Przez całe lata popularnością mógł się z nimi równać jedynie kapitan Hans Kloss. Czołgiści z Rudego 102.
W PRL służyli władzy jako narzędzie propagandy. Mieli promować właściwą wersję historii, a przy okazji umacniać polsko-radziecką przyjaźń. Po 1989 roku zostali napiętnowani. Zarzucono im fałszowanie przeszłości i indoktrynację publiczności. Wydawało się, że nieodwołalnie powędrują na półkę. Jednak dla wielu pokoleń telewidzów polityczne uwikłania serialu nie miały większego znaczenia. „Czterej pancerni i pies” są bowiem przede wszystkim dobrze nakręconym kinem wojenno-przygodowym. Pod względem realizacji nie ustępują takim hollywoodzkim produkcjom jak „Złoto dla zuchwałych”.
Fenomen ich popularności polega również na tym, że przez lata widzowie nad Wisłą mieli ograniczony kontakt z idolami masowej wyobraźni na Zachodzie. Tam królowali James Bond i bohaterowie „Gwiezdnych wojen”. Tu trzeba było się zadowolić przygodami Janka Kosa lub J-23.
W wolnej Polsce serial – podobnie jak trylogia zabużańska Sylwestra Chęcińskiego i komedie Stanisława Barei – zyskał status kultowego. Można to tłumaczyć nostalgią za PRL, postrzeganym jednak nie jako system pełen represji wobec obywateli, ale najweselszy barak socjalistycznego obozu.
Dlatego niemal co roku „Czterej pancerni i pies” wracają na mały ekran, a wraz z nim słowa nieśmiertelnej ballady: „Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat. Do domu wrócimy, w piecu napalimy, nakarmimy psa. Przed nocą zdążymy, tylko zwyciężymy, a to ważna gra”. Najważniejszą bitwę pancerni już wygrali – o sympatię polskich telewidzów.