Niektórzy mówią o tym wprost, inni po cichu: nie można pozwolić na masowy napływ uchodźców z Afganistanu. – UE nie otworzy żadnych europejskich korytarzy migracyjnych dla Afganistanu. Nie pozwolimy na powtórzenie się strategicznego błędu z 2015 r. Musimy pomóc tylko osobom, które pomogły nam podczas operacji NATO, oraz krajom strzegącym zewnętrznej granicy UE, aby mogły w pełni ją chronić – powiedział Janez Janša, premier Słowenii. Mimo że jego kraj sprawuje obecnie półroczne przewodnictwo w UE, to nie do Janšy należy decyzja w tej sprawie i nie on, ale przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel, będzie organizował wspólną europejską odpowiedź na ewentualny kryzys migracyjny.
Ale Słoweniec, choć krytykowany przez europejski mainstream i porównywany do marginalizowanych w Brukseli Orbána i Kaczyńskiego, wyraził głośno to, co myślą wszyscy. Nie ma mowy o powtórce z czasów wojny w Syrii, gdy do Europy przywędrowało 1,3 mln uchodźców, dla których kanclerz Angela Merkel utworzyła korytarz życia. – Słowa Janšy są nieodpowiednie, dla niektórych może nawet skandaliczne. Ale odzwierciedlają one, podobnie jak wypowiedzi Kurza (kanclerza Austrii – red.), obawy wielu przywódców w UE – mówi nam w nieoficjalnej rozmowie wysoki rangą urzędnik unijny.
Wrażliwe kategorie
Na razie więc jedyne działania UE sprowadzają się do zorganizowania ucieczki tym, którzy współpracowali z Zachodem. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen wspomniała ewentualnie o przesiedleniach dla tzw. wrażliwych kategorii, czyli dziennikarzy, działaczy organizacji pozarządowych, w tym szczególnie kobiet. I ten temat ma być poruszony na szczycie G7 we wtorek. Ale nawet taka ograniczona relokacją spotyka się z dużym oporem. I jeśli do niej dojdzie, to definicja takich osób będzie bardzo wąsko zakreślona.
Strukturalnie Unia nie jest lepiej przygotowana na ewentualny kryzys migracyjny, niż była sześć lat temu. KE przygotowała wtedy propozycję reformy polityki migracyjnej, ale nigdy nie została ona zaakceptowana przez państwa członkowskie. Zasadniczy spór sprowadzał się do tego, ile odpowiedzialności mają brać na siebie państwa pierwszej rejestracji imigranta (teoretycznie np. Włochy czy Grecja powinny przyjmować wszystkich imigrantów nielegalnie przemieszczających się do innych państw UE), a ile solidarności powinna wykazywać reszta (obowiązkowe kwoty imigrantów, którym sprzeciwia się m.in. Polska). Różnice zdań okazały się jednak zbyt duże. Ale choć strukturalnie nic w UE się nie zmieniło, to jednak politycznie sytuacja jest zupełnie inna niż w 2015 r.
Po pierwsze, doświadczenie z tamtych czasów i obawa przed nastrojami imigracyjnymi w UE, które stają się szybko pożywką dla partii eurosceptycznych, sprawiają, że to, co kiedyś było marginesem, teraz plasuje się coraz bliżej głównego nurtu. Płot na granicy stawiają już nie tylko Węgry, ale też Grecja, Litwa, a niedługo może Polska. I żadna krytyka ze strony Brukseli ich za to nie spotyka.