Już dwukrotnie inicjowaliśmy na łamach „Rzeczpospolitej" dyskusję o przyjęciu euro w Polsce. Zachęcaliśmy do zastanowienia się nad terminem tej ważnej operacji, do której zobowiązaliśmy się w traktacie o wejściu do Unii Europejskiej. Świadomi, że nie da się w nieskończoność stać w drzwiach, zachęcaliśmy do szerokiej debaty nad datą wejścia do eurostrefy i tempem, w jakim należy przeprowadzić tę operację. Tu – podobnie jak w pielgrzymkach – równie ważna jak finał peregrynacji jest droga, którą należy przejść, by się dobrze przygotować i wzmocnić wewnętrznie.
Czytaj także: Euro w Polsce: argumenty kontra demagogia
W naszym przekonaniu przyjęcie wspólnej waluty przypieczętuje obecność Polski w Unii Europejskiej. Będzie gwarancją, że opcja prozachodnia, którą wybraliśmy niemal równo 30 lat temu, jest nieodwracalna. Przetnie wszelkie spekulacje, że jacyś politycy dla własnych korzyści doprowadzą kiedyś do polexitu.
Nasze wezwania do dyskusji o wspólnej walucie spotkały się z odzewem głównie ekonomistów – od tych, którzy zawsze byli zwolennikami szybkiego wejścia do strefy euro, poprzez na euro nawróconych, jak były szef NBP prof. Marek Belka, aż po tych, którzy zachęcają do trzymania się złotego jak długo się da, by wykorzystać w pełni korzyści, jakie daje elastyczny kurs wymiany i posiadanie własnej polityki pieniężnej.
Odzew polityków był umiarkowany. Ci, którzy sprawują rządy i mają moc sprawczą, nie garną się do dalszej integracji europejskiej, czego dają dowód w potyczkach z Brukselą. Opozycja o potrzebie przyjęcia euro mówiła nieśmiało, mając w pamięci niezrealizowaną obietnicę premiera Tuska z 2008 r. i topniejące poparcie dla zohydzanej Polakom od lat wspólnej waluty.