Przyjazd Donalda Trumpa do Polski i jego wystąpienie przy pl. Krasińskich w Warszawie można przyrównać do ciosu zadanego przez Supermana. Prezydent Trump zadał go wszelkim lewicującym i lewackim środowiskom, mediom liberalnym (CNN, NBC, TVN) wspierającym zachodnie liberalne rządy. Zadał też cios polskiej opozycji próbującej sypać piasek w szprychy i odwrócić koło historii, która dzieje się na naszych oczach.
Szok po jasnym i otwartym pokazaniu przez Trumpa programu politycznego oraz celów będzie tym większy, że elity liberalne nie doceniły głębi, prawdy i wartości, jakie kierowały tym niezawodowym politykiem, który niespodziewanie wygrał wybory w USA. Trump był nazywany „prostackim milionerem", „klownem" o zacofanych prawicowych poglądach, który wkrótce zostanie zmarginalizowany przez zmasowany atak tychże elit i ich mediów. Tymczasem prezydent USA w swoim wystąpieniu – z głębią myśli, pełną filozoficznych i humanistycznych przekonań, namawiał do moralnej krucjaty, by ratować chrześcijańską cywilizację Zachodu. Wypadł jak szlachetny rycerz na tle zbiorowiska bezideowego bałaganu (rozruchy w Hamburgu). Ten rycerz w zbroi najsilniejszego mocarstwa militarnego na świecie, ubrany w płaszcz ekonomicznej potęgi gospodarczej i siłę dolara amerykańskiego został wysłuchany inaczej niż jakikolwiek inny przywódca lub autorytet światowy. A któż inny mógłby być bardziej wart wysłuchania?
Czy Angela Merkel, która spowodowała napływ miliona nielegalnych emigrantów muzułmańskich do Niemiec, a której ponowny wybór na stanowisko kanclerza wcale nie jest taki pewny na jesieni? Jeszcze kilka takich rozruchów lewackich terrorystów dewastujących Hamburg w czasie spotkania G20 i przestanie mieć na to szanse. Czy może przywódcą Zachodu miałby zostać nowy prezydent Francji Emmanuel Macron? Sprawiający wrażenie wyboru z rozpaczy wobec mizerii innych kandydatów i z niechęci Francuzów do Marine Le Pen. Macron to zawodnik wagi koguciej przy Trumpie, który walczy w kategorii superciężkiej.
W okowach poprawności
„Efekt Tumpa" polega na tym, ze wywrócił on stół przygotowany do obiadu z ustawioną na nim porcelaną i potłukł poszeregowane talerze i kieliszki. Bogate, acz bezmyślne elity Zachodu, zajęte były przez ostatnich 30 lat wyłącznie konsumpcją nagromadzonego bogactwa, biurokratycznymi regulacjami i mnożeniem „praw i zakazów", także w dziedzinie poprawności politycznej. Doszło do tego (zaczęło się w Ameryce), że na uniwersytetach „postępowi" profesorowie zaczęli ograniczać najpierw dopuszczalne dla studentów słownictwo, a potem tworzyć nowe, zastępcze słowa klucze. Potem trafiły one do języka mediów, prasy i telewizji, cenzurując w ten sposób język i pojęcia używane dotąd.
Rozszerzone to zostało o cenzurę tematów, o których wolno mówić, pisać lub zamieszczać książkach. Nie wolno było np. negatywnie pisać o Murzynach (nawet o przestępczości), a zatem nie wolno było napisać, że sprawcą morderstwa w Bronxie był czarnoskóry Amerykanin zabijający wystrzałami z colta innego Murzyna, też Amerykanina. Za to można było pisać o włoskiej mafii i porachunkach białej rodziny Gambino na Mathattanie, nawet z nazwiskami, np. John Gotti, a nie John G.