Hugh O’Doherty: Impas wyniszcza

Świat potrzebuje przywództwa, nie uciekania w lokalne tożsamości. Tym bardziej że z największymi problemami mierzymy się globalnie – przekonuje Hugh O’Doherty, specjalista od mediacji, współtwórca porozumienia wielkopiątkowego w Irlandii Północnej sprzed 25 lat, który dziś szkoli liderów w USA i Polsce.

Publikacja: 29.05.2023 03:00

Hugh O’Doherty: Impas wyniszcza

Foto: materiały prasowe

22 maja minęło 25 lat od referendum, w którym przytłaczającą większością Irlandczycy z północy i z południa zatwierdzili postanowienia porozumienia wielkopiątkowego. Jak do tego doszło?

To trochę tajemnica. Nie jest jasne, dlaczego Ian Paisley, lider unionistów, zdecydował się podzielić władzą ze swym arcywrogiem Martinem McGuinnessem z Sinn Féin, którego uważano za terrorystę z Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Możliwe, że pastor Paisley postanowił pozostawić po sobie jakąś spuściznę.

Ale jest też inne wyjaśnienie. W języku rozwiązywania konfliktów istnieje pojęcie wyniszczającego impasu (MHS, mutually hurting stalemate). Po 30 latach konfliktu IRA wiedziała, że nie pokona Brytyjczyków, ale też Brytyjczycy zdali sobie sprawę, że nie pokonają IRA. Obie społeczności były zmęczone konfliktem i gdy uświadomiły sobie ten impas, zapragnęły zmian.

Jak po tylu dekadach konfliktu i przemocy obie strony, które uważały się dotychczas za egzystencjalnych wrogów, zaczęły rozmawiać?

Ważnym czynnikiem był strajk głodowy więźniów w 1981 r., gdy zmarł w więzieniu Bobby Sands – podczas pobytu w więzieniu wybrany na posła do Izby Gmin. Choć umarł, partia Sinn Féin zobaczyła, że możliwa jest też polityczna droga rozwiązywania spraw. Jeden z działaczy powiedział wtedy, że trzeba iść z bronią w jednej ręce i urną wyborczą w drugiej. Działalność polityczna okazała się bardziej skuteczna niż przemoc.

Co było trudniejsze: wynegocjować porozumienie czy wprowadzić je w życie?

Negocjacje prowadził wysłannik USA George Mitchell. Spotykał się z różnymi partiami przez długi czas, uzgadniał stanowiska, słuchał argumentów. Ale gdy tylko wyjeżdżał, negocjacje zamierały, bo nie było specjalnej przestrzeni, w której by się mogły odbyć, wszystko się rozsypywało. I wtedy wrócił Mitchell.

Czytaj więcej

Irlandia robi krok ku jedności. To efekt m.in. ogromnego zawodu brexitem

Dam przykład, pochodzę z katolickiej rodziny, w której czuliśmy się porzuceni zarówno przez Irlandię Południową, bo od lat 20. XX wieku zajęta była tworzeniem państwa i nie miała czasu zajmować się katolikami z Północy. A z kolei społeczność protestancka miała swoje państwo i uważała nas za zagrożenie (stanowiliśmy 25-proc. mniejszość). Chcieliśmy walczyć o prawa, ale gdy to się nie udało, pojawiła się przemoc. Dopiero przy pomocy amerykańskiego rządu Brytyjczycy i Irlandczycy stworzyli przestrzeń do zajęcia się tym problemem, tak by ktoś zagwarantował prawa katolikom. To były trudne negocjacje, ale dzięki temu katolicy poczuli się inaczej.

Jaka była pana rola?

Byłem zaangażowany w wiele działań, które działy się w tle, a które miały stworzyć warunki dla negocjacji. Jednym z nich był projekt budowy relacji między stronami (Northern Ireland Intergroup Relations Project), w którym brali udział wpływowi ludzie z obu społeczności. Wpływowi nie w tym sensie, że pochodzili z wyborów powszechnych, ale byli szanowani w swoich wspólnotach – pochodzili z biznesu, systemu edukacji, kościołów. Wybieraliśmy ich ze względu na możliwość wpływania na swe społeczności. Ci ludzie spotykali się przez rok – co sześć tygodni spędzali razem weekend i rozmawiali o kolejnych problemach, jak je definiowali, jakie są obawy, jakie mogą być zyski i straty dla różnych społeczności, które reprezentowali. Stopniowo uczestnicy tego projektu stawali się odpowiedzialni za sam proces, jak i za jego treść. Nasz wybór tych osób był dobry, bo potem jeden z uczestników tego projektu został ministrem gospodarki w nowym rządzie, inny rzecznikiem Sinn Féin, inny był protestanckim dziennikarzem, który dostał stałą kolumnę w katolickiej gazecie, dzięki czemu społeczność katolicka miała dostęp do perspektywy wcześniej niedostępnej, bo w naszych wspólnotach panowała izolacja.

Wiedziałem, że aby osiągnąć porozumienie potrzeba ciężkiej pracy, ale największym wyzwaniem jest następny moment, który wymaga prawdziwego przywództwa. Ludzie żyją w dwóch oddzielonych społecznościach, nikt trzeci ich do tego nie zmusza. Widać to po tzw. murach pokojowych w Belfaście, które zaczęto budować, by oddzielały dzielnice katolickie i protestanckie. Tymczasem 25 lat po podpisaniu porozumienia te mury tam dalej stoją, a w sondażach 80 proc. ankietowanych po każdej ze strony mówi, że chciałaby, aby tych murów nie było, z tym że jednocześnie 80 proc. mówi, że nie ufa drugiej stronie. Dlatego potrzebujemy przywództwa, które stworzy przestrzeń dla tych dwóch stron, by się komunikować, ustalić, co trzeba zrobić i ustanowić nowe relacje. To największe ograniczenie i wyzwanie w każdym procesie pokojowym.

Osiągnięcie porozumienia jest uważane za sukces, jego twórcy dostali za to Nagrodę Nobla – John Hume i David Trimble, ale 25 lat później Irlandia jest dalej podzielona. Wierzyliśmy, że powstaną mieszane szkoły dla dzieci z obu społeczności. Uczy się w nich dziś jedynie kilka procent dzieci, reszta jest w szkołach katolickich lub protestanckich.

Jak wyglądał podział w codziennym życiu?

Segregacja oznacza, że jak spotykasz drugiego człowieka, to pierwsze, nad czym się zastanawiasz, to, do której grupy on należy. Badania pokazały, że jest 16 różnych sposobów, by to zrobić. Przede wszystkim, jak się nazywasz. Masz na nazwisko O’Doherty? Aha, już wiem, do którego plemienia należysz. Kolejne sposoby: do jakiej szkoły chodziłeś? Jaką gazetę czytasz? Jakiej drużynie kibicujesz? A nawet, czy masz wysokie czoło (kto ma większy mózg)? Na różne sposoby starasz się ocenić, do którego plemienia należy ktoś, kogo spotykasz. Chodziłem do tej samej szkoły co poeta i noblista Seamus Heaney, który pisał w jednym ze swych wierszy: „Cokolwiek powiesz, nie mów nic”.

Dziś mieszka pan w USA i wykłada na Harvardzie, ale dobrze zna pan Polskę.

Mam szczęście być uczestnikiem projektu Leadership Academy for Poland, więc w ciągu ostatnich pięciu lat często przyjeżdżam i opowiadam, jak rozwijać przywództwo.

W Polsce trwa kampania wyborcza, która pogłębia polaryzację. Obie strony mówią, że to „wybory o wszystko”. Nie mamy wojny domowej, ale podział jest bardzo głęboki.

Ktoś musi stworzyć przestrzeń wymiany myśli, w której wpływowi przedstawiciele obu grup będą mieć minimum dobrej woli, by się zaangażować, ale równocześnie nie mogą tkwić zbyt głęboko w swych spolaryzowanych grupach. Właśnie do tego jest potrzebne przywództwo, ktoś, kto zbierze przedstawicieli różnych grup interesów. Jeśli tego brakuje, to ludzie wypatrują, aż pojawią się autorytety i rozwiążą ich problemy. Ale to tylko ich utrwala w polaryzacji.

Polaryzacja to nie tylko problem w Polsce, również w USA.

Zygmunt Bauman opisał, jak w skali globu polityka wzięła rozwód z władzą. Władza to możliwość robienia różnych rzeczy, a polityka to sztuka decydowania o tym, co robić. Ale często politycy dziś nie mają władzy, bo zjawiska, które są wyzwaniami przed Polską czy USA, wykraczają poza możliwości państw narodowych, są globalne. Dotychczasowe struktury władzy nie są adekwatne do tej sytuacji i ludzie to dostrzegają, tracą pewność. Bauman pisał o lęku przed płynnością świata. W USA ludzie boją się np. imigrantów, którzy zabiorą im pracę. Więc prostym rozwiązaniem, które odpowiada na ich lęk, jest budowa muru z Meksykiem. Ale to nie rozwiąże problemu.

W ludziach powstaje wrażenie, że rząd nie pracuje dla nich, tylko jest wręcz odwrotnie. I przychodzi ktoś taki jak Donald Trump, który mówi, że „Waszyngton to bagno, a on je dla nich osuszy” (jedno z haseł wyborczych Trumpa w 2016 r. – red.). Ludzie mówią na to: świetnie.

Czyli to, co się nazywa wojnami kulturowymi, stanowi substytut polityki? Nie możemy rozwiązać realnych problemów, bo są globalne, więc wzniecamy wojny kulturowe jak Ron DeSantis?

Tak. To właśnie dzieje się w rządzonym przez DeSantisa stanie Floryda, gdzie władze mocno ingerują w system szkolnictwa, sprawdzają, jakie książki mogą być czytane w szkole. Książki o Afro-amerykanach nie mogą naruszać poczucia komfortu białych dzieci. To samo dotyczy gejów. Walczy się w ten sposób z czymś, co nazywają „wokizmem” (od woke – obudzony, świadomy), a to stanowi synonim skrajnej lewicowości, co przeciwstawia się z kolei wartościom konserwatywnym.

Ludzie czują się dziś zagrożeni i tracą poczucie kontroli. Proste odpowiedzi uśmierzają ich lęk

Hugh O’Doherty

Ale dzięki temu DeSantis zdobywa rozpoznawalność przed wyborami prezydenckimi.

To się opłaca w sensie głosów. Proste odpowiedzi mogą uśmierzyć lęki i niepokoje. Przychodzi Trump i mówi, że on rozumie system i potrafi go naprawić. A ludzie, gdy czują się zagrożeni i niepewni, tracą poczucie kontroli. Wtedy pojawia się ktoś, kto mówi: pójdź za mną, ja uczynię Amerykę znów wielką (Make America Great Again, inne hasło Trumpa – red.). Oferuje wyjaśnienie i wskazuje kozła ofiarnego.

I w Polsce, i w USA istnieje podział na tych, którzy z jednej strony mówią, że świat idzie w złym kierunku, a organizacje międzynarodowe, których nikt nie kontroluje, chcą odebrać nam możliwość decydowania o sobie, więc musimy walczyć. A z drugiej strony są ci, którzy mówią, że czasu nie cofniemy, a zmiany trzeba zaakceptować. Pole do dialogu nie jest wielkie.

Bo wyzwania, przed którymi stoimy, muszą być rozwiązywane globalnie. Najlepsze, co mamy, to ONZ, ale każdy z krajów występuje tam pod swoją flagą, myśląc o swoim kawałku tortu. Potrzebujemy oświeconego przywództwa, które przyjdzie tam nie w imieniu społeczności irlandzkiej czy indyjskiej, ale w imieniu całej ludzkiej rodziny. Globalizacja sprawia, że wiele osób czuje, że coś traci. Dobrym przykładem był brexit, Brytyjczycy opowiedzieli się za nim, gdyż bali się o swoją suwerenność. W efekcie odwracamy się w kierunku naszych małych grup tożsamościowych, licząc, że odzyskamy kontrolę nad przyszłością. To iluzja, która przynosi katastrofalne skutki. Większość Brytyjczyków dziś wolałaby wrócić do Unii Europejskiej. Zamiast karmić lęki i powracać do małych wspólnot, potrzebujemy więcej współdziałania. Może to kwestia edukacji, która pozwoli ludziom zrozumieć te siły oraz to ciśnienie na ich tożsamość, i że musimy wyjść poza te tożsamości, jeśli chcemy rozwiązać globalne problemy.

O rozmówcy

Hugh O’Doherty

Uczy przywództwa i procesów pokojowych w Harvard Kennedy School, uczestniczył w procesie pokojowym w Irlandii, doradzał w Bośni, Chorwacji i na Cyprze. Wykładowca Leadership Academy for Poland

 

22 maja minęło 25 lat od referendum, w którym przytłaczającą większością Irlandczycy z północy i z południa zatwierdzili postanowienia porozumienia wielkopiątkowego. Jak do tego doszło?

To trochę tajemnica. Nie jest jasne, dlaczego Ian Paisley, lider unionistów, zdecydował się podzielić władzą ze swym arcywrogiem Martinem McGuinnessem z Sinn Féin, którego uważano za terrorystę z Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Możliwe, że pastor Paisley postanowił pozostawić po sobie jakąś spuściznę.

Pozostało 96% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki