O ostatnich negocjacjach pokojowych między Izraelczykami a Palestyńczykami prawie nikt już nie pamięta, odbyły się ponad dwa lata temu. Problem wrócił na salony międzynarodowe kilka dni przed zaprzysiężeniem na prezydenta USA Donalda Trumpa, po którym prawie wszyscy się spodziewają, że będzie zajmował wyjątkowo proizraelskie stanowisko.
Kiedy poprzeć Palestyńczyków, jak nie teraz? Z takiego założenie wyszli zapewne uczestnicy wielkiej konferencji w Paryżu. Przyjechali na nią ministrowie spraw zagranicznych z czołowych krajów zachodnich i arabskich, w tym kończący lada moment urzędowanie wraz Barackiem Obamą sekretarz stanu John Kerry. We francuskiej stolicy był także polski minister Witold Waszczykowski. Rosję reprezentował ambasador.
Dyplomaci mieli potwierdzić, że nadal popierają rozwiązanie konfliktu bliskowschodniego poprzez two-state solution (czyli istnienie dwóch państw, żydowskiego i palestyńskiego). Francja, organizator spotkania, precyzuje, że jedynym sposobem na zakończenie trwającego dekady konfliktu jest utworzenie „realnego i demokratycznego niepodległego państwa palestyńskiego, żyjącego w pokoju i bezpiecznie obok Izraela".
Izrael nie traktuje poważnie starań Francji, zignorował spotkanie. – To próba dokonania jakiś faktów przed objęciem urzędu przez Trumpa. Ale to nie ma sensu, bo bez amerykańskiego prezydenta nie można nic zrobić na Bliskim Wschodzie – mówi „Rzeczpospolitej" prof. Efraim Inbar, politolog izraelski.
Po co w takim razie tylu dyplomatów pojawiło się na konferencji? – Paryż to ładne miasto, każdy chętnie pójdzie tam na przyjęcie. A Francuzi lubią być w centrum uwagi, chcą też odgrywać większą rolę w regionie, po tym kiedy im się nie udało w Syrii – ironizuje Inbar.