Życie uczy, że wygrana przychodzi czasem w najmniej oczekiwanym momencie. Zaskoczenie może być jeszcze większe, kiedy okazuje się, że jest to najszybszy proces karny w czyjejś prawniczej karierze. Zacznijmy jednak od początku.
Znany celebryta wraz ze swoim pełnomocnikiem, również celebrytą, postanowili wnieść prywatny akt oskarżenia przeciwko mojemu klientowi. Ten miał rzekomo zniesławić szanownego celebrytę jedną z wypowiedzi w popularnym portalu plotkarskim. Istny proces stulecia.
Czytaj więcej:
Rok oczekiwania na wyznaczenie rozprawy tylko podkręcał napięcie. W końcu nadszedł ten długo wyglądany dzień i ruszyliśmy do sądu. Na miejscu – tłum mediów, mikrofony, kamery, migoczące flesze. Oskarżyciel i jego pełnomocnik nie znaleźli jednak czasu na tak prozaiczną rzecz jak przywitanie się z nami. Zamiast tego ochoczo brylowali przed kamerami, opowiadając historię swojej „krzywdy” z dramatyzmem, na który niewątpliwie długo pracowali. Zresztą, co tu dużo mówić, celebryta oskarżający inną znaną osobę oraz równie znany z popularnych portali społecznościowych pełnomocnik to niemal pewny materiał na newsa dnia.
I wtedy, niczym rzucone zaklęcie, wywołano naszą i tak już spóźnioną o prawie godzinę sprawę. My – w pełnym skupieniu i gotowości bojowej – ruszyliśmy do środka. Za nami pustka. Spojrzałem raz jeszcze na pełnomocnika oskarżyciela i na samego celebrytę, stojących tuż przed salą w blasku fleszy, charyzmy i pewności siebie. Wymiana spojrzeń trwała krótko, ale była wystarczająco wymowna. Weszliśmy na salę, a oni... pozostali przed i kontynuowali udzielanie telewizyjnego wywiadu na żywo transmitowanego przez jedną z tzw. mainstreamowych stacji newsowych.