Mariusz Rudziński: Niezrozumiana misja fundacji rodzinnych

Podstawą wprowadzenia tej dobrze przyjętej i obiektywnie niezbędnej instytucji był doraźny sojusz środowisk biznesowych, doradczych i rządowych. Co zrobić, aby nie zmarnować sukcesu fundacji rodzinnych – to dziś główny problem do rozstrzygnięcia. I to w tym samym gronie.

Publikacja: 04.09.2024 04:31

Mariusz Rudziński: Niezrozumiana misja fundacji rodzinnych

Foto: Adobe Stock

Nie opadł jeszcze kurz po hucznych pierwszych urodzinach fundacji rodzinnej, gdy sierpniowe doniesienia prasowe zmroziły krew w żyłach specjalistom od sukcesji. Zapowiedzi wiceministra Jarosława Nenemana „uszczelniania”, znane nam dobrze z przepisów „Polskiego Ładu”, czyt.: walki z wszelką optymalizacją podatkową, grożą z pewnością wylaniem dziecka z kąpielą. Przebija z nich przede wszystkim brak zrozumienia kształtu ustawy, będącej jednym z większych osiągnięć legislacyjnych ostatnich lat, splatających się w cel strategicznie korzystny dla Polski.

Jeszcze w maju i czerwcu branża doradcza licznie produkowała atrakcyjne raporty poświęcone rocznicy, za sukces uznając ponad 1 tys. zarejestrowanych podmiotów. Czy sama liczba daje powody do świętowania? Jaka jest struktura tych fundacji, komu były oferowane, w jaki sposób, kto skorzystał?

Czytaj więcej

Woźniakiewicz, Karpiuk: Stałość regulacji kluczowa dla fundacji rodzinnej

Czy zrobiliśmy wszystko, żeby zarazić szersze kręgi ideą pokoleniowej zmiany warty? O ile przez ten rok biznes radzi sobie niezgorzej z jej przyswojeniem, o tyle postawa szerszej rzeszy prawników i obecnej koalicji rządowej stawia ten sukces legislacyjny pod znakiem zapytania. Jeśli ministerstwo spełni swoje zapowiedzi, to śmiało można powiedzieć, że nigdy nie dotrzemy do liczby 2 tys. zarejestrowanych podmiotów. I taki będzie finał idei, która jest wielką, narodową sprawą, lecz odbierana była zbyt często jako kolejna gra w berka podatników z fiskusem.

Najważniejsze dobre pierwsze wrażenie?

Ogromna większość przedsiębiorców i rentierów, a także prawników, doradców podatkowych, wreszcie biur księgowych i notariuszy (wiodących prym w nieoficjalnym konsultingu, zwłaszcza w małych ośrodkach), o ile w ogóle powzięła o nowej ustawie jakąś szczegółową wiedzę, to potraktowała ją nieufnie i bez entuzjazmu. Do dziś spotykamy adwokatów, którzy na co dzień mają do czynienia z prawem spadkowym, ale nie czytali jeszcze ustawy o fundacji rodzinnej. Niewiele kancelarii nie tylko realnie pracuje w całej gamie gałęzi prawa związanych z sukcesją (przede wszystkim prawo cywilne, rodzinne, spółek i podatkowe), ale i zdecydowało się w krótkim czasie w niej wyspecjalizować.

Grono tych pionierów, używając fundacji jako długo wyczekiwanego narzędzia, starało się w ostatnim roku uaktywnić gigantyczny potencjał nowej specjalizacji z pogranicza prawa i zarządzania, która na Zachodzie ma długą tradycję, liczną reprezentację i silną podbudowę naukową. Na wydziałach prawa i ekonomii w wielu krajach z łatwością odnaleźć można ofertę edukacyjną specjalizacji i kierunków studiów typu wealth menegement (ang.), gestion de patrimoine (fr.), Vermögensverwaltung (niem.).

Konsulting konspiracyjny

U nas to jednak dopiero pierwociny pierwocin. Klientom korzystającym z bardziej popularnych form konsultingu doradzano ostrożność: a jeśli coś zmienią w podatkach, czy to się będzie w ogóle opłacało? Temat ten przewinął się w dziesiątkach rozmów i szkoleń, dając smutny obraz ponadpartyjnego braku zaufania klasy średniej do elit rządzących: a jeśli znów nabiją nas w butelkę, a potem zmienią zasady? Odpowiadałem na ten argument: oczywiście, że coś zmienią, bo zawsze zmieniają; władza może ograniczyć korzyści podatkowe, ale nie ma prawa zabić fundacji, bo są one niezbędne także dla państwa. Et quod verum est.

Tylko czy każdy to rozumie? Obawy tego rodzaju nie są przypadkowe ani niezrozumiałe, ze względu na bardzo niski autorytet, jakiego przez trzydzieści lat wolności dorobiła się polska legislacja. Zwłaszcza przedsiębiorcy są przyzwyczajeni do nieustannej nagonki, którą prowadził na nich każdy rząd bez wyjątku w celu finansowania potrzeb państwa, i wynieśli z niej zwyczaje iście konspiracyjne. Na tym tle liczba fundacji, obecnie znacznie już przekraczająca 1 tys. podmiotów, może być uznana za zupełnie przyzwoitą.

Patrząc na kwestię globalnie, stwierdzić można przewrotnie, że to o wiele za mało. Dlaczego? Nie mamy czasu do stracenia. Sądzę, że polska wersja fundacji prywatnej pojawiła się co najmniej dekadę za późno, w kontekście przyspieszającego odchodzenia przedsiębiorców z roczników powojennego boomu demograficznego. Owszem, lepiej późno niż wcale. Ale tym bardziej należy szybko wykorzystać potencjał i niebywałą elastyczność ustawy, aby pokolenie wchodzące na rynek w latach 70.–80., a w latach 90. tworzące pionierski front polskiego kapitalizmu, mogło w jak największej liczbie, w sposób zorganizowany i optymalny przekazać pałeczkę w sztafecie pokoleń.

Według różnych statystyk ponad 60 proc. przedstawicieli wspomnianego pokolenia, wciąż zarządza przedsiębiorstwami i majątkami powstałymi w tamtym czasie, a nawet ok. 90 proc. z nich ma problem ze wskazaniem sukcesora. Statystycznie, dzieci i dalsi krewni założyciela nie chcą lub nie są zdolni kontynuować jego zarobkowej działalności lub też rodzina pozostaje skonfliktowana w sposób uniemożliwiający zgodną sukcesję dorobku (tu: mordercza od dziesięcioleci rola zachowku). To wiedza ogólna, znana od wielu lat. Za nią pojawiają się pytania wymagające konkretnych odpowiedzi. Sukcesja jest ważna. Ale dlaczego potrzebny był nowy konstrukt? Dlaczego fundacja? Dlaczego trzeba upowszechniać wiedzę o niej? I dlaczego sama idea nie wystarczy, czemu nestorom i sukcesorom trzeba dać system czytelnych zachęt? Komu fundacja jest najbardziej potrzebna?

Polska adaptacja zachodniej fundacji prywatnej jest niezwykle plastycznym narzędziem w rękach przedsiębiorczych liderów. Wyposażeni w nie, mogą oni:

1) ograniczyć znacząco ryzyko biznesowe, wyłączając ze strefy zagrożenia dorobek życia,

2) rozsądnie poukładać konstrukcję i cashflow swoich przedsięwzięć zarobkowych,

3) wyłączyć całość lub istotną grupę aktywów z masy majątkowej podlegającej podziałom rodzinnym (spadkowym, rozwodowym).

A w skali makro? Owszem, przy odpowiedniej skali zjawiska mogą zainicjować ewolucję majątków rodzinnych, jednopokoleniowych, podlegających parcelacji – w majątki rodowe, będące jeszcze istotniejszym filarem gospodarki narodowej, podobnie jak w Niemczech czy Francji (4). Oczywiście, nie zapominamy o temacie, o którym mówi się teatralnym szeptem: dzięki fundacji rodzinnej można znacząco zoptymalizować obciążenia podatkowe, zwłaszcza od dochodów płynących z tzw. pasywnych jego źródeł, np. najmu, dywidendy (5). Ale wagowo, ten ostatni punkt jest i last, i least – bo nie jest strategiczny.

Arystoteles a polska fundacja rodzinna

Wbrew niezliczonym malkontentom, całkowicie świadomie stawiam tezę, że zafundowanie sobie rozwiązań typu powstanie fundacji, i powstrzymanie się od doraźnych pokus fiskalnych mogących je zniszczyć, będzie jednym z czynników narodowego przetrwania. Bo w odróżnieniu od wielu zachodnich odpowiedników, polska fundacja prywatna dedykowana jest przede wszystkim wyższej klasie średniej.

O korzyściach z dowartościowania tejże klasy i jej ochrony przed zakusami dwóch pozostałych, wszystko napisał już Arystoteles i nic się tu nie zmieniło. Oprócz tego, że znów idą dla nas, klasy średniej, bardzo trudne czasy. Stąd waga idei zmiany warty. I stąd, można przypuszczać, względna przystępność fundacyjnego wehikułu. Vide, próg wejścia, oznaczony na zaledwie 100 tys. zł funduszu założycielskiego. Nawet jeśli doliczymy doń rozsądne koszty założenia i prowadzenia, wciąż rozwiązanie otwarte jest dla średnich rentierów, przedsiębiorców z MŚP, mających to, co najważniejsze: pomysł i odwagę inwestycyjną. Tym bardziej że zachęty podatkowe do oszczędzania i pomnażania, a zniechęcające do wypłaty – dają im możliwość proporcjonalnego powiększania majątku bez obciążeń podatkowych, dopóki pozostaje w fundacji.

Powstać tak może bank inwestycji rodziny, fundowany przez choćby jednego dalekowzrocznego jej członka. Wbrew zakusom ideologów nowej lewicy, nie należy mylić tego z żadnym uprzywilejowaniem, ale z pierwszym od wielu lat dowartościowaniem tej części społeczeństwa, która tworzy trzon rynku pracy i finansowania wydatków fiskalnych.

Zamiast więc liczyć fundacje, odpowiedzmy na pytanie: czy ta idea, w tej wersji, się przyjęła?

Niestety, temat fundacji rodzinnej pozostaje niszowy. Wspomniana nieufność i ignorowanie tej kwestii poza wąskim gronem specjalistów sprawia, że każdego miesiąca kończy aktywność jakieś grono potencjalnych fundatorów. Jak się z nimi rozminęliśmy?

Tradycja naszego kręgu kulturowego nakazuje najpierw poszukać winy w sobie. Więc powiedzmy otwarcie: branża doradcza, której forpoczta sięgała po palmę pierwszeństwa w procesie legislacyjnym, aby przypisać sobie ojcostwo sukcesu, wdrożyła bardzo szybko działania key account menegement, aby w gronie swoich najlepszych klientów wdrożyć jak najwięcej fundacji. Nic w tym dziwnego. Podobnie jak w tym, co bulwersuje ministra Nenemana, że w proces ich kreacji wpisało się sięganie po legalne korzyści podatkowe. Nic w tym zdrożnego, bo w naszej kulturze, naznaczonej brakiem zaufania do państwa, bez jakiegoś pakietu korzyści nikt normalnie myślący nie wywłaszczy się z dorobku życia na rzecz osoby prawnej, która dla państwa może być łakomym kąskiem, rodząc pokusę opodatkowania podwójnego, czy też wtórnego.

Naturalne też, że przy tej okazji pewna część branży, zwłaszcza ta nadmiernie obecna na YouTubie, przesadnie uwypukli kwestie optymalizacyjne. Z każdą większą zmianą powstaje też jakieś pole do nadużyć, być może zbyt ochoczo obecnie wykorzystane. Możemy tu tylko na słowo wierzyć ministrowi Nenemanowi, wobec braku jawności dokumentów i majątków wniesionych do fundacji. Ale dziś państwo ma niezwykle elastyczne możliwości, żeby zwalczać je indywidualnie, choćby przez klauzulę GAAR.

Embargo na wiedzę

Problem jest w proporcji. Wobec odchodzenia całego pokolenia polskich founderów, temat jest jednak trochę misyjny. Słowo to nie powinno być obce żadnemu adwokatowi ani radcy prawnemu. Tymczasem zdominowały nas dwa przeciwstawne zjawiska. Patrząc na rynek prawny „od dołu”: tak niewielu zawodowych doradców postanowiło mimo wszystkich wyzwań i zagrożeń wyłączyć przed nawias to, co w ustawie wydaje się trwałe, i wdrażać ideę profesjonalnie prowadzonej sukcesji wśród klienteli z branży MŚP czy np. rolników z istotnym dorobkiem. Przez pierwsze miesiące trwało jakby embargo na wiedzę. Nie było żadnych przystępnych, użytecznych szkoleń, pierwsze publikacje pojawiły się ze sporym poślizgiem. Ale też wydawcy nie zobaczyli większego popytu na nie.

A patrząc na topowe firmy doradcze? Cóż, przeciwnie. Duże budżety, duża inwestycja. Ale webinary były sprzedażowe i nakierowane głównie na podatki, od początku źle kierunkując uwagę odbiorców z obu stron podatkowego frontu. Key account menegement skupił się na „setce Forbesa” i dla niej powstały też… wyceny. Koszt założenia prostej fundacji rzędu 100 tys. zł czy roczny koszt wsparcia fundacji w kwocie 150 tys. zł to realne i nierzadkie przykłady z rynku. Od początku ofertę więc hermetycznie zamknięto.

Towarzyszył temu proces, który nazwać można „zaczarowywaniem fundacji”. Część ekspertów, których wiedza jest wspaniała i niepodważalna, tworzyła niezwykle atrakcyjne opakowania dla fundacji, nieraz jednak ważące i kosztujące więcej niż ona sama. Niejeden średni przedsiębiorca, szukając wiedzy o fundacji, mógł się poczuć zbity z tropu, słysząc o pisaniu „konstytucji rodziny” i o innych szczytnych ideach, niedostosowanych jednak do konstrukcji psychicznej i majątkowej statystycznego klienta z tej grupy. Innymi słowy, powstała świetnie opakowana oferta dla najzamożniejszych, którzy z podobnym budżetem mogli już myśleć o najprostszej fundacji prywatnej za granicą, rodzącej większe zaufanie i bezpieczeństwo.

Najwięcej więc do zyskania i stracenia mają średniacy. Dalej czekają na rozsądną ofertę dopasowaną do ich potrzeb. Ta powstaje wolno, oddolnie i pozostaje niszowa.

„To gorzej niż zbrodnia, to błąd”

Tylko tak, cytując nieśmiertelnego cynika Talleyranda, skwitować by można medialne wypowiedzi wiceministra finansów Jarosława Nenemana o pakiecie zmian w przepisach regulujących podatkową naturę fundacji rodzinnej.

Nie miejsce tu, aby odmalowywać nawałnicę oburzenia, która przetoczyła się przez fora doradców związanych z sukcesją. Dość powiedzieć o powoływaniu się na umowę koalicyjną czy wyniki analiz, które były możliwe do przewidzenia. Może i są one, jak mówi minister, zaproszeniem do rozmów, lecz rozmowa zaczęła się od lekkomyślnego wywrócenia stolika.

Zapowiedzi, choć z pewnością nie ostaną się w całości, już teraz zagrażają katastrofalnym efektem psychologicznym. Eksperci słusznie argumentują, że pomysły dotyczące opodatkowania działalności dozwolonej, nieracjonalnych sankcji (np. rozwiązanie fundacji za tzw. działalność niedozwoloną) tudzież całkowicie irracjonalnych zasad 15-letniej karencji dla zbywania majątku wnoszonego (wyobraźmy sobie skutki 15-letniego zamrożenia płynności np. akcji lub papierów dłużnych), są kompletnie niedostosowane do całej idei płynności majątku i dowartościowania zmiany warty przez przejście na bardziej pasywne źródła dochodu.

W tym kontekście opodatkowanie najmu nieruchomości uwięzionych podatkowo w fundacji byłoby zwyczajnie nieuczciwe wobec już półtora tysiąca fundatorów, którzy podjęli decyzję o wyzbyciu się majątku na rzecz własnej fundacji, bazując przecież na konkretnych normach i prognozach. Złamanie swego rodzaju pax romana pomiędzy fiskusem a nestorami polskiej transformacji, do których adresowana była głównie ustawa, ba! – niedotrzymanie nawet trzyletniego zawieszenia broni gwarantowanego przez przepisy wprowadzające (art. 143 ustawy), to już groźba gwałtu na umowie społecznej.

Gdy wehikuł zwany fundacją rodzinną powinien rozpocząć misję wyniesienia polskiej klasy średniej na nową orbitę, pro publico bono i pro bono milionów interesariuszy rodzinnych firm i majątków, rząd wykazał się brakiem zrozumienia historycznego znaczenia tej misji. Oby ujawniło się dziś jak najwięcej świadomych prawników i oby do tego gwałtu nie doszło. Bo nie mamy czasu do stracenia.

Autor jest adwokatem, partnerem zarządzającym Kancelarie Conseil

Nie opadł jeszcze kurz po hucznych pierwszych urodzinach fundacji rodzinnej, gdy sierpniowe doniesienia prasowe zmroziły krew w żyłach specjalistom od sukcesji. Zapowiedzi wiceministra Jarosława Nenemana „uszczelniania”, znane nam dobrze z przepisów „Polskiego Ładu”, czyt.: walki z wszelką optymalizacją podatkową, grożą z pewnością wylaniem dziecka z kąpielą. Przebija z nich przede wszystkim brak zrozumienia kształtu ustawy, będącej jednym z większych osiągnięć legislacyjnych ostatnich lat, splatających się w cel strategicznie korzystny dla Polski.

Pozostało 97% artykułu
Rzecz o prawie
Ewa Szadkowska: Ta okropna radcowska cisza
Rzecz o prawie
Maciej Gutowski, Piotr Kardas: Neosędziowski węzeł gordyjski
Rzecz o prawie
Jacek Dubois: Wstyd mi
Rzecz o prawie
Robert Damski: Komorniku, radź sobie sam
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Rzecz o prawie
Mikołaj Małecki: Zabójstwo drogowe gorsze od ludobójstwa?