Potem część z nich podobne nadzieje pokładała we Francji Emmanuela Macrona. Dziś można już powiedzieć, że żadna z tych przepowiedni się nie spełniła. Przy wszystkich zastrzeżeniach do polityki Trumpa liderem pozostaje Ameryka.
To dlatego Wielka Brytania i Francja nie zawahały się poprzeć amerykańskiej operacji w Syrii. Niemcy tymczasem takiego poparcia odmówiły. Przy okazji ostatniej wizyty Macrona w USA prasa niemiecka nie szczędziła mu zaś kąśliwych uwag, z cytowaniem opinii o tym, iż jest „kanapowym pieskiem" Trumpa, włącznie.
Nie chodzi tu tylko o aktualnego prezydenta USA. Polityka niemiecka coraz bardziej oddala się od proatlantyckiego wektora. Przyglądając się zdobywającym popularność politykom młodszego pokolenia, można wręcz przypuszczać, że paradoksalnie Angela Merkel jest ostatnim tak proamerykańskim kanclerzem. Ktokolwiek będzie rządził po niej, z lewicy czy prawicy, prawdopodobnie zdystansuje się od USA jeszcze bardziej. Jednocześnie najważniejsi partnerzy Niemiec, czyli Francja i Polska, mają wciąż wyraźnie proatlantyckie podejście. Choć przyznać należy, że Macron zręczniej balansuje między Berlinem a Waszyngtonem.
Obecne strategiczne osamotnienie Niemiec rysuje bardzo niewesołe scenariusze na przyszłość. Z czasem Berlin może bowiem szukać zewnętrznych punktów oparcia – tam, gdzie z punktu widzenia Polski robić tego nigdy nie powinien. Popuśćmy wodze fantazji. Wyobraźmy sobie, że za kilka lat już istniejące na prawicy pęknięcia doprowadzą do rozpadu CDU. Wtedy bawarska CSU, część chadecji i FDP łamie polityczne tabu i porozumiewa się z AfD. Kolejny rząd przesuwa się na całej linii w prawo i ogłasza nowe otwarcie w stosunkach z Rosją i Chinami, przy czym tu akurat popiera go też lewica z SPD i Die Linke. Batalię o Nord Stream 2 będziemy wtedy w Polsce wspominać z rozrzewnieniem.
Na razie jednak obstawianie konkretnych scenariuszy nie ma sensu. Pozostaje zręcznie balansować jak Macron.