Gdyby chcieć znaleźć metaforę, która byłaby pomocna w ukazaniu zmiany, jaka zaszła w ciągu ostatnich lat w relacji elektoraty–partie, najlepsza byłaby odwołująca się do restauracji i klubu sportowego. Kiedyś wyborca traktował ugrupowania polityczne tak, jak klient wybiera restauracje – decydował się na takie, które oferowały największy wybór dań, miłą obsługę, wysoką jakość produktów. Jeśli czuł się zawiedziony, zmieniał lokal.
Dzisiaj bardziej przypomina to stosunek kibica do swego ukochanego klubu – wybacza mu wszystkie faule, defraudacje prezesa, słabą grę, fatalny stan toalet i brutalność ochroniarzy boiskowych. Nosi koszulki z logo klubu i jest mu wierny aż po grób.
Czytaj więcej
Teza, iż o wyniku ostatnich wyborów zdecydowały kobiety, może być fałszywa.
Mówiąc krótko – do niedawna partie musiały zabiegać o elektoraty, a dzisiaj elektoraty zabiegają o to, by być częścią świata reprezentowanego przez partie. To kwestia tożsamości – ugrupowania polityczne pozwalają nam określać się względem świata, wyrażać się, prezentować własny (?) światopogląd. Bycie wyborcą Donalda Trumpa lub Donalda Tuska opisuje, jakimi ludźmi jesteśmy i jakimi chcemy być. Dokładnie tak, jak publiczne manifestowanie poparcia dla Joe Bidena lub Jarosława Kaczyńskiego.
To wynik przede wszystkim działania mediów społecznościowych – one wpędziły nas do „bunkrów informacyjnych” (nie używam terminu „bańki”, bo te mają w sobie coś ulotnego i nietrwałego), odcięły od „tych drugich”, zachęcają do kultury oburzenia, unieważniania poglądów innych, publicznych linczów na odmiennie myślących. To one zaostrzyły spory i napuściły nas na siebie, każąc codziennie określać się i zajmować ideologiczne stanowiska. Bez światłocienia, z biblijną ostrością albo-albo.