Kilka sformułowań użytych przez red. Łukasza Warzechę w felietonie „Jak zgasić zapał entuzjastów” opublikowanym w „Rzeczpospolitej” 29 marca, zdecydowane nie jest, pomimo zapewnień, „pro publico bono”. Nie jest albo z rozmysłu, albo z niewiedzy. Pozwalam sobie zatem na kilka słów komentarza.
Festiwal Warszawska Jesień nie jest „molochem”, ale jednym z największych festiwali nowej muzyki na świecie. W tym roku będzie miał swoją 66. edycję. Festiwal jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich znaków kulturowych.
Czytaj więcej
W sprawach kultury widać, że nasze państwo jest z tektury, i do tego mokrej.
Warszawska Jesień nie jest „instytucją” w sensie prawnym i w niczym nie przypomina kojarzącego się z tym określeniem gmachem z wieloma pokojami, portierami i kierowcami. Jeśli jest instytucją, to przez kulturową pozycję i siłę oddziaływania wypracowane przez dekady. Biuro festiwalu liczy sobie czterech pracowników, wśród nich kierowców brak. Wszystkie znoje właściwe inicjatywie pozarządowej są Jesieni dobrze znane.
Warszawska Jesień nie „załapała się na dotację”, tylko ją ma z programu „Muzyka” od lat w wysokości kwotowo stabilnej, choć malejącej. Trzy najbliższe edycje Warszawskiej Jesieni mają mieć w latach 2023–2025 po 1300 tys. zł. rocznie. Na trzy poprzednie z programu „Muzyka” festiwal otrzymywał po 1350 tys. rocznie, jeszcze trzy edycje wstecz (2017–2019) – po 1500 tys. rocznie. Koszt dużego festiwalu muzycznego w Polsce zawiera się pomiędzy 3 a 6 mln zł. Za granicą wielokrotnie więcej. Są to kwoty, do których Warszawska Jesień jedynie się niekiedy zbliża – od dołu. Duże festiwale są organizowane w Polsce przez instytucje państwowe, rzadziej samorządowe. Tylko kilka jest organizowanych przez podmioty pozarządowe.