Witold Bańka: Związki sportowe funkcjonują czasem jak niektóre partie polityczne

Minister sportu i turystyki Witold Bańka o tym, co po sobie pozostawia i o nowej funkcji – szefa Światowej Agencji Antydopingowej, którą obejmie 1 stycznia.

Aktualizacja: 16.09.2019 06:17 Publikacja: 15.09.2019 19:09

Witold Bańka: Związki sportowe funkcjonują czasem jak niektóre partie polityczne

Foto: Fotorzepa, Maciej Zienkiewicz

Rzeczpospolita: Związki sportowe żałują, że pan odchodzi, bo dobrze im się z panem współpracowało. Zaczyna pan robić karierę międzynarodową. Takiego ministra sportu w wolnej Polsce jeszcze nie było.

Witold Bańka: Niedawno na Stadionie Narodowym miałem spotkanie z przedstawicielami najważniejszych międzynarodowych komisji sportowców, podczas którego Luiza Złotkowska, dwukrotna medalistka olimpijska w łyżwiarstwie szybkim, powiedziała, że nie cieszyła się z mojego wyboru na szefa WADA (Światowa Agencja Antydopingowa – red.). Popatrzono na nią dziwnie, więc szybko dodała, że w związku z tym awansem Polska straciła świetnego ministra. To było bardzo miłe i wzruszające.

Czy w trakcie pańskiej kadencji poprawiło się w związkach sportowych? Mamy na myśli poziom działaczy, przygotowanie do pracy w nowych czasach?

Mam nadzieję, że się poprawiło, bo wprowadziliśmy mechanizmy, które sprofesjonalizowały działania. W niektórych związkach to się przekłada na wyniki sportowe. Generalnie jednak poziom merytoryczny działaczy to problem całego sportu, nie tylko polskiego. System wyboru władz, z koniecznością przekonania do siebie delegatów, często nie pasuje do profesjonalnego sportu.

W jakim sensie?

Jako ministerstwo mamy związane ręce w wielu sprawach, bo związki sportowe mają autonomię, a dodatkowo funkcjonują czasami jak niektóre partie polityczne, w których walka o władzę przypomina brutalne pojedynki, podczas których łamane są zasady fair play. Kandydaci na prezesa jeżdżą po terenie, przekonując do siebie wąską grupę delegatów, „kupując" ich głosy, składając obietnice. A jednocześnie w związkach jest wielu fachowców, którzy nie mogą zostać wybrani, ponieważ nie stosują takich metod. Tak to funkcjonuje od wielu lat. Minister nie może odwołać wybranego demokratycznie prezesa. Jedynym sposobem na poprawę są działania kontrolne, wyłapywanie nieprawidłowości i finansowanie. To nie jest tylko polski problem. Moi koledzy z Niemiec, Wielkiej Brytanii czy np. Bułgarii mówią, że mają podobne kłopoty.

Chyba tylko PZPN, Polski Związek Motorowy i Polski Związek Siatkówki dałyby sobie radę bez materialnej pomocy ministerstwa. A czy mógłby pan wskazać takie związki, które pracują wzorowo?

...

Wymowne milczenie.

Nie wiem, co mam odpowiedzieć. Nikt nie jest perfekcyjny, ale niektóre związki nie potrafią nawet wypełnić poprawnie dokumentów, na podstawie których można im przyznać dotację. Bez pomocy MSiT nic by nie zrobili. Nie chodzi o to, żeby kogoś z nazwiska obrażać, deprecjonować, bo mogę spotkać się z zarzutem, że ministerstwo też nie pracuje wzorowo. Nie jesteśmy idealni. Są jednak związki, których bronią wyniki sportowe i możemy być zadowoleni z ich działań.

Polskiego Związku Hokeja na Lodzie nic nie broni.

Zastanawiamy się nad złożeniem do sądu rejestrowego wniosku o wprowadzenie kuratora w PZHL, podobnie jak o likwidację Polskiego Związku Curlingu. Wniosek o kuratora to jednak ostateczność, bo znamy ten mechanizm. Kibicom i niektórym dziennikarzom wydaje się, że kurator to jest magiczny menedżer, który zostaje wprowadzony rękoma ministra, dzięki czemu znikną długi, uzdrowi się związek, problemy automatycznie zostaną rozwiązane. Tymczasem kurator to jest osoba, która ma za zadanie wyłącznie doprowadzenie do nowych wyborów. Wystarczy, że minister postraszy kuratorem, a już związek w odpowiedzi ustala termin walnego zgromadzenia za kilka miesięcy i jeszcze zanim sąd wniosek rozpatrzy, to już jest po wyborach – wniosek staje się bezpodstawny i sąd go odrzuca. I tak się z nami bawią...

Pańskie inicjatywy zmierzające do poprawy materialnej sytuacji młodych zawodników z pominięciem związków sportowych wynikają z braku zaufania do nich?

Po części tak. Ale przede wszystkim z moich doświadczeń jako sportowca. Wiem, jak wygląda sytuacja setek małych klubów w Polsce, dla których 10 czy 15 tys. zł to dużo. A jeśli one już drugi lub trzeci raz biorą udział w ministerialnym programie „Klub", to mają za co lepiej funkcjonować, kupić sprzęt, wysłać zawodników na obóz. Zwłaszcza jeśli połączą te pieniądze z materialną pomocą samorządów, znajdą sponsorów itp. Program „Klub" to jest takie sportowe 500+. Powinien funkcjonować przez lata. Do tego jest wiele innych projektów – jak choćby SKS.

Bez spółek Skarbu Państwa pańskie pomysły pozostałyby na papierze.

Usiedliśmy do stołu z kilkoma prezesami SSP, przedstawiłem pomysły, spodobały się, a w ślad za tym poszły pieniądze. Dzięki temu wspólnie z Orlenem, Lotosem, Totalizatorem Sportowym, Energą, PGE, KGHM oraz innymi spółkami tworzymy indywidualny sponsoring sportowców. To wynika z normalnej ludzkiej współpracy, do której nikt nikogo nie zmusza. Program „Team 100" finansowany przez Polską Fundację Narodową ze środków spółek Skarbu Państwa to strzał w dziesiątkę. Mamy w nim 250 sportowców. Obawiałem się, jak ci młodzi ludzie będą wydawać pieniądze, czy nie będzie jeszcze większych problemów niż ze związkami sportowymi. Efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Oni inwestują w swoje kariery: płacą za wynajmowane mieszkania, żeby być bliżej ośrodków treningowych, za fizjoterapeutów, dodatkowe zgrupowania, transport na trening. Zdarzyły się ze dwa przypadki – powstrzymane, że przykładowo ktoś chciał sobie kupić samochód.

Samoświadomość sportowców wyprzedziła świadomość niektórych prezesów?

Chyba tak. Dla sportowców na etapie między szkołą a studiami, a potem końcem studiów a początkiem pracy, kiedy nie wiadomo, co ze sobą zrobić, brak pieniędzy stanowił przeszkodę w rozwijaniu talentu. Sam stanąłem przed takim wyborem. Mam nadzieję, że dzięki programowi „Team 100" wielu takich zawodników odwiedziemy od pomysłu zakończenia kariery. Oprócz 250 członków „Team 100" dziś ok. 60–70 sportowców ma dodatkowo indywidualne kontrakty ze spółkami Skarbu Państwa, a chciałbym przed upływem kadencji zwiększyć tę grupę o kolejnych kilkanaście osób.

Czy to są pańskie autorskie pomysły, czy wpisują się one w politykę rządu?

Jedno ma związek z drugim. Moje propozycje zostały zaakceptowane najpierw przez premier Beatę Szydło, a potem premiera Mateusza Morawieckiego – następnie zadziałały osobiste kontakty i zaufanie do projektów, np. Orlen, finansujący kilkudziesięciu sportowców, jest w 100 procentach przekonany, że to jest działalność pożyteczna pod każdym względem, więc warto ją rozwijać. Grupa Energa, która ma m.in. dobrych lekkoatletów – podobnie. Inne spółki również.

Jest pan najlepiej ocenianym ministrem w obecnym rządzie, PiS zapewne wygra wybory, mógłby pan swoją misję kontynuować, a panu zamarzyło się przywództwo w walce z dopingiem. Skąd ten pomysł?

Mnie zawsze doping brzydził. Jeszcze cztery lata temu w ogóle nie myślałem o tym, że mogę zostać szefem WADA. Widząc moje podejście do tematu dopingu, namówił mnie mój współpracownik, dyrektor Rafał Piechota – najpierw powalczyliśmy o miejsce w Komitecie Wykonawczym. Potem o organizację międzynarodowej konferencji antydopingowej w Katowicach. Udała się, więc pomyśleliśmy: dlaczego nie iść za ciosem. Skoro udało się nam zmienić w Polsce wizerunek ministerstwa, to może rzucić się na głębszą wodę i zmienić wizerunek WADA, która nie jest teraz najlepiej postrzegana na świecie. Wysunęliśmy moją kandydaturę na przewodniczącego, co potraktowałem jako przygodę dyplomatyczną. Kolejny bieg po zakończeniu kariery sportowej. Chyba mój zespół bardziej wierzył w zwycięstwo niż ja sam.

Jakieś inne okoliczności wpłynęły na te starania?

Znaczenie miał także kryzys w roku 2016. WADA poinformowała Polskę w bardzo mocnym piśmie, że mamy trzy miesiące na dostosowanie naszego prawa do jej kodeksu. Termin upływał tydzień przed rozpoczęciem igrzysk w Rio de Janeiro. Sprawa była jasna: jeśli tego nie zrobimy, to stracimy m.in. akredytację naszego laboratorium w Warszawie, do tego w sierpniu doszła afera z braćmi Zielińskimi, u których wykryto doping. Mogło dojść do przypadkowej koincydencji i fatalnej niezawinionej przeze mnie sytuacji. Zaczęliśmy szybko zmieniać ustawę o sporcie, co nie było proste, tym bardziej że działo się to latem, kiedy Sejm był na wakacjach. Oprócz tego równolegle pracowaliśmy nad nową specjalną ustawą o zwalczaniu dopingu w sporcie, dzięki niej powołaliśmy POLADA, czyli Polską Agencję Antydopingową z własnym pionem śledczym. To zrobiło wrażenie w świecie sportu, a mnie dodało wiarygodności. Reszta to nasz program reformy WADA i spotkania, rozmowy na całym świecie, z pomocą Ministerstwa Spraw Zagranicznych i polskich placówek dyplomatycznych, a także zaangażowaniu placówek unijnych i Rady Europy w drugim etapie kampanii.

Walka z dopingiem zyskuje pańską twarz w kluczowym momencie. Jeśli afera z Rosjanami nie zostanie załatwiona zgodnie z poczuciem przyzwoitości ludzi sportu, to mało kto uwierzy, że MKOl. chce naprawdę walczyć z nieuczciwymi sportowcami. Jest takie poczucie, że MKOl. przymknie oko na doping, żeby tylko igrzyska trwały i zarabiały, żeby Putin przyjechał i panował święty spokój.

Nie obawiam się takich decyzji. Na pewno nie zrobię nic przeciwko własnemu sumieniu. Jeśli brak woli oczyszczenia i dowody na manipulacje będą twarde, to decyzje WADA będą jednoznaczne, wykluczające dopingowiczów. Nie wyprzedzajmy faktów, próbki uzyskane od Rosjan są analizowane, jest ok. 300 sportowców podejrzanych o stosowanie dopingu.

WADA temu może podołać?

Sama nie. Musi współpracować ze służbami poszczególnych krajów i narodowymi agencjami antydopingowymi. Dzisiaj walka z dopingiem nie polega jedynie na kontrolach sportowców, pracy laboratorium. U nas w Polsce podawanie niedozwolonych środków osobom niepełnoletnim, sportowcom bez ich wiedzy czy handel sterydami są zagrożone karą pozbawienia wolności do lat trzech i toczą się już śledztwa w takich sprawach.

WADA ma pieniądze na tę walkę?

Roczny budżet wynosi ok. 34–36 mln dol. i się zwiększy. Ale to nie jest dużo. Zaproponowałem powołanie funduszu solidarnościowego, na który mogliby złożyć się najwięksi światowi sponsorzy sportu, czyli globalne korporacje. Pieniądze pozyskane od nich służyłyby walce z dopingiem, finansowały współpracę pomiędzy krajowymi agencjami antydopingowymi, budowę i przystosowanie nowych laboratoriów. W Afryce jest tylko jedno, w RPA. Na całym świecie jest ich ok. 30. Nawet w Europie są kraje, które prowadzą mało aktywną politykę antydopingową. Stworzenie takiego funduszu wydaje mi się logiczne i do zaakceptowania przez firmy, bo jeśli jesteś sponsorem, to powinno ci zależeć, żeby sport, w który inwestujesz, był czysty, gdyż to wpływa też na wiarygodność twojej firmy.

Wracając do polskich spraw, czy nie ma pan obaw, że po wyborach ministrem sportu zostanie typowy polityk? Pan ma wpływ na wybór następcy?

Nie ma takiej praktyki, żeby ustępujący minister wskazywał premierowi następcę. Ja zawsze jestem do dyspozycji, służę radą i pomocą nowemu ministrowi.

Rzeczpospolita: Związki sportowe żałują, że pan odchodzi, bo dobrze im się z panem współpracowało. Zaczyna pan robić karierę międzynarodową. Takiego ministra sportu w wolnej Polsce jeszcze nie było.

Witold Bańka: Niedawno na Stadionie Narodowym miałem spotkanie z przedstawicielami najważniejszych międzynarodowych komisji sportowców, podczas którego Luiza Złotkowska, dwukrotna medalistka olimpijska w łyżwiarstwie szybkim, powiedziała, że nie cieszyła się z mojego wyboru na szefa WADA (Światowa Agencja Antydopingowa – red.). Popatrzono na nią dziwnie, więc szybko dodała, że w związku z tym awansem Polska straciła świetnego ministra. To było bardzo miłe i wzruszające.

Pozostało 94% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki