Wspomniała Pani o mężach zaufania. Czym różnią się oni od obserwatorów? O jakich uprawnieniach obu tych grup możemy mówić?
Tym różnimy się od mężów zaufania, że nie mamy takich jak oni uprawnień, jesteśmy w ścisłym sensie tylko obserwatorami. W żaden sposób nie ingerujemy w toczący się proces, nie możemy dotykać żadnych materiałów – spisu wyborców, kart do głosowania, protokołów. Oczywiście, możemy poprosić o kopię protokołu lub zgodę na zrobienie mu zdjęcia, a co najważniejsze – mamy prawo uważnej obserwacji każdego aspektu procesu, od jego początku do końca, nie przeszkadzając przy tym ani komisji, ani wyborcom. Tymczasem mąż zaufania ma szersze kompetencje, co uwidacznia się m.in. w możliwości wnoszenia uwag do protokołu. Warto też zaznaczyć, że mężowie zaufania są delegowani przez komitety wyborcze, a obserwatorzy przez organizacje społeczne.
Na co szczególnie zwracać uwagę powinien obserwator w terenie? Co jest najważniejsze w pracy obserwatora?
Najważniejsze jest zwracanie uwagi na to, czy przestrzegany jest Kodeks wyborczy, czy procedury dnia głosowania, zamknięcia i liczenia głosów są zgodne z wytycznymi nałożonymi na komisje przez Państwową Komisję Wyborczą. Są to m.in. kwestie takie jak właściwe zaplombowanie urny, każdorazowe sprawdzanie dokumentów wyborcy, obecność członka komisji przy urnie, przeliczenie i opieczętowanie kart do głosowania, prawidłowość wydawania kart i składania podpisów. Ponadto, umożliwianie głosowania w sposób tajny i odpowiednie zorganizowanie stanowisk do głosowania. W dalszej kolejności sekwencja zamykania komisji i otwierania urny, liczenie głosów, kwalifikowanie ważności kart i ważności głosów, liczenie kart wydanych i kart wyjętych z urny, a także procedury rozstrzygania ew. sporu między członkami komisji co do kwalifikacji ważności głosu. Istotny jest poziom wyszkolenia członków komisji i umiejętność reagowania na nieprawidłowości, np. na ewentualną agitację wyborczą lub na wzajemne wpływanie na siebie wyborców przy oddawaniu głosów.
A jak wyglądało to podczas niedzielnych wyborów?
Pod kątem tych i innych kwestii, na które jako obserwator musiałam zwracać uwagę, stwierdzić mogę, że niedzielne wybory przebiegły w znacznej większości w sposób przyzwoity. Podstawowymi wyzwaniami, które zaobserwowałam były, paradoksalnie, wysoka frekwencja oraz niedostateczne przygotowanie niektórych członków komisji, zwłaszcza jeśli chodzi o referendum. Pierwszy z tych elementów był przede wszystkim stresogenny dla niektórych członków komisji – zwłaszcza tych młodszych, często jednocześnie głosujących w wyborach pierwszy raz w życiu – zderzających się nieraz z dużymi kolejkami, zbyt małymi lokalami i intensywnością pracy, a za tym: obawą przed popełnieniem jakiegoś proceduralnego błędu. Drugi zaś dotyczył kwestii technicznych związanych z referendum. Ludzie nie byli pewni, czy mają w ogóle pytać o to, ile dostaną kart, albo kiedy mają odmówić przyjęcia karty referendalnej. Członkowie komisji z kolei nie wiedzieli, czy powinni pytać wyborców o chęć pobrania trzech kart lub mniejszej ich liczby. Następowała więc swego rodzaju konfuzja: jedni czekali na pytanie „ile kart Pan/Pani pobiera?”, a drudzy – aż usłyszą deklarację od wyborcy, czy odmawia przyjęcia którejś z kart. Często zaś, po dostaniu do ręki trzech kart, wyborcy orientowali się i oddawali jedną z nich – jeśli było to jeszcze możliwe. Ta część procesu była więc nie do końca jasna, co zauważyły także moje koleżanki - obserwatorki międzynarodowe.