Starania Edynburga z uwagą śledzi wiele krajów Europy, od Belgii po Hiszpanię. Jeśli Szkoci postawią na swoim, może to uruchomić reakcję łańcuchową i w ciągu kilku lat zasadniczo przerysować mapę polityczną Unii.
We wrześniu 2014 r. Szkoci wyraźnie przegrali pierwsze referendum niepodległościowe, na które zgodził się ówczesny premier David Cameron. Za niezależnym krajem głosowało wówczas 45 proc. osób, które poszły do urn, aż o 10 pkt proc. mniej niż tych, którzy byli przeciw.
Ale nastroje zmieniły się od tego czasu radykalnie.
– Piorunujące zwycięstwo Partii Konserwatywnej w wyborach 12 grudnia oznacza, że pod koniec tej kadencji parlamentu Szkocja będzie niepodległa – mówi „Rzeczpospolitej" sir Thomas Devine, najbardziej znany szkocki historyk.
Niepodległość na fali
Ostatnie wybory okazały się bowiem kolejnym spektakularnym przykładem tego, że Anglia patrzy w zupełnie inną stronę niż Szkocja i obie odnajdują się we wspólnym państwie coraz gorzej. Tego dnia Szkoci powierzyli aż 80 proc. miejsc, które im przysługują w parlamencie w Westminsterze (48 z 59), Szkockiej Partii Narodowej (SNP), ugrupowaniu radykalnie lewicowemu, które chce pozostania kraju w UE i domaga się utrzymania szerokich osłon socjalnych. Torysi, którym zaufali Anglicy, są zaś partią liberalną i eurosceptyczną. W referendum w 2016 r. doszło do podobnej sytuacji, skoro aż 62 proc. Szkotów opowiedziało się za pozostaniem we Wspólnocie, podczas gdy większość Anglików – za brexitem.