Były szef izraelskich służb: Niezależnie od tego, kto wygra, w interesie Ameryki jest zakończenie wojny

Wojna na Bliskim Wschodzie zakończy się za dwa miesiące, potem będziemy mieli wybory w Izraelu, po których powstanie zupełnie inny rząd – uważa Ami Ajalon, były szef Szin Betu, izraelskiej służby bezpieczeństwa, z którym rozmawiała „Rzeczpospolita”.

Publikacja: 05.11.2024 17:43

Ami Ajalon, były szef Szin Betu, izraelskiej służby bezpieczeństwa

Ami Ajalon, były szef Szin Betu, izraelskiej służby bezpieczeństwa

Foto: Jerzy Haszczyński

Ami Ajalon (w rozpowszechnionej angielskiej wersji: Ayalon), rocznik 1945, to były komandos, admirał, dowódca izraelskiej marynarki wojennej, a później w latach 1996–2000 dyrektor Szin Betu. Teraz wspiera powstanie państwa palestyńskiego obok żydowskiego, bo „jeżeli chcemy mieć bezpieczeństwo i utrzymać naszą [żydowską] tożsamość, to musimy podzielić ten kawałek ziemi”. Pisze o tym w książce „Bratobójczy ogień. Jak Izrael stał się swoim własnym wrogiem i czy jest nadzieja na przyszłość”, której polskie tłumaczenie właśnie się ukazało.

W rozmowie z „Rzeczpospolitą” (jej większa wersja zostanie opublikowana w późniejszym terminie) Ami Ajalon odnosi się do amerykańskich wyborów prezydenckich.

Czy teraz, w czasie wojny wywołanej atakiem Hamasu na Izrael 7 października zeszłego roku, negocjacje o powstaniu państwa palestyńskiego nie wydają się panu tylko marzeniem?  

Nie zakładam, że to nastąpi w najbliższych dniach. Ale odbywające się właśnie wybory w Ameryce nadadzą nowy kształt Bliskiemu Wschodowi. I niezależnie od tego, kto zostanie wybrany, w interesie Ameryki jest zakończenie tej wojny. W interesie demokratów, Joe Bidena czy Kamali Harris, i także w interesie Donalda Trumpa. To oznacza, że ta wojna dobiegnie końca w ciągu dwóch miesięcy. A jak to się stanie, to będziemy mieli wybory w Izraelu, za kolejne dwa miesiące, a może sześć. Wierzę, że po nich powstanie zupełnie inny rząd, prawdopodobnie centroprawicowy. W każdym razie inny.

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Bombowe groźby Joe Bidena. Dlaczego USA zmieniają podejście do Izraela?

Z innym podejściem do sprawy palestyńskiej?

Będzie miał do czynienia z nową rzeczywistością. I ten rząd będzie musiał podjąć decyzję, czy chce walczyć ze wszystkimi bez wsparcia Ameryki, bez poparcia Europy? Mając przeciw sobie nie tylko Iran, Hezbollah i Hamas, ale znacznie radykalniejsze organizacje islamistów, bo Al-Kaida i ISIS wciąż istnieją na Bliskim Wschodzie. I one rosną w siłę i zdobywają popularność wtedy, gdy panują tu chaos i przemoc. Czy też uzna, że trzeba dojść do porozumienia i rozpocząć, co może trwać lata, proces tworzenia dwóch państw? Zakładam tę drugą wersję. Dlaczego jestem optymistą? Bo byłem kiedyś blisko Ariela Szarona [prawicowy premier Izraela w latach 2001–2006 – red.]. Jeżeli w przeddzień tego, jak Szaron przyszedł i powiedział nam, że wycofujemy się ze Strefy Gazy [Izrael opuścił ją w 2005 roku], ktoś spytałby, czy on może podjąć taką decyzję, uznałbym go za szaleńca. Bo znałem Szarona, byłem przekonany, że on nigdy by tego nie zrobił. Podobnie było z porozumieniem pokojowym z Egiptem. Też wydawało się niemożliwe. 

Pana optymizm jest związany z założeniem, że Beniamin Netanjahu niedługo nie będzie premierem Izraela? Bo on chce utrzymać władzę, a nie kończyć wojnę. Utrzymać ją dzięki skrajnie prawicowym ministrom Becalelowi Smotriczowi i Itamarowi Ben-Gewirowi.  

Proszę zapomnieć o Smotriczu i Ben-Gewirze, oni reprezentują jedynie 10 proc. Izraelczyków.

Czytaj więcej

Ben-Gewir, Lewin i inni. Szokujący koalicjanci Netanjahu

Ale to wystarcza do zapewnienia większości rządowi Netanjahu.

Tak, oni są mu potrzebni. Może pan uznać, że jestem szalony. Ale ja rozumuję w taki sposób, że historia idzie do przodu, nie w sposób linearny, ale idzie. I zakładam, że Netanjahu się nie utrzyma u władzy. Ma ją zbyt długo. Po wyborach w USA i my będziemy musieli pójść do wyborów. Zmusi nas do tego nowa rzeczywistość Bliskiego Wschodu, która wyłoni się niezależnie od tego, kto w Ameryce wygra.

Netanjahu chciałby zwycięstwa Trumpa, który przedstawia się jako najbardziej proizraelski prezydent w historii Stanów Zjednoczonych. A pan uważa, że dla Izraela Trump czy Harris to to samo?

Nie, to nie jest to samo. Czegoś się w życiu nauczyłem o polityce. Politycy muszą być wybrani, codziennie robią coś z myślą o tym wybieraniu, na przykład przy uchwalaniu budżetu. Proszę posłuchać, co mówi Trump. On codziennie powtarza, że ta wojna musi się skończyć. Bo to pomoże osiągnąć stabilizację na Bliskim Wschodzie, która będzie mu potrzebna, jeżeli to on wygra wybory. Potrzebna mu jest do tego Arabia Saudyjska, gospodarka to dla Trumpa bardzo ważny temat. Jako prezydent powie Saudyjczykom: „zapomnijmy o tym, co było, zabierzmy się za interesy”.  Oni mu odpowiedzą: „dobrze, ale po 7 października 2023 roku o czymś się przekonaliśmy, że bez położenia na stole kwestii palestyńskiej, niczego nie osiągniemy. Jeśli chcecie, byśmy byli częścią porozumienia, to ta kwestia musi tam być”. Netanjahu się temu sprzeciwiał, mógł sobie na to pozwolić w czasie kampanii wyborczej w Ameryce. Po wyborach już nie. Nie będzie mógł powiedzieć „nie” ani Kamali Harris, jeżeli to ona wygra, ani Donaldowi Trumpowi, jeżeli to on będzie zwycięzcą. Chodzi o interes Ameryki. Izrael nie jest supermocarstwem, niezależnie od tego, co mówi Netanjahu. Mógł sobie na wiele pozwolić w czasie amerykańskiej kampanii, bo tam toczyła się walka o każdy głos, Kamala Harris bała się utraty poparcia Żydów amerykańskich, oni się martwią o los Izraela. Ale po wyborach wytyczy Izraelowi czerwone linie albo to zrobi Trump. 

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Wielki terror, wielka zemsta, nowy Bliski Wschód

Kilka tygodni temu Trump zachęcał Netanjahu, by „uderzył w instalacje nuklearne Iranu, a o resztę martwił się później”. To nie sugeruje, że jest za zakończeniem wojny, a może raczej za jej rozszerzeniem, przekształceniem w wojnę regionalną?

Nikt nie może przewidzieć, co zrobi Trump. Ale jest różnica między tym, co się mówi w kampanii, a tym, co po niej. W czasie kampanii tak mówił, ale to nic nie znaczy. 

Netanjahu mógł jednak uznać, że ma przyzwolenie na większą wojnę.

Jestem Izraelczykiem, ale nie reprezentuję mojego rządu. Jestem całkowicie przeciw polityce Netanjahu. On robi wszystko, by przetrwać u władzy, bo wie, że jak wojna się skończy, to on wróci przed sąd. 

Ami Ajalon (w rozpowszechnionej angielskiej wersji: Ayalon), rocznik 1945, to były komandos, admirał, dowódca izraelskiej marynarki wojennej, a później w latach 1996–2000 dyrektor Szin Betu. Teraz wspiera powstanie państwa palestyńskiego obok żydowskiego, bo „jeżeli chcemy mieć bezpieczeństwo i utrzymać naszą [żydowską] tożsamość, to musimy podzielić ten kawałek ziemi”. Pisze o tym w książce „Bratobójczy ogień. Jak Izrael stał się swoim własnym wrogiem i czy jest nadzieja na przyszłość”, której polskie tłumaczenie właśnie się ukazało.

Pozostało 92% artykułu
Polityka
Obiekt w Polsce na liście "priorytetowych celów” Rosji. "Wzrost ryzyka"
Polityka
W przyśpieszonych wyborach SPD stawia na Olafa Scholza. Przynajmniej na razie
Polityka
Sterowana przez Rosję Abchazja walczy o resztki wolności
Polityka
Jest porozumienie. Nowa Komisja Europejska od 1 grudnia
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Polityka
Pierwsza koalicja z partią Sahry Wagenknecht jednak powstaje. Turyngia znowu zaskakuje