Niech będzie: kultura jakiegoś regionu może być mniej lub bardziej kompatybilna z demokracją. Jednak zupełnie czymś innym jest akceptowanie tak brutalnych dyktatur, jak Saddama, Kaddafiego czy Asada. W 1991 r. Irakijczycy zbuntowali się przeciwko reżimowi, ale Ameryka zgodziła się, aby Saddam zbombardował protestujących. Podobnie było w Bejrucie w 2005 r., w Kairze w 2006 r., w Syrii w 2011 r. Do tego czasu żadna demonstracja na Bliskim Wschodzie nie była antyzachodnia, nie palono amerykańskich flag. Ludzie wierzyli, że USA są po ich stronie. Nawet syryjscy salafici występowali o pomoc Ameryki. Dlatego bierność Waszyngtonu była dla mieszkańców Bliskiego Wschodu szokiem. Upadek Aleppo, podobnie jak wcześniej zniszczenie Faludży, Ramadi – to będzie obraz, który długo będzie pożywką dla antyzachodniego radykalizmu.
Amerykanie wydali jednak w Iraku półtora biliona dolarów – dokładnie tyle, ile poszło na zjednoczenie Niemiec. Ale z zupełnie innym skutkiem. Można zrozumieć, że nie chcą tego powtórzyć.
Pytanie tylko, czy chaos i konflikty etniczne to wynik obalenia Saddama czy może jednak trzech dekad bardzo brutalnej dyktatury? W wywołanej przez niego wojnie z Iranem zginęło po obu stronach półtora miliona ludzi, setki tysięcy w masakrach Kurdów i buncie z 1991 r., kiedy Ameryka nie tylko ograniczyła się do wyzwolenia Kuwejtu, ale też przez sankcje nałożone na Irak uderzyła w najuboższych. Wówczas w Iraku nie można było dostać nawet aspiryny bez bycia członkiem partii Baas. Podobnie z Libią – chaos nie wynikał z faktu, że obalono Kaddafiego, lecz z tego, że wcześniej przez 47 lat trzymał kraj żelazną ręką. W 2011 r. zdążył zabić 7 tys. ludzi, zanim został obalony. Gdyby nadal był u władzy, ile byłoby dziś ofiar? A tak przynajmniej rozpoczął się proces polityczny, który kiedyś doprowadzi do pokoju. Kurdystan jest dziś o wiele bardziej stabilny niż reszta Iraku czy Libia, bo tam transformacja zaczęła się już w 1991 r. To są procesy, które zajmują czas.
A może od Bliskiego Wschodu odwróciłby się każdy amerykański prezydent, skoro po rewolucji łupkowej ceny ropy się załamały i ten region przestał być dla USA tak ważny jak kiedyś?
Można szukać usprawiedliwienia na to, że w Syrii zginęło pół miliona ludzi. Ale najbardziej wpływowy doradca Obamy Robert Malley (dziś szef Narodowej Rady Bezpieczeństwa – red.) był zwolennikiem sojuszu z Asadem dużo wcześniej, niż spadły ceny ropy, bo już w latach 2003–2005. Demokraci zapędzili się w kozi róg, kiedy postanowili robić wszystko odwrotnie niż Bush. Skoro ten zwalczał Asada, oni chcieli z nim trzymać. Nancy Pelosi (liderka demokratów w Izbie Reprezentantów – red.) pojechała do Damaszku w 2007 r., John Kerry odwiedzał Asada wielokrotnie. A Obama zgadzał się na szkolenie i uzbrajanie syryjskich rebeliantów pod warunkiem, że nie będą atakować reżimu w Damaszku. Obawiał się, że w przeciwnym razie nie zdoła doprowadzić do porozumienia z Iranem, sojusznikiem Asada.
Relacje Ameryki z Turcją, czołowym sojusznikiem USA w regionie, za Obamy także bardzo się pogorszyły.