W jaki sposób?
Był taki wieczór, kiedy siedzieliśmy w kilka osób – Marek Kempski, Tomaszewski, Krzaklewski, ja i jeszcze ktoś. Wszyscy byliśmy podenerwowani, że wybór premiera się przeciąga. A kandydatów, jak wiadomo, było dwóch: prof. Jerzy Buzek i prof. Andrzej Wiszniewski. Odbyło się co prawda głosowanie klubu w tej sprawie, ale tylko Krzaklewski znał jego wynik. Uważałem, że Buzek byłby lepszym premierem, bo jest bardziej elastyczny, a Wiszniewski nie był człowiekiem skłonnym do kompromisów i szybko mógłby doprowadzić do upadku rządu. Powiedziałem to Marianowi Krzaklewskiemu i dodałem, że decyzja musi być podjęta tego wieczoru. – Chyba, że sam to bierzesz – powiedziałem do Mariana. Mocno wsparli moje stanowisko Kempski i Tomaszewski.
Ale Marian Krzaklewski nie chciał.
Nie chciał i nawet nie wiadomo dlaczego, bo ogromnie wspierał rząd. Gdyby nie on i wsparcie Solidarności nigdy w życiu nie udałyby nam się reformy, które w dużej mierze polegały na likwidowaniu przyjemnych stanowisk i przywilejów. A przecież związek nic na tym nie zyskiwał.
Mówiono, że Krzaklewski kierował rządem z tylnego siedzenia.
Tak mówiono, ale to nie była prawda. Powiem pani, że gdyby Marian Krzaklewski naprawdę był naczelnikiem, to byłoby nieźle, bo przynajmniej mielibyśmy jasną egzekutywę. A tymczasem my nieustająco dyskutowaliśmy. Podejmowanie decyzji to była droga przez mękę. Trzeba było pogodzić związkowców i partie, które mocno się od siebie różniły – ZChN, SKL, Porozumienie Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Na marginesie, z Kaczyńskim w okresie budowania AWS spotykałem się co kilka dni, bo pracował wówczas nad porozumieniem politycznym wewnątrz AWS. Zapraszał na spotkania w tej sprawie Czesława Bieleckiego, mnie i czasem Janusza Steinhoffa albo Pawła Łączkowskiego. To były miłe wieczory przy winku, ale nie doprowadziły do bliskiej współpracy.
A jak pan oceniał koalicję AWS z Unią Wolności?
Zawiązanie tej koalicji to był przejaw naszej naiwności politycznej. Ułożyliśmy się do rządzenia i reformowania kraju z partią, która w mediach była dogadana z naszymi politycznymi śmiertelnymi wrogami, czyli SLD i PSL.
A z kim mogliście wówczas wejść w koalicję? Nie mieliście samodzielnej większości.
Nie wiem. Może z nikim. Może trzeba było stawiać na wcześniejsze wybory. A na pewno nie powinniśmy pozwolić, żeby media pozostały w rękach opozycji. Myślę, że większość ludzi z Solidarności nie wiedziała, jakie to jest niebezpieczeństwo. A może wiedzieli, tylko uznali, że cel jest ważniejszy od tego, że wrogie media nas zniszczą.
A niszczyły was?
A nie niszczyły? W mediach trwał istny festiwal ataków na AWS. Z mojego podwórka dobrym przykładem była historia ze strajkiem rolników na zachodniej granicy na przełomie 1998 i 1999 roku. Była tam Samoobrona i dwa inne związki. Rolnicy protestowali przeciwko importowi żywności. Na granicy koczowało kilka tysięcy wściekłych ludzi, biegała świnia z napisem „Jacek".
Że niby pan?
Oczywiście, ja, podły minister. Atmosfera była bardzo napięta. Ludzie z resortów siłowych uważali, że powinno tam pojechać wojsko albo policja, ale powiedziałem, że sam pojadę. Dojechałem na tę granicę. W zimnym hangarze musiałem czekać, aż pan Andrzej Lepper się wyśpi, czyli od początku byłem upokarzany, ale ja na takie rzeczy nie zwracam uwagi. Gdy Lepper wstał, wszedłem w ten nieprzyjazny tłum, ściskałem ludziom ręce, a Lepper tylko krzyczał, żeby mi nie dawać mikrofonu, bo jestem lepszym mówcą od niego. Po dwóch godzinach wszyscy się rozeszli i strajk został zakończony. To był niesamowity sukces. A rano w mediach dostałem takie lanie, że pani nawet sobie nie wyobraża – że minister raczył przyjechać, że zlekceważył chłopów itd.
Dlaczego UW miałaby popierać czy nawet inspirować ataki na rząd, w którym zasiadała?
Uważam, że Unia Wolności obrała sobie za cel osłabienie AWS i przejęcie jej elektoratu. A to oznaczało, że lepiej pokazywać w mediach ministrów AWS jako nieudaczników niż jako ludzi sukcesu. Ani SLD, ani PSL, ani UW nie miały interesu w tym, żeby pokazywać Wojciecha Maksymowicza jako wybitnego ministra zdrowia, Tomaszewskiego jako wybitnego szefa MSW, Buzka jako wybitnego premiera czy Janiszewskiego jako niezłego ministra rolnictwa.
Tym bardziej że ja chciałem wprowadzić kilka rzeczy, które wicepremier Leszek Balcerowicz, lider UW, wyrzucił do kosza, np. dolewkę spirytusu gorzelnianego do paliwa.
Z tego powodu chciano pana zdyskredytować?
Jednym z elementów gry było wprowadzenie na moje miejsce polityka bardziej uległego. Paradoksalnie, Lepper na ulicy wzmacniał mnie w rządzie. Za czasów lepperiady rząd spotykał się dwa razy w tygodniu. Ministrowie spanikowani pytali: „co masz", a ja wyjmowałem swoje ustawy, które były wcześniej blokowane, a teraz przechodziły bez słowa. Ale „Gazeta Wyborcza" nieustannie mnie atakowała, co zagrażało trwałości SKL. Gdy tylko odszedłem z rządu, ataki na mnie ustały.
Którzy jeszcze ministrowie byli pana zdaniem na celowniku?
Wszyscy ci, którzy z różnych powodów podawali się do dymisji, np. Tomaszewski, Maksymowicz, Jan Szyszko. Nasz rząd w mediach wyglądał tak, jak byśmy byli największymi przestępcami III RP, a w rzeczywistości nikt nie miał nawet sprawy prokuratorskiej.
AWS trochę zapracowała na krytykę medialną. Pamięta pan te wszystkie konflikty, które was zżerały?
Rzeczywiście, było ich mnóstwo. Co drugi poseł chciał zostać po Buzku premierem. To bardzo mocno rzutowało na pracę rządu. Czasami żyć się odechciewało, bo zamiast zajmować się strategiami, skupialiśmy się na oganianiu się od piesków, które gryzły nas po kostkach. I to były nasze własne pieski.
A pamięta pan sprawę lustracji Tomaszewskiego?
Tak. To było okropne. Wtedy zdałem sobie sprawę, że Polską rządzi dwóch ludzi – Adam Michnik i Jerzy Urban. Wystarczyło, że któryś z nich opublikował byle jaki artykuł, iż ktoś jest w służbach albo jest złodziejem, i ten ktoś z dnia na dzień przestawał istnieć publicznie. Pamiętam dzień, gdy Urban ogłosił, że Tomaszewski był tajnym współpracownikiem SB. Podszedłem do niego na korytarzu i byłem chyba jedynym, który to zrobił. Koledzy z AWS omijali go szerokim łukiem. Byłem zniesmaczony, że ludzie tak bardzo boją się gazety.
Uważał pan te oskarżenia za nieprawdziwe?
Wiedziałem, że były nieprawdziwe. Ale oczyszczenie się z takich zarzutów trwa latami.
A jak to się stało, że wziął pan udział w prawyborach kandydatów na posłów Platformy Obywatelskiej? Próbował pan wstąpić do tej partii?
Nie. Byłem przeciwny temu, żeby SKL kandydowała do Sejmu z list PO. My byliśmy dużą, dobrze zorganizowaną partią i nie było powodu, żebyśmy rozpłynęli się na listach PO, która dopiero się tworzyła. Ale na spotkaniach rady politycznej przegrywałem głosowania. Przekonywałem kolegów, że skoro mamy startować z PO, to nie bierzmy udziału w prawyborach, tylko wynegocjujmy sobie miejsca na listach.
Dlaczego taki pomysł?
Przewidywałem, że nikt w PO nie będzie na tyle głupi, by pozwolić politykom SKL wygrywać prawybory, bo po wyborach PO obudziłaby się w klubie SKL. No ale stanęło na prawyborach, a więc w nich wystartowałem w Toruniu. SKL miało tam 1800 czynnych członków. Nikt zatem nie mógł wygrać tych prawyborów i nie wygrał – ze mną w Toruniu i z Teresą Piotrowską w Bydgoszczy. Zdobyłem najwięcej głosów, a dwa dni później PO unieważniła głosowanie pod pretekstem, że kupowałem głosy i rozpijałem ludzi. To moje miejsce w konsekwencji objął polityk z Gdańska Sławomir Rybicki, który został jedynką w Toruniu i zdobył mandat. Tak samo wycięto innych SKL-owców, którzy wygrali prawybory – w sumie około 12 w całej Polsce. Przepuszczono tylko tych, którzy siedzieli cicho, jak Bronisław Komorowski, Jan Rokita i kilku innych. Później konserwatyści byli konsekwentnie wypychani z PO. Bronisław został kandydatem na prezydenta tylko dlatego, że jako marszałek Sejmu objął urząd prezydenta po śmierci Lecha Kaczyńskiego, a Donald Tusk bał się przegranej. Dziś w PO nie ma nikogo z silnych nazwisk Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego.
— rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95