Mieszkają na Środkowym Zachodzie i Południu. Katalog ich rzekomych lub faktycznych przewin jest całkiem obszerny: roszczeniowcy żyjący na zasiłkach w rozpadających się domach, gdzie pełno jest rodzinnej przemocy; pijacy i narkomani, rasiści oraz niewykształcone prymitywy, używające języka, który tylko udaje angielski.
To oni i ich polityczny populizm doprowadziły Donalda Trumpa do Białego Domu. J.D. Vance, autor i główny bohater „Elegii dla bidoków", jest jednym z nich, a jego biograficzna opowieść pokazuje, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż chcieliby tego liberalni publicyści.
Vance osią historii uczynił losy swoje i swej najbliższej rodziny. Obserwujemy więc jego życie od dzieciństwa dzielonego pomiędzy Jackson w stanie Kentucky i Middletown w Ohio po czasy, gdy był już absolwentem Yale, pisarzem, publicystą i przedsiębiorcą. Obok autora głównymi bohaterami są jego dziadkowie (Mamaw i Papaw), bidoki z pokolenia na pokolenie, jego matka pielęgniarka, zmagająca się całe życie z kolejnymi uzależnieniami, oraz starsza siostra i najlepsza przyjaciółka Lindsay, która podobnie jak Vance uciekła przed rodzinno-społecznym przeznaczeniem.
Każdy z rozdziałów książki ma jasno określony cel. Losy bohatera stanowią kanwę dla mniej lub bardziej rozbudowanych wniosków, momentami podbudowanych również odwołaniami do opracowań historycznych i badań socjologicznych. Zamiast perspektywy zewnętrznego obserwatora, który z ukrywaną wyższością lub pogardą patrzy na białych przedstawicieli klasy (post)robotniczej, dostajemy osobisty rozrachunek z własnym życiem oraz dziedzictwem rodziny i społeczności.
Źródłem problemów jest zdaniem Vance'a gordyjski węzeł ekonomii i kultury. Mamaw i Papaw wyemigrowali z górskiego Kentucky do przemysłowego Ohio w latach 50. Middletown, rodzinne miasto głównego bohatera, zostało zbudowane przez stalowy zakład Armco, który nie tylko dawał stabilną pracę tysiącom migrantów, ale zafundował nawet największy park w mieście. Dziadkowie Vance'a głosowali na demokratów – to był czas przemysłowego państwa dobrobytu. W latach 90. z dawnej idylli niewiele już zostało. Fabryki przeniosły się do Chin, a nowe pokolenia białej klasy robotniczej zostały tam, gdzie żyli ich rodzice. Demokraci tymczasem poszli dalej: swoją troskę przenieśli na dyskryminowanych społecznie i ekonomicznie czarnoskórych oraz homoseksualistów. Teraz wykluczeni byli już inni: na pewno nie rasiści i „homofoby" ze Środkowego Zachodu. Stare państwo dobrobytu zostało rozmontowane, a rządzący zostawili białą klasę robotniczą samą sobie. Tylko że to nie koniec tej historii.