Amerykańskie uniwersytety coraz bardziej przypominają państwa policyjne pod dyktaturą politycznej poprawności. Panuje ostra cenzura, narzucana jest wszędzie bezwzględna polityka tożsamości grupowej, obowiązują nowe, politycznie poprawne zaimki, odbywają się bezapelacyjne sądy bez procesu na studentach i wykładowcach, którzy nieostrożnie się wyrażą. Chyba po raz pierwszy w dziejach konstytucji Stanów Zjednoczonych pierwsza poprawka (chroniąca wolność słowa) znajduje się w konflikcie z czternastą (gwarantującą równą ochronę prawną, a więc m.in. chroniącą przed dyskryminacją). Strażnicy politycznej poprawności coraz częściej mówią o szkodliwych dla prześladowanych mniejszości skutkach pierwszej poprawki i potrzebie niezwłocznego jej zniesienia. Daleko zaszliśmy od czasów ruchów studenckich lat 60. na amerykańskich campusach.
Słoń na indeksie
Z prawa do swobody wypowiedzi mogą korzystać tylko grupy „mniejszościowe" – to znaczy te, które uważają się za „nieuprzywilejowane" – i tylko ci ich członkowie, którzy myślą poprawnie. Nawet próba obrony prawa do wolności słowa dla wszystkich naraża na przykrości w formie natychmiastowego zakrzykiwania i oskarżenia o rasizm, jeśli jest podejmowana przez członka „uprzywilejowanej" grupy, jak uczą doświadczenia wielu studentów i profesorów. Biały mężczyzna, kimkolwiek by był – na przykład profesorem literatury albo krytykiem literackim – nie może się wypowiadać na temat literatury pisanej przez kobietę albo osobę innej rasy. Niedawno przekonał się o tym pewien wykładowca, który na konferencji uniwersyteckiej w odpowiedzi na czyjeś twierdzenie, że kobiety nie piszą politycznych powieści, ośmielił się wymienić znane pisarki, autorki takich właśnie dzieł. Został zakrzyczany i oskarżony o rasizm, arogancję, uprzywilejowany punkt widzenia i Bóg wie co jeszcze. Okazało się, że w ogóle nie ma prawa zabierać głosu.
Tak zwanej mikroagresji dopuszcza się także ten, kto nie przyzna, że należy do „uprzywilejowanej" grupy. Innymi słowy, pojawia się obowiązek składania samokrytyki, jak za czasów sowieckich.
Pisarze muszą ważyć każde słowo i wystrzegać się postaci, których rasa, płeć, kolor skóry czy orientacja seksualna nie są ich własnymi. Wydawcy szczegółowo sprawdzają, czy w książce nie ma czegoś, co mogłoby urazić jakąś grupę pozostającą pod specjalną ochroną. Gdy pisarz Anthony Horowitz wspomniał, że rozważa umieszczenie w następnej powieści czarnego bohatera, posypała się lawina potępień i gróźb. Komentując tę atmosferę, zastanawiał się, czy odtąd wszystkie postacie w jego powieściach będą musiały być starymi Żydami z Londynu.
Potępia się natychmiast i nieubłaganie także za wspieranie, jakkolwiek nieśmiałe i zniuansowane, tych, którzy zawinili przeciwko nowej poprawności. Nie wystarczy pisać i mówić poprawnie; trzeba też potępiać i protestować. Propozycje debaty, nie mówiąc o kwestionowaniu polityki tożsamości grupowej, niechybnie spotykają się z potępieniem za rasizm. Ktoś, kto uważa, że uniwersytet powinien być miejscem swobodnej debaty, nie tylko tkwi w błędzie, lecz jest po prostu zły. Mowa może być słuszna albo niesłuszna, inny pogląd na tę sprawę jest herezją, którą trzeba wytępić. Wytępienie odbywa się przez indoktrynację albo – coraz częściej – po prostu przez cenzurę.