Agnieszka Kołakowska: Amerykańskie uniwersytety i dyktatura politycznej poprawności

Nikt już zdaje się nie interesować równością wobec prawa. Lewicę interesuje ochrona tylko wybranych „prześladowanych mniejszości", prawicę – tylko religii i sumienia.

Publikacja: 11.05.2018 15:00

Agnieszka Kołakowska: Amerykańskie uniwersytety i dyktatura politycznej poprawności

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Amerykańskie uniwersytety coraz bardziej przypominają państwa policyjne pod dyktaturą politycznej poprawności. Panuje ostra cenzura, narzucana jest wszędzie bezwzględna polityka tożsamości grupowej, obowiązują nowe, politycznie poprawne zaimki, odbywają się bezapelacyjne sądy bez procesu na studentach i wykładowcach, którzy nieostrożnie się wyrażą. Chyba po raz pierwszy w dziejach konstytucji Stanów Zjednoczonych pierwsza poprawka (chroniąca wolność słowa) znajduje się w konflikcie z czternastą (gwarantującą równą ochronę prawną, a więc m.in. chroniącą przed dyskryminacją). Strażnicy politycznej poprawności coraz częściej mówią o szkodliwych dla prześladowanych mniejszości skutkach pierwszej poprawki i potrzebie niezwłocznego jej zniesienia. Daleko zaszliśmy od czasów ruchów studenckich lat 60. na amerykańskich campusach.

Słoń na indeksie

Z prawa do swobody wypowiedzi mogą korzystać tylko grupy „mniejszościowe" – to znaczy te, które uważają się za „nieuprzywilejowane" – i tylko ci ich członkowie, którzy myślą poprawnie. Nawet próba obrony prawa do wolności słowa dla wszystkich naraża na przykrości w formie natychmiastowego zakrzykiwania i oskarżenia o rasizm, jeśli jest podejmowana przez członka „uprzywilejowanej" grupy, jak uczą doświadczenia wielu studentów i profesorów. Biały mężczyzna, kimkolwiek by był – na przykład profesorem literatury albo krytykiem literackim – nie może się wypowiadać na temat literatury pisanej przez kobietę albo osobę innej rasy. Niedawno przekonał się o tym pewien wykładowca, który na konferencji uniwersyteckiej w odpowiedzi na czyjeś twierdzenie, że kobiety nie piszą politycznych powieści, ośmielił się wymienić znane pisarki, autorki takich właśnie dzieł. Został zakrzyczany i oskarżony o rasizm, arogancję, uprzywilejowany punkt widzenia i Bóg wie co jeszcze. Okazało się, że w ogóle nie ma prawa zabierać głosu.

Tak zwanej mikroagresji dopuszcza się także ten, kto nie przyzna, że należy do „uprzywilejowanej" grupy. Innymi słowy, pojawia się obowiązek składania samokrytyki, jak za czasów sowieckich.

Pisarze muszą ważyć każde słowo i wystrzegać się postaci, których rasa, płeć, kolor skóry czy orientacja seksualna nie są ich własnymi. Wydawcy szczegółowo sprawdzają, czy w książce nie ma czegoś, co mogłoby urazić jakąś grupę pozostającą pod specjalną ochroną. Gdy pisarz Anthony Horowitz wspomniał, że rozważa umieszczenie w następnej powieści czarnego bohatera, posypała się lawina potępień i gróźb. Komentując tę atmosferę, zastanawiał się, czy odtąd wszystkie postacie w jego powieściach będą musiały być starymi Żydami z Londynu.

Potępia się natychmiast i nieubłaganie także za wspieranie, jakkolwiek nieśmiałe i zniuansowane, tych, którzy zawinili przeciwko nowej poprawności. Nie wystarczy pisać i mówić poprawnie; trzeba też potępiać i protestować. Propozycje debaty, nie mówiąc o kwestionowaniu polityki tożsamości grupowej, niechybnie spotykają się z potępieniem za rasizm. Ktoś, kto uważa, że uniwersytet powinien być miejscem swobodnej debaty, nie tylko tkwi w błędzie, lecz jest po prostu zły. Mowa może być słuszna albo niesłuszna, inny pogląd na tę sprawę jest herezją, którą trzeba wytępić. Wytępienie odbywa się przez indoktrynację albo – coraz częściej – po prostu przez cenzurę.

Bycie czarnym, kobietą, muzułmaninem czy transgender obdarza automatyczną cnotą; biały heteroseksualny mężczyzna z zasady nie może mieć racji i jest godny potępienia przez samo bycie tym, czym jest. Najlepiej być czarną muzułmańską lesbijką transgender. Najgorzej, oczywiście, być heteroseksualnym Żydem.

Kluczową rolę w tym całym przerażającym i pożałowaniu godnym cyrku odgrywa teoria „intersekcjonalności", która głosi, że wszelkie formy dyskryminacji wynikają z opresyjnych struktur władzy i że w związku z tym „prześladowanym" grupom wszystko jest dozwolone, ponieważ walczą w imieniu ogółu dyskryminowanych przez owe struktury. Teoria ta zaczęła zagrażać wolności słowa i niezależności myśli wszędzie – lecz zwłaszcza w życiu uniwersyteckim, gdzie zamiast wolnej debaty i niezależnego myślenia kwitną cenzura i indoktrynacja. Warto przy okazji wspomnieć, że cenzury w imieniu nieobrażania grup „prześladowanych" mniejszości domagają się studenci, których rodzice płacą ponad 70 tys. dol. rocznie za ich studia.

Najbardziej kuriozalne jest jednak to, że żądania zniesienia pierwszej poprawki idą w parze z żądaniami cenzury – w imię wolności słowa. Niedawno jeden z wojowników antydyskryminacji oznajmił, że kneblowanie wykładowców, których poglądy zasługują na potępienie, też jest formą wypowiedzi, a zatem powinno być chronione przez pierwszą poprawkę (formą wypowiedzi okazuje się też pieczenie ciasta, o czym za chwilę).

Mody uniwersyteckie zawsze, prędzej czy później, wypływają na szersze wody i ogarniają świat. Tak więc mamy podobną cenzurę także w szkołach, bibliotekach publicznych, wydawnictwach, zakładach pracy i ogólnie w sferze publicznej. Wydawcy cenzurują powieści, które według ich uznania mogłyby być postrzegane jako „obrażające" jakąś mniejszość; w szkołach rozmaite książki dla dzieci znalazły się na indeksie. Wycofuje się z lektur szkolnych „Przygody Hucka Finna" Marka Twaina, ponieważ obawiano się, że uczniowie mogliby się poczuć „poniżeni i zmarginalizowani" dialogami tam zawartymi. Na indeksie znalazł się m.in. francuski klasyk literatury dziecięcej „Słoń Babar" (uznany za rasistowski).

Także w Anglii wycofano ze szkół i publicznych bibliotek sporo książek dla dzieci za różne rodzaje niepoprawności zwane rasizmem, seksizmem, homofobią, obrazą ludzi definiujących się jako transgender – to znaczy za niepoprawne przedstawianie kobiet, czarnych, muzułmanów, homoseksualistów czy orientacji seksualnej. Głośno było w Anglii o wycofywaniu ze szkół książek przeznaczonych dla małych dzieci przedstawiających małżeństwo heteroseksualne jako rzecz normalną i zastępowanie ich książkami o tytułach takich jak „Krzyś ma dwóch tatusiów".

Gdy uniwersytety, zamiast dążyć do przekazywania wiedzy, angażują się w walkę o „sprawiedliwość społeczną", rozumianą przez pryzmat polityki tożsamości grupowej i na gruncie niepodważalnej zasady, że wszystko – prawda i moralność – zależy od płci, rasy czy orientacji seksualnej, i że wszystko, co człowiek robi czy mówi, jest wyrazem jego grupowej tożsamości, bezapelacyjnie go definiującej, nie ma już miejsca na pojęcie jednostki, istniejącej (czy myślącej) poza grupą. I prędzej czy później ta interpretacja świata wypływa z uniwersytetów i jest odzwierciedlona w całej kulturze.

Zderzenie poprawek

Tyle o ewolucji poprawności politycznej w 2017 r., głównie w Ameryce i głównie na amerykańskich uniwersytetach, skąd wypływają te mody. Teraz chciałabym przyjrzeć się równie nieliberalnym skłonnościom po drugiej stronie. Czasami tym samym lub bardzo podobnym, choć różnie motywowanym, z różnych przyczyn płynącym i o różnych celach, jak na przykład w przypadku cenzury (skłonność do żądania ograniczeń wolności słowa) i obrazy (skłonność do żądania praw zabezpieczających przed nią).

Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych rozważa obecnie sprawę pewnego cukiernika z Kolorado. Podobna sprawa, dotycząca cukierniczki z Kalifornii, przeszła już przez sąd okręgowy i zapewne niedługo też znajdzie się w najwyższym. Wspominam o nich w nawiązaniu do kuriozalnego i przygnębiającego, lecz poniekąd przewidywalnego, punktu, w którym w sprawie cenzury spotykają się amerykańscy konserwatyści i wrażliwa lewica.

Cukiernik w Kolorado uważa, że homoseksualiści nie powinni się żenić. I gdy przyszła do niego para homoseksualna, prosząc o upieczenie tortu weselnego, odmówił. Mimo że para nie życzyła sobie na torcie żadnego napisu ani nawet wyrzeźbionej z lukru figurki dwóch gejów.

Zderzają się tu pierwsza poprawka z czternastą, to znaczy z ochroną przed dyskryminacją. Rzadko się to zdarza (ale przepowiadam, że będzie się zdarzało coraz częściej), dlatego też sprawa ta jest szczególnie ciekawa. Sędzia Anthony Kennedy mówił o potrzebie szacunku dla religijnych przekonań cukiernika. Konserwatyści mówią, że nie wolno zmuszać cukiernika do upieczenia tortu przeciwnego jego religijnymi przekonaniom (sic!), bo to z kolei jest sprzeczne z wolnością religijną. Tort, który wyraża sprzeciw, wydaje się rzeczą osobliwą; przynajmniej ja nie spotkałam się nigdy z tego rodzaju oporem ze strony tortu. A już taki, który się sprzeciwia przekonaniom religijnym, jest bardzo szczególnym przypadkiem. Zwłaszcza że nie ma na nim żadnego napisu.

Sędzia Ruth Bader Ginsburg zastanawiała się, czy są jakieś inne kategorie ludzi świadczących usługi na weselach, którzy mieliby prawo się sprzeciwić w ten sam sposób co tort. Przepraszam, chciałam powiedzieć: w ten sam sposób co cukiernik. Na przykład fotograf albo fryzjer. Czy usługi przez nich świadczone mogą uchodzić za „mowę"?

Pytanie wydaje się od rzeczy z dwóch powodów. Po pierwsze, chodzi tu o dyskryminację, niedozwoloną tak samo w przypadku orientacji seksualnej, jak i płci czy rasy. Po drugie, cukiernik, który piecze tort, nie wyraża tym samym poparcia dla postaw politycznych, religijnych czy jakichkolwiek innych klienta, dla którego go piecze. Wydawałoby się to oczywiste. Jeśli ktoś wywiesza przed swoją cukiernią szyld, że piecze torty, ma obowiązek piec je dla wszystkich. Nie może wybierać. Może nie lubi rudych albo Żydów, albo kobiet, albo garbatych. Wszystko jedno: chcą tort, cukiernik musi im go upiec. Dla Ku Klux Klanu, dla Hitlera, dla Stalina, dla Mao Tse-tunga. Nawet dla Harveya Weinsteina. Nie ma to nic wspólnego z mową. Zwłaszcza że – podkreślam raz jeszcze – nikt nie prosił o żaden napis na torcie. A nawet gdyby klient o niego poprosił i gdyby napis ten brzmiał na przykład „Gay Pride" (gejowska duma), nie jest przesądzone, czy cukiernik miałby prawo odmówić. Bo napis na torcie na żądanie klienta też nie pociąga za sobą wyrazu poparcia postaw czy przekonań w nim (napisie, nie torcie) zawartych. Ale nie jestem sędzią w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych (przepraszam, jeśli to wyznanie kogoś zawiodło).

Cukiernik może zrezygnować z robienia tortów na wesela; ale wtedy musi z nich zrezygnować w każdym przypadku. Może też oczywiście zrezygnować z bycia cukiernikiem; w końcu nikt go do tego nie zmusza. Przypomina to przypadek Hindusów w Anglii, którzy domagali się zwolnienia z obowiązku noszenia hełmów na motocyklach, bo ich religia nakazuje turban, turban zaś pod hełmem motocyklisty z trudem się mieści. Jednak tutaj też odpowiedź była prosta: nikt im nie każe jeździć na motocyklach.

Jeśli upieczenie ciasta może uchodzić za przypadek mowy chronionej przez pierwszą poprawkę, to wszystko jest możliwe. I rzeczywiście: w podobnym przypadku pewna cukierniczka w Kalifornii, wierząca chrześcijanka, odmówiła tortu weselnego parze lesbijskiej. Sąd okręgowy uznał, że odmówić sprzedania gotowego już wyrobu nie ma prawa, lecz może odmówić pieczenia dla nich nowego, ponieważ upieczenie tortu jest rodzajem twórczości artystycznej i jako taka podpada pod ochronę wolnej wypowiedzi.

Sędziowie rozważają, czy i w jaki sposób może tu chodzić o chronioną mowę, to znaczy swobodę wypowiedzi, o wolność religijną, o ochronę przed dyskryminacją w sprawach związanych z płcią, rasą, religią czy orientacją homoseksualną, ale już nie z politycznymi poglądami, które nie są chronione (tak więc na tej podstawie interpretacji można by odmówić tortu Stalinowi albo Ku Klux Klanowi, lecz nie homoseksualistom, kobietom czy muzułmanom). Ale nie chodzi tu, moim skromnym zdaniem, o żadną z tych rzeczy; chodzi jedynie o to, że nikt nie zmusza cukiernika do bycia cukiernikiem, ale jeśli już nim jest i wywiesza szyld, to nie ma prawa nikomu odmówić tortu ani nawet upieczenia go, niezależnie od okrzyków o „swobodzie religii" i furii, w jaką chrześcijańscy konserwatyści wpadają z powodu ślubów homoseksualnych.

Rzemieślnik, wystawiając na sprzedaż swój towar, tym samym proponuje klientom rodzaj kontraktu i zobowiązuje się do spełnienia warunków po swojej stronie (dostarczenia ciasta); gdy klient wyraża zgodę na zawarcie kontraktu (mówiąc, że chce kupić tort), kontrakt jest zawarty. Na szyldzie, który cukiernik wywiesza, nie ma mowy o tym, że sprzedaje wszystkim z wyjątkiem na przykład gejów, kobiet, Murzynów i Żydów; proponowany kontrakt tym samym nie zawiera i nie mógłby zawierać takiej klauzuli. Proponując swoje usługi, rzemieślnik proponuje je wszystkim. I jeśli reklamuje się, że piecze torty na zamówienie, ma też obowiązek pieczenia ich dla wszystkich. Zaprzeczając temu, odrzucamy prawo i otwieramy drzwi do coraz to dalszych prób podważania równej ochrony prawnej.

Podobny problem wystąpił kilka lat temu w sprawie firmy Hobby Lobby, która mimo, że nie jest organizacją ani charytatywną, ani religijną, wygrała w sądzie sprawę o prawo do odmowy płacenia w ramach ubezpieczenia zdrowotnego dla swoich pracowników za pigułkę antykoncepcyjną i aborcyjną. Chrześcijańscy konserwatyści opiewali tę wygraną jako triumf wolności religijnej. Innym się wydawało, że było to raczej niebezpieczne łamanie zasady rozdziału państwa i Kościoła, tudzież równości wobec prawa. Był to dla wielu (wyznaję: dla mnie też) oburzający, szokujący i niezrozumiały werdykt. Zasada, że religia należy do sfery prywatnej – że jest, jak powiedział Thomas Jefferson, sprawą prywatną między człowiekiem a Bogiem – nigdy przedtem nie była w ten sposób łamana.

Wolność przeciw wolności

Obraza to kolejna sprawa, gdzie zdają się wchodzić w konflikt wszystkie te podstawowe zasady: swobody wypowiedzi, niedyskryminacji, swobód religijnych. Wrażliwa lewica, najpierw na uniwersytetach, a teraz już wszędzie, w imię nieobrażania – ale tylko „prześladowanych mniejszości", w tym oczywiście muzułmanów, ale równie oczywiście nie chrześcijan, nie mówiąc o Żydach – dąży do coraz szerszej cenzury. Chrześcijańscy konserwatyści natomiast chcieliby wprowadzić prawo przeciwko bluźnierstwu i ubolewają, że nie ma organizacji, która by walczyła po ich stronie i chroniła ich swobody religijne. Wydawałoby się jednak, że jest taka, i to dość potężna: nazywa się Kościół katolicki. Pozwalam sobie zauważyć, że jedyna grupa, której nikt nie chce chronić, to jak zawsze Żydzi.

Nikt już zdaje się nie interesować równością wobec prawa; lewicę interesują tylko wybrane grupy „ofiar", prawicę – tylko religia i sumienie. Tak więc chronimy wolność słowa, ale tylko dla niektórych, i jednocześnie w jej imię wolność słowa zwalczamy. A w imię wolności religijnej zgadzamy się na dyskryminację. Dziwny ten dzisiejszy świat.

Autorka jest tłumaczem i publicystą. Wydała książki: „Wojny kultur i inne wojny" (2010), „Plaga słowików" (2016).

Powyższy tekst jest wydłużoną i zmienioną wersją artykułu zamówionego przez „Civitas Christiana". Redakcja tego pisma oznajmiła mi, że „tekst w tej postaci nie jest zgodny z linią pisma" i że całą jego drugą połowę trzeba wyciąć. Odmówiłam i artykuł wycofałam – nie bez poczucia ironii, że oto ktoś chce cenzurowac tekst o cenzurze.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Amerykańskie uniwersytety coraz bardziej przypominają państwa policyjne pod dyktaturą politycznej poprawności. Panuje ostra cenzura, narzucana jest wszędzie bezwzględna polityka tożsamości grupowej, obowiązują nowe, politycznie poprawne zaimki, odbywają się bezapelacyjne sądy bez procesu na studentach i wykładowcach, którzy nieostrożnie się wyrażą. Chyba po raz pierwszy w dziejach konstytucji Stanów Zjednoczonych pierwsza poprawka (chroniąca wolność słowa) znajduje się w konflikcie z czternastą (gwarantującą równą ochronę prawną, a więc m.in. chroniącą przed dyskryminacją). Strażnicy politycznej poprawności coraz częściej mówią o szkodliwych dla prześladowanych mniejszości skutkach pierwszej poprawki i potrzebie niezwłocznego jej zniesienia. Daleko zaszliśmy od czasów ruchów studenckich lat 60. na amerykańskich campusach.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków