Generalna stabilność i równowaga, jakie zapanowały w polskiej polityce (opisywałem ją w tekście „Choroba dwubiegunowa”), są wynikiem wyjątkowo ułożonej liny ideowych podziałów. Lecz nie do przeceniania jest to, że na zawodnikach chcących przeciągnąć tę linę na swoją stronę piętno odciskają ignorancja i arogancja.
Góra, dół
Ukształtowany przed stu laty podział na lewicę i prawicę jest tak naprawdę wypadkową dwóch podziałów – ekonomicznego oraz społecznego. Pod tym drugim, mniej czytelnym określeniem, kryją się sprawy obyczaju i tożsamości, rodziny i narodu. Na obu osiach zasadniczym problemem jest znalezienie równowagi pomiędzy jednostką a wspólnotą. Odpowiedź tradycyjnej prawicy na taki dylemat brzmiała: wspólnota jest dobra w obyczaju i tożsamości, lecz w ekonomii lepszy jest indywidualizm, czyli wolny rynek. Lewica odpowiadała, że jest dokładnie odwrotnie. Wspólnota powinna regulować sprawy pracy i zamożności, lecz od obyczaju i tożsamości powinna się trzymać jak najdalej, zostawiając to indywidualnemu sumieniu.
Tak w czasach, gdy bogaci siedzieli w pierwszych rządach kościelnych ławek, wyłoniły się dwie drużyny, które przez dziesięciolecia przeciągały linę w zapasach o sprawowanie władzy. Idee podpowiadały takie czy inne praktyczne rozwiązania, których trafność weryfikowało potem życie. O sukcesach jednej lub drugiej drużyny decydowały też sprawy uznawane powszechnie za ważne – jak budowa dróg czy zwalczanie nadużyć władzy. Stąd też obie drużyny starały się dokoptować do swojego składu sprawnych menedżerów, uczciwych urzędników i kompetentnych ekspertów oraz zyskiwać punkty na wytykaniu przyziemnych słabości w drużynie przeciwników. Ten mechanizm zaczął się jednak zacinać, gdy menedżerowie, urzędnicy i eksperci zaczęli się zbyt do siebie upodabniać. Wszyscy oni zaczęli żyć w przekonaniu, że w zasadzie to indywidualizm jest lepszy na obu osiach – ekonomicznej i obyczajowej. Rolę wspólnoty lepiej jest zaś ograniczać i na jednym, i na drugim polu.
Ta strategia przyniosła bez wątpienia sukces i poprawę życia – jednak przede wszystkim właśnie elitom. Dziś w większości krajów Zachodu – jeśli wierzyć sondażowi Chatham House – przytłaczająca część społecznych elit deklaruje, że żyje się im lepiej niż przed ćwierćwieczem. Takiego przekonania nie ma jednak większość pozostałych współobywateli. Nic zatem dziwnego, że pozostałości starego podziału, gdzie coraz mniej różni lewicę i prawicę, nie organizują już realnych społecznych napięć i emocji. Pojawiło się miejsce na nowe partie, odsądzane przez starych graczy od czci i wiary. Stary podział wszak nie składa broni, walcząc z uzurpatorami na różne sposoby. Najczęściej jednak wykorzystuje własną przewagę organizacyjną – dostęp do kadr, funduszy i społecznych sieci. Różnie to wychodzi, lecz nigdzie jednak, poza Polską, nie wytworzył się tak klarowny, uporządkowany nowy podział. Bo doświadczenia wolnej Polski ukształtowały kluczową oś sporu, która okazała się całkowicie prostopadła do tradycyjnego podziału na lewicę i prawicę. Same określenia „lewicowy” i „prawicowy” zostały w Polsce sprowadzone do spraw obyczajowych.
Nowy podział, gdyby stosować dalej przestrzenne określenia, wypadałoby nazwać podziałem na „górnych” i „dolnych”. Bo tak jak w krajach „starej Unii” dwa bieguny nowej osi wyznaczali ci zadowoleni i ci zawiedzeni społecznymi realiami kraju. Nowy podział nałożył się na ideowe przekonania. Generalnie zadowoleni byli ci, którzy uważali, że wspólnota, ucieleśniana przez państwo, jest raczej źródłem problemów niż pożytków – zarówno na polu ekonomii, jak i obyczaju czy tożsamości. Natomiast zawód był udziałem tych, którzy po zawołaniu „nie ma wolności bez solidarności” spodziewali się, że wywalczona wolność nie będzie uwolnieniem od solidarności, przemianowanej na „roszczeniowość”. Także tych, którzy poczuli się zdradzeni tym, że istotna część opozycyjnych elit uznała ludowy patriotyzm i religijność za coś znacznie bardziej obcego i groźnego niż postkomunistyczne więzi świeżo nawróconych demokratów. W atmosferze wzajemnych oskarżeń „kto zaczął” zaczęła narastać wzajemna podejrzliwość, niechęć, a wreszcie wrogość. Początkowo tylko nie był to aż tak bardzo ostry podział. Większość miała ambiwalentne uczucia – jedne sprawy ich cieszyły, inne zaś smuciły czy chociaż niepokoiły. Niemniej na polaryzacji w oparciu o te uczucia Donald Tusk i Jarosław Kaczyński zaczęli budować pozycję swoją i swoich ugrupowań.