Radosław Śmigulski. Przyszły rok będzie trudny dla PISF

Dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Radosław Śmigulski opowiada Barbarze Hollender, jak powinien funkcjonować rynek filmowy, o wielkiej amerykańskiej produkcji za 155 milionów złotych, której bohaterem ma być Witold Pilecki, i o niezależności twórców.

Publikacja: 22.11.2019 10:00

Radosław Śmigulski, absolwent Wydziału Prawa i Administracji UW. Był dyrektorem Agencji Filmowej TVP

Radosław Śmigulski, absolwent Wydziału Prawa i Administracji UW. Był dyrektorem Agencji Filmowej TVP, dyrektorem generalnym Syrena Films i zastępcą dyrektora ds. marketingu i sprzedaży w Totalizatorze Sportowym. Polskim Instytutem Sztuki Filmowej kieruje od grudnia 2017

Foto: KFP/REPORTER, Mateusz Ochocki

Plus Minus: Jak pan ocenia dziś polskie kino?

Przekładając na sytuację w piłce nożnej: chciałbym, żeby sukcesy Roberta Lewandowskiego nie usprawiedliwiały poziomu ekstraklasy.

Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Mam wrażenie, że nasze kino szybuje wysoko. Jest różnorodne, zbiera nagrody na ważnych, zagranicznych festiwalach, a w ostatnim roku do kin przyciągnęło 20 mln widzów.

Wszystko prawda. Tylko, że jeśli odejmiemy od tych 20 mln wyniki tytułów Patryka Vegi, komedii romantycznych i jednego filmu Wojciecha Smarzowskiego „Kler", już tak dobrze nie będzie. Kino wielu pokoleń – zgoda. Ale nagrody na najważniejszych festiwalach zawdzięczamy niewielkiej liczbie artystów: Pawłowi Pawlikowskiemu, Gośce Szumowskiej, Agnieszce Smoczyńskiej, ostatnio Janowi Komasie. Oczywiście Agnieszce Holland, ale ona od lat jest klasą światową. Porównuję ich do Lewandowskiego, bo odnoszą sukcesy ponad miarę.

Co to znaczy: ponad miarę?

Nie mówię o jakości artystycznej polskiego kina, lecz o jego jakości organizacyjnej. O przygotowaniu produkcji, promocji, dystrybucji. Nie mamy tradycji pracy nad rozwojem scenariusza, brakuje nam systemu ubezpieczania, finansowania i audytu produkcji, bez czego nie działają producenci zachodni, nie ma dobrej promocji, pressbooków, pakietowania filmów. Nie ma wielkich szans na szerszy udział polskich tytułów w dziesięciu najważniejszych festiwalach świata, dopóki to wszystko się nie poprawi. I to jest właśnie wyzwanie dla PISF na następne lata.

Zacznijmy więc od początku: budżet PISF wynosi około 170 mln złotych, z czego na produkcję filmową idzie 110 mln. Ale w lutym 2019 roku weszła w życie ustawa o finansowym wspieraniu produkcji audiowizualnej, na którą środowisko czekało od lat. O ile tzw. zachęty zwiększyły budżet kinematografii?

W 2019 roku – o 100 mln zł. W następnych latach będą to sumy od 100 do 200 mln. W przeciwieństwie do klasycznej dotacji PISF, pieniądze te pochodzą bezpośrednio z dotacji budżetowej. Mają stymulować rozwój rynku i przemysłu. Każda złotówka wydana na zachęty przynosi polskiej gospodarce zysk na poziomie prawie 2,5 zł. Taki mechanizm funkcjonuje we wszystkich krajach Unii Europejskiej. Do 30 procent pieniędzy wydawanych w Polsce na produkcję filmową lub audiowizualną może zostać zrefundowanych. Decyzja zapada przed zdjęciami, a wypłata następuje po rozliczeniu produkcji. O przyznaniu zachęt decydują wyłącznie kryteria ekonomiczne, nie artystyczne.

Kto pierwszy ten lepszy?

Tak, to system automatyczny. Ja nie mam żadnych możliwości weryfikowania tematyki, mogę jedynie zgłaszać uwagi do rażących nadużyć kosztorysowych. Podstawowym kryterium jest to, że film musi dotyczyć Polski albo musi być realizowany na terenie naszego kraju.

Ile filmów w ciągu roku można w ten sposób dofinansować?

Nabór jest ciągły. Maksymalne dofinansowanie na film to 15 mln, a na jeden podmiot – 20 mln rocznie. Przyznaliśmy już 35 mln złotych, dalsze wnioski czekają, myślę, że przekroczymy pułap 70 procent kwoty, która została nam przyznana w pierwszym roku. Będzie to sukces, jeśli chodzi o wykorzystanie zachęt – w żadnym kraju nie dało się tak szybko tych pieniędzy wprowadzić i uruchomić.

Na stronie PISF można przeczytać, że dotąd wsparcie to dostało 12 produkcji, m.in. kryminał „Magnezja" Macieja Bochniaka, „Psy III" Władysława Pasikowskiego, horror Bartosza Kowalskiego „W lesie dziś nie zaśnie nikt", „Więzień 77" Macieja Barczewskiego o bokserze, który toczył pojedynki w Auschwitz, film dla dzieci „Czarny młyn" Macieja Paleja, serial „Ultraviolet 2.0". Ten mechanizm rzeczywiście zadziałał?

Zdecydowanie: te 35 mln dało 152 mln zł wydatkowanych w Polsce. Osobiście będę się starał uniknąć błędów, które były w Czechach czy na Węgrzech, gdzie kinematografie przestały być tak atrakcyjne jak były 10–15 lat temu, a stały się wykonawcą czy podwykonawcą dla serwisów internetowych czy wielkich studiów produkujących seriale. Chciałbym, żeby nasz model rozwoju i wykorzystania zachęt szedł w kierunku kinematografii, a nie podwykonawstwa serialowego, choć seriale też będą beneficjentami tego systemu.

Mówiło się, że zachęty miały ściągać zagraniczne ekipy.

Już teraz ponad 70 procent wniosków to koprodukcje. I dobrze, że wreszcie udało się nam ten system wprowadzić, bo byliśmy jednym z ostatnim rynków europejskich, które były go pozbawione. Tymczasem współczesne kino bazuje na koprodukcjach, bo to świetny sposób na znalezienie pieniędzy i na dystrybucję. Największe polskie sukcesy – nie umniejszając ich poziomu artystycznego – to koprodukcje. To, czy lobbuje na Zachodzie polski producent czy francuski lub brytyjski, jak choćby w przypadku „Zimnej wojny", ma duże znaczenie. „Loving Vincent" czy „Boże Ciało" też są koprodukcjami. W przedsięwzięcia międzynarodowe wchodzi Małgorzata Szumowska, nie wspomnę o Agnieszce Holland.

Ale co z „gigantami", którzy mieli być zainteresowani współpracą?

Żadne wielkie studio nie podejmie decyzji w pół roku. Ale to tylko kwestia czasu. Prowadzimy już rozmowy z inwestorami, którzy chcą zbudować w Polsce 12 wielkich hal, gdzie będzie się robić filmy i seriale. To pokazuje jak Polska, która zawsze była potęgą, jeśli chodzi o twórców, zasypuje infrastrukturalne zaniedbania ostatnich 30 lat.

I wierzy pan, że Amerykanie do nas zjadą? W czasach Trumpa rzadziej wybierają się do Europy.

To nie jest kwestia wiary. To fakty. W Czechach i na Węgrzech brakuje ludzi do wykonywania zleceń. Tam terminy oczekiwania na dobre studio filmowe to dwa, trzy lata. My już jesteśmy w kontakcie z bardzo dużymi podmiotami, które chcą rozpocząć stałą współpracę z Polską.

Porozmawiajmy więc o polskim kinie. Jaki rodzaj filmów będzie wpierał PISF?

W ostatnim roku, chcąc pomóc młodym twórcom, zdjęliśmy wszelkie ograniczenia, które miały charakter korporacyjny i dodatkowo wprowadziliśmy program mikrobudżetów. Ale to nie jest jedyny priorytet. Będę stać na straży kina, z którego słyniemy. Największe sukcesy to „Ida"i „Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, filmy Małgorzaty Szumowskiej, ostatnio „Boże Ciało" Jana Komasy. Obrazy Agnieszki Holland, choć ona działa w innym wymiarze, od lat jest uznanym twórcą na świecie. Klasyczny PISF będzie chronił kino artystyczne, autorskie.

Władzom – od Jarosława Kaczyńskiego zaczynając, na ministrze Piotrze Glińskim kończąc, marzy się „wielkie kino pokazujące chwalebne momenty naszej historii".

Naprawdę trzeba szczególnie złośliwie doszukiwać się różnych sensów, żeby słowa ministra interpretować tak, że polska kinematografia ma zostać przestrojona na historyczną.

Nie mowię o przestrojeniu, lecz o wspieraniu określonej polityki historycznej. To się już dzieje: w ostatnim czasie powstały filmy o Nowaku-Jeziorańskim, Piłsudskim, Legionach, czekają dwa projekty o Karskim, dwa o Pileckim. To przypadek?

Nie ma niczego dziwnego, że polska kinematografia, tak jak amerykańska, francuska czy niemiecka zajmuje się tą tematyką.

Rozumiem jednak obawy filmowców, że wielkie produkcje wydrenują budżet PISF.

Te obawy są niesłuszne, produkcje historyczne powstają w dużej mierze za pieniądze pochodzące z innych źródeł – ministerialnych czy z Polskiej Fundacji Narodowej, więc tutaj uszczerbku dla pieniędzy PISF nie ma. O następne lata bałbym się z innych powodów. W 2010 roku Agnieszka Odorowicz wydała decyzję interpretacyjną (ja również taką bym wydał) w stosunku do należności z artykułu 19 ustawy o kinematografii, według której TVN miał wpłacać na rzecz PISF większe pieniądze, niż tam obliczono. Po ośmiu latach proces dobiegł końca i PISF musi oddać stacji trzydzieści kilka milionów zł. Przyszły rok będzie więc trudny, ale nie z powodu filmów historycznych.

A jednak te filmy też są dużym obciążeniem dla budżetu kinematografii. Są drogie, często dostają maksymalną dotację w wysokości 6 mln zł, a nie przyciągają do kin tłumów. „Legiony" wyprodukowane za 27 mln zł obejrzało 350 tysięcy osób, głównie dlatego, że poszły na nie szkolne wycieczki. „Piłsudskiego" obejrzało 200 tys. widzów. A przecież jest tajemnicą poliszynela, że szykuje się ogromna, amerykańska produkcja o Pileckim, podobno niemająca jeszcze reżysera.

Powiem, ile mogę, bo wiążą mnie umowy o zachowaniu tajemnicy. To jest film rozpoczęty z inicjatywy Amerykanów, nie ma tu wiodącego polskiego producenta, udział naszych twórców też będzie ograniczony. Zdjęcia mają się zacząć we wrześniu przyszłego roku, przygotowania – już w maju. Jeśli chodzi o reżysera – znam dwa nazwiska. Amerykanie wciąż rozmawiają, to jest skorelowane z główną gwiazdą, która ma grać w tym filmie.

Straszy nazwisko Mela Gibsona...

Plotki o Gibsonie są nieprawdziwe. A gwiazdy, z którymi toczą się negocjacje, są absolutnie z najwyższej półki.

Budżet tego projektu wynosi 155 mln, a podobno 50 proc. pieniędzy ma pochodzić z Polski. Ten film nie wyssie wszystkich pieniędzy z polskiego kina?

Dotacja PISF wyniesie 6 mln. Do tego dojdzie pewnie maksymalna stawka z zachęt – 15 mln. Reszta to będą pieniądze inwestycyjne, rozliczane na zasadach komercyjnych. 70 proc. tych sum będzie wydanych w Polsce. To również zarobek dla branży. I zachęta dla innych dużych produkcji.

Jak ma się amerykańskie przedsięwzięcie do przygotowywanego już „Raportu Pileckiego" Leszka Wosiewicza?

To dwa różne projekty. Scenarzystą zagranicznego filmu jest Amerykanin, który w ubiegłym roku przyjechał do Polski sam, nie na zaproszenie polskich władz. Pracował nad scenariuszem 3,5 miesiąca, odszukał rodzinę Pileckiego. Spotkałem się z nim na początku i na końcu jego pobytu. Jego scenariusz ma wiele uproszczeń, które pozwolą zrozumieć tę historię widzowi amerykańskiemu czy europejskiemu. Filmowi Wosiewicza zabraknie hollywoodzkiego sznytu, ale za to znajdzie się w nim całe skomplikowanie i tragizm polskiej historii.

Nasze produkcje historyczne idą ostatnio pod prąd trendów światowych. Żyjemy w trudnym czasie, twórcy z różnych krajów pokazują, że historia wraca, że nie wyciągnęliśmy z niej wniosków. Tak jak choćby Mike Leigh w „Peterloo" czy Roman Polański w „Szpiegu i oficerze". A my – jakby w ślad za polityką kulturalną rządu – proponujemy widzom opowieści o bohaterach.

Może idziemy pod prąd, jeżeli chodzi o programowanie festiwalowe. Natomiast teza, że państwo finansuje tylko hurraoptymizm, jest nieuczciwa. Są dwa projekty filmów o Karskim i na razie nie wiem, który z nich liderzy komisji eksperckich poprą, ale to nie jest heroiczna opowieść, bo zawsze na jej końcu będzie prezydent Roosevelt pytający Karskiego o wojenny los koni w Polsce, a nie o los milionów ludzi. Podobnie „Sanatorium Gorkiego" – film o Katyniu, wsparty przez ministerstwo i PISF. Producent wciąż poszukuje pieniędzy komercyjnych, ale podpisał umowę z partnerami z Ukrainy i niedługo wchodzi w zdjęcia. Ale przecież filmy historyczne to tylko część naszej produkcji. Sama pani mówi, że polskie kino jest bardzo różnorodne. Wspieramy projekty współczesne, eksperymentalne, kino dla dzieci, dokument, animację.

W 2019 roku macie mocny i budzący zaufanie zestaw liderów, oceniających i rekomendujących do dotacji projekty fabularne. Ale dokumentaliści skarżą się, że w ocenach ich pakietów często zdarzają się uzasadnienia nie artystyczne, lecz polityczne.

I pierwszy raz tego doświadczyli? Jednym z większych problemów PISF jest to, że oceny wydawane przez ekspertów mają często charakter światopoglądowy albo noszą silne znamię własnej estetyki, która nie dopuszcza innej. W ubiegłym roku staraliśmy się to zmienić, idąc w kierunku arkuszy obiektywnych. Te formularze zostały oprotestowane przez wszystkich: od młodych do starszych, od prawa do lewa. Zmieniliśmy je. Ale proszę naprawdę nie przypisywać tych politycznych wypowiedzi ostatnim dwóm latom. Chętnie przekażę opisy z lat poprzednich, bo to są dokumenty publiczne. Można poczytać.

Jan Komasa, odbierając nagrodę na festiwalu w Gdyni, powiedział: „Sztuka będzie niezależna albo nie będzie jej wcale". W środowisku panuje niepokój. Wiem, że to nie pan odpowiada za likwidację studiów filmowych: Kadr, Tor i Zebra, ale jednak to się stało. O ich sytuacji mówiło się kilka lat temu, ale wtedy studia wybroniły się. Być może dyskusja na ten temat była konieczna, ale teraz minister Gliński po prostu postawił na swoim. Bez konsultacji ze środowiskiem. Krzysztofa Zanussiego i Filipa Bajona, minister nie przyjął, choć prosili o rozmowę. Zakomunikował im decyzję trzy dni przed zaplombowaniem pomieszczeń. A to jest środowisko, które chce mieć głos we własnych sprawach.

Pyta mnie pani o coś, co trudno mi komentować. Nie wiem, czy konsultacje się odbywały czy nie. Ale na każdą decyzję można patrzeć z różnych perspektyw. Dlaczego nie było co dwa lata konkursu na dyrektora takiego zespołu? Dlaczego szefami państwowych, jednak uprzywilejowanych, studiów nie byli Jan Komasa, Paweł Pawlikowski, Ewa Puszczyńska czy Leszek Bodzak? Oni odnoszą największe sukcesy ostatnich lat.

Paweł Pawlikowski jest pewnie ostatnią osobą, która chciałaby prowadzić studio, pozostali mają własne firmy, a Tor, Zebra i Kadr to wieloletnia tradycja. Zespoły, które w czasach socjalizmu walczyły o wolność sztuki, a w okresie transformacji były wzorem standardów produkcyjnych. Może warto je było lepiej potraktować?

Może mi pani podać jeden przykład europejskiego kraju, gdzie taka struktura funkcjonuje?

A może mi pan podać jeden poza Rosją i jej Mosfilmem przykład kraju, gdzie funkcjonuje taki moloch, jaki zrobiono z Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych?

To teraz zadaje mi pani pytanie, czy WFDiF powinno pozostać. Ja uważam – i tak odbieram zamiary ministerstwa – że to kolejny filar wspierania polskiej produkcji filmowej. Pierwszym jest PISF, drugim – zachęty, a trzecim może stać się to, co Amerykanie określają „passive co-producer", czyli koproducent wchodzący do projektu kapitałowo albo logistycznie, ale nie wtrącający się w treść filmów. I niebędący ich inicjatorem.

Wytwórnia ma dużo własnych projektów, odziedziczyła też rozpoczęte projekty studiów. Obawiam się, że dyrektor WFDiF Włodzimierz Niderhaus byłby pana stwierdzeniem zaskoczony. Jego ambicje sięgają znacznie wyżej niż bycie producentem pasywnym.

Bardzo lubię od czasu do czasu dyrektora Niderhausa zaskoczyć. A jak będzie, zobaczymy. Na razie dyrektor musi uporać się z problemem umocowania i zagospodarowania pracowników studiów w strukturze nowej WFDiF. Ze swojej strony chcę przeciwstawić się tezie, która się pojawiła: że likwidacja Toru, Kadru i Zebry równa się końcowi pracy twórczej Zanussiego, Bajona i Machulskiego. To nieprawda. Oni po prostu przestają być producentami na państwowym majątku. Jeśli będą mieli własne projekty, PISF jest dla nich otwarty.

Kolejne wrzenie środowiska dotyczyło festiwalu w Gdyni. Filmowcy poczuli się zlekceważeni, gdy Komitet Organizacyjny, złożony głównie z urzędników i sponsorów, nie zaakceptował czterech z najwyżej ocenionych przez zespół selekcyjny tytułów, w tym „Mowy ptaków" Żuławskiego. Potem, na festiwalu też było niespokojnie. Zdarzyła się afera z „Solid Gold" Jacka Bromskiego, wywołana przez TVP, która nie zgodziła się na pokaz filmu w Gdyni.

„Solid Gold" to sprawa między TVP a producentem filmu. Co do selekcji: proszę przeczytać regulamin festiwalu, nie ma tam sformułowania o automatycznym przyjęciu pierwszych ośmiu wskazań zespołu selekcyjnego. Mogę też powiedzieć, że program konkursu głównego został przyjęty 11 głosami, tylko Wojciech Marczewski wstrzymał się. Więc nie mówmy, że jakiś czynnik państwowy chciał przerobić festiwal, decyzje zapadały prawie jednogłośnie, a w Komitecie zasiadali m.in.szef Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacek Bromski czy Agnieszka Odorowicz.

Filmowcy przyjęli aferę jako atak na ich niezależność. Na festiwal na kilka godzin zjechali zrzeszeni w Gildii Reżyserów najważniejsi polscy artyści, żeby zaprotestować przeciwko utracie przez środowisko kontroli nad tą imprezą.

Jacek Bromski twierdził, że zaproponował Gildii udział ich przedstawiciela w komitecie, ale spotkał się z odmową. W spotkaniu reżyserów nie uczestniczyłem, bo nie zostałem na nie zaproszony. A z wydarzeń w Gdyni powinna, moim zdaniem, płynąć nauka, że festiwal w roku wyborczym nie powinien się odbywać dwa tygodnie przed terminem elekcji. Ale też zaryzykuję tezę, że na tym konflikcie w dużej mierze zaważyła wewnętrzna walka, kto nadaje kształt środowisku. Udział ministerstwa był tu znikomy.

To co dalej?

Po spotkaniu z Gildią zgadzam się ze wszystkimi jej postulatami. Uważam, że powinien być powołany dyrektor artystyczny imprezy, a sytuacja zespołu selekcyjnego musi być klarowna. Mnie też zależy, żeby festiwal był miejscem spotkań polskiego przemysłu filmowego, żeby goście z zagranicy mogli poznać polskich twórców, ale i możliwości pracy w Polsce. Żeby rozmawiano o kinie i rynku. Jeśli chodzi o wolność artystyczną na festiwalu, będę stał na jej straży broniąc zarówno od nacisków politycznych, ale również, a może przede wszystkim, od nacisków różnych frakcji i koterii środowiskowych.

Festiwal gdyński jest okazją do promocji polskiego kina. Ale jak na co dzień pomóc polskim filmom wychodzić w świat?

Tu dotykamy jednego z problemów, o których mówiłem na początku. W skład profesjonalnej organizacji produkcji wchodzą też dystrybucja i promocja. O obecności festiwalowej filmu należy myśleć już na etapie przedprodukcyjnym. Takie podejście warunkują mechanizmy rządzące Oscarami czy festiwalem canneńskim. Dlatego wspominając o naszych nominacjach oscarowych czy nagrodach w Cannes i Berlinie, użyłem sformułowania „ponad miarę". Bo dzisiaj nawet wybitne dzieła nie mając odpowiedniej dystrybucji i promocji, giną. Filmów powstaje tak dużo, że dotarcie do ważnych selekcjonerów jest przedsięwzięciem profesjonalnym. Musi opierać się na mocnym systemie, a nie wyłącznie na osobistych kontaktach. Tymczasem w Polsce mamy dzisiaj jednego, no może półtora agenta sprzedaży.

Co zamierza pan robić?

Będę dużo więcej wymagał od producentów. I nie chodzi o jakieś prześladowania, lecz o zmuszenie ich do podnoszenia jakości organizacji produkcji.

Polska kinematografia zawsze była kinematografią twórców. Nie stanie się kinematografią producentów?

Nie. Wymuszanie na producentach mechanizmów znanych w Europie Zachodniej, nie jest jednoznaczne z tym, że to oni będą najważniejsi. Balans i świetna współpraca twórcy z producentem to podstawa. Czy Pawlikowski odniósłby taki sukces bez dobrej współpracy z producentem?

Ale też nie odniósłby takiego sukcesu bez swojego perfekcjonizmu, bez znakomitych pomysłów na filmy i precyzyjnych scenariuszy, które cyzeluje całymi miesiącami. A w Polsce od lat scenariusz jest jednym z najsłabszych ogniw pracy nad filmem.

Dotąd PISF wspierał powstawanie scenariusza i etap rozwoju projektu. Teraz chcemy pomagać twórcom już na wcześniejszym etapie. Uruchamiamy program operacyjny mikrodevelopmentu – wsparcia na etapie, gdy producent spotyka się ze scenarzystą lub reżyserem i razem prowadzą projekt do pierwszego szkicu scenariusza. Chodzi o kulturę pracy nad tekstem jak w Stanach, Anglii, Francji. Dotacja ma być przeznaczona na wyjazdy na pitchingi na dużych festiwalach, na udział w laboratorium scenariuszowym w Europie czy zwrócenie się do polskich konsultantów scenariuszowych, którzy też już funkcjonują. I teraz mamy komplet: Polski Instytut Sztuki Filmowej chce wspierać profesjonalną pracę od etapu rodzenia się pomysłu aż do promocji filmu.

Po dwóch latach w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej poznał pan lepiej środowisko filmowe?

Z pewnością, choć oczywiście i wcześniej nie było mi ono obce. Ale im bardziej poznajemy ludzi, tym trudniej się o nich wypowiadać. Jedno wiem na pewno: filmowcy lubią przedstawiać się jako monolit, jednak w rzeczywistości jest to środowisko zróżnicowane. Kłębowisko ambicji, wzajemnych sympatii i antypatii. Nie ma w tym zresztą niczego dziwnego. Prawnicy, bankierzy czy nauczyciele też nie tworzą monolitu.

Nie chce pan nigdy ujawniać swoich własnych preferencji artystycznych. Ale proszę powiedzieć, komu przyznał pan dotację z puli, którą ma pan w PISF-ie do swojej wyłącznej dyspozycji?

Milion dodałem „Zimnej wojnie". Wsparłem filmy Szumowskiej, Holland, Lecha Majewskiego. „Ikara" Macieja Pieprzycy, 2 mln dotacji przekazałem dla „Legionów" Gajewskiego. Wsparłem kilka filmów dokumentalnych, m.in. Hanny Polak, Macieja Drygasa. Zapewniam, że PISF nie jest ostoją konserwatyzmu, ale zawsze wesprę dobre projekty twórców prawicowych, którzy wcześniej nie czuli, że PISF jest również ich domem. Oni mają prawo do swoich poglądów i są widzowie, którzy chcą ich filmy oglądać.

Jakie jest, pana zdaniem, największe zagrożenie polskiego kina w przyszłości?

Pokusa pójścia prostą ścieżką finansową i realizacji gigantycznego zapotrzebowania na kontent telewizyjny i streamingowy na świecie. Rezygnacja z ambicji artystycznych, reżyserskich na rzecz zarabiania pieniędzy na mniej lub bardziej ambitnych serialach. A z drugiej strony brak profesjonalizacji całego etapu produkcji, jeśli nie uda nam się go uzyskać.

A nadzieja?

Że tak się nie zdarzy i polscy twórcy będą mieli szansę spełniać swoje ambicje artystyczne w dobrze zorganizowanej kinematografii.

Plus Minus: Jak pan ocenia dziś polskie kino?

Przekładając na sytuację w piłce nożnej: chciałbym, żeby sukcesy Roberta Lewandowskiego nie usprawiedliwiały poziomu ekstraklasy.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi