Wybrała cię?
Właśnie nie! Byłam wściekła, aż w końcu sama poszłam jej powiedzieć, że chcę chodzić do niej na zajęcia. Była sceptyczna, bo ja byłam dość wysoka, umięśniona, a to nie pasuje do gimnastyki artystycznej, ale wzięła mnie na próbę. I już zostałam. A potem to ja, a nie wybrane przez nią dziewczyny, poszłam dalej w gimnastykę. Później była szkoła sportowa i zawody w kraju i za granicą. Bardzo to kochałam, a teraz widzę, jak mocno sport ukształtował moje postrzeganie świata. Też postrzeganie siostrzeństwa, bo gimnastyka artystyczna to obok pływania synchronicznego jedyna dyscyplina, którą uprawiają wyłącznie dziewczyny.
Musiałaś więc zostać feministką, nie miałaś wyjścia...
(Śmiech). Ale relacje pomiędzy nami nie były proste. Byłyśmy jak siostry, cały czas razem, treningi po pięć godzin sześć dni w tygodniu, ciągle jakieś wyjazdy, obozy. Uwielbiałyśmy się, ale jednocześnie byłyśmy też przecież rywalkami – jak jednej wstążka wypadła za planszę, to dla drugiej, która z nią rywalizowała, to był powód do radości. Z jednej strony to była więc bliskość, zrozumienie i wspieranie się, z drugiej jednak sportowa rywalizacja i stawianie nas w rolach konkurentek.
Gimnastyka artystyczna to chyba sport, który narzuca kobiecie konkretną rolę.
Zdecydowanie. Już od najmłodszych lat dyscyplinuje się ciała dziewczynek, uczy się, że jedzenie ziemniaków jest złe, wręcz grzeszne, że słodycze nie są dla nas, jeśli chcemy mieć ładne ciało. Tak naprawdę w centrum tego sportu jest właśnie ciało i chodzi nie tylko o wytrenowanie go – to jest oczywiste, na tym polega sport – ale też o to, żeby wyglądało. Od dziecka miałam mocne makijaże na występach, słyszałam, że jestem za blada i muszę smarować nogi samoopalaczem. Do dziś zresztą, jak jestem bez umalowanych oczu, wydaję się sobie goła, czuję, że jakoś znikam, nie istnieję. Bo tak właśnie znikałam kiedyś na planszy.
Zbuntowałaś się w końcu przeciwko regułom tego sportu?
Nie, w ogóle się nie buntowałam. Gimnastykę skończyłam uprawiać w wieku kilkunastu lat, wtedy w pełni podporządkowałam się zasadom panującym w szkole – miałam najlepsze oceny, zamiast na zawody jeździłam na olimpiady naukowe, dalej byłam bardzo zaangażowana w to, co robiłam. Ale zamilkłam, jakbym straciła głos. Jak padało jakieś pytanie na forum klasy, to choć znałam odpowiedź, nie byłam w stanie się odezwać. Dopiero jak ktoś mnie wskazał paluchem, to wtedy się odzywałam. Nie miałam problemu, żeby mówić przed wszystkimi, ale miałam, żeby odezwać się sama z siebie. Jakby było w tym coś nieuprzejmego, niegrzecznego. Jakbym musiała zajmować jak najmniej miejsca – zarówno przez szczupłość ciała, jak i cichość. I ta bariera była bardzo silna, czułam ją jeszcze przez prawie całe studia. Na wszystkich egzaminach byłam wygadana, tak jak teraz, bo ja uwielbiam gadać (śmiech), ale niepytana na zajęciach nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Zapisywałam sobie na kartce, punkt po punkcie, co chcę powiedzieć, ale i tak nie potrafiłam podnieść ręki, zgłosić się do odpowiedzi.
I to gimnastyka nauczyła cię być taką posłuszną?
Tak mi się wydaje. W połączeniu z moim perfekcjonizmem wyszła z tego frustrująca mieszanka. Nauczyłam się podporządkowywać zasadom, panicznie bałam się komukolwiek podpaść. Martwiłam się ciągle, by tylko nie popełnić żadnego błędu. Hamowałam swoje emocje, w końcu sama przestałam je rozpoznawać – gniew, smutek, radość – bo emocje mogły dla kogoś być niewygodne. Poza tym przeszkadzały w działaniu. A ja bez działania czułam, że nie istnieję. Że znikam. Nigdy nie byłam na wagarach. Jak dostałam piątkę z minusem, dla mnie to był prawdziwy dramat... Boże, jakie to jest żenujące. Mogę mówić o wszystkim, łącznie z moim okresem (śmiech), ale że piątka z minusem to był mój problem życiowy, to jednak mnie zawstydza. I chociaż teraz wiem, z czego to wynikało, to wciąż mam za mało sympatii do tamtej dziewczyny z tyloma lękami i niepokojami, która tak bardzo chciała wszystkich zadowolić.
Co się stało, że zamiast podporządkowywać się systemowi, nagle zaczęłaś z nim walczyć?
Jednego takiego wydarzenia nie było. Gdy byłam w liceum, moja koleżanka zmarła na anoreksję. Wtedy poważnie zderzyłam się z tym, co mogą z nami zrobić standardy piękna i szczupłego ciała. Ale wtedy jeszcze nie zaczęłam walczyć, jeszcze przez wiele lat nie mogłam odnaleźć swojego głosu. Jednak gdzieś tam w środku wiele się we mnie zmieniało i wybuchło dopiero pod koniec studiów.
Ktoś pomógł?
Chyba mój promotor, który – delikatnie mówiąc – nie był feministą. On sam zresztą twierdził, że jest kobieciarzem... Mieliśmy bardzo dużo małych sprzeczek i konfliktów. On zupełnie inaczej patrzył na rzeczywistość, a perspektywa młodej dziewczyny była dla niego zupełnie obca. Zauważyłam też na uczelni hierarchię, która zamykała usta studentkom i studentom, pozwalała na nich patrzeć z wyższością, w sposób protekcjonalny, jakby ich zdanie nie miało znaczenia. Podobnie jak często patrzą politycy na obywateli i obywatelki. Mam alergię na traktowanie ludzi z pogardą.
Jak wyglądała ta hierarchia?
Wszyscy niemal klękali przed moim promotorem, gdy szedł korytarzem. A ja nie miałam zamiaru klękać, bo... był kobieciarzem (śmiech). A tak naprawdę dlatego, że czasem się z nim nie zgadzałam i chciałam wejść w dyskusję na równych zasadach, z szacunkiem. Wtedy chyba po raz pierwszy zrozumiałam, że mój sprzeciw może działać, bo on mnie jednak słuchał i brał pod uwagę mój głos. Oczywiście, próbował mnie uciszać, ale ja byłam uciszona przez tyle lat, że to już nie robiło na mnie wrażenia.
I przejmowałaś nad nim władzę?
Chyba tak, bo później absolutnie każdy artykuł, który pisał, poświęcał tym strasznym feministkom (śmiech). Widać było, że miał ze mną wielki problem, ale jednocześnie cały czas wspólnie pracowaliśmy nad moją pracą i w pewnym stopniu starał się chyba mnie wspierać. To było dla mnie pierwsze polemiczne zderzenie z uprzywilejowanym mężczyzną o neoliberalnych poglądach, któremu nie podobały się moje feministyczne poglądy, a także działalność związana ze sprawiedliwością społeczną. Potem tacy mężczyźni i kobiety dość często mnie krytykowali z pozycji wyższości, z pogardą, jak ostatnio Hanna Lis czy Tomasz Lis, ale ja już byłam na to przygotowana, wytrenowana przez kontakt z moim promotorem.
Przy okazji bolał mnie seksizm środowiska literackiego, w którym działałam – obrzydliwe komentarze, molestowanie, traktowanie nas jak przedmiotów seksualnych. Wkurzało mnie to i dawałam temu wyraz w tekstach, bo w tekstach czułam się bezpiecznie. Zaczęłam zauważać, że mogę się sprzeciwić. Że świat się nie zawali, kiedy napiszę lub powiem, co mam na myśli. Wręcz przeciwnie, było mi trochę lżej, wreszcie widoczne były też moje potrzeby, mogłam mówić w swoim imieniu i zgodnie ze swoimi poglądami. A w międzyczasie był Czarny Protest. Po raz pierwszy znalazłam się na demonstracji, potem drugi, trzeci, zaczęłam się angażować, tańczyć i skandować hasła – i wtedy na dobre odzyskałam swój głos. Poczułam się wolna.
Teraz można o tobie powiedzieć różne rzeczy, ale na pewno nie to, że nie lubisz zabierać głosu.
(Śmiech). Chyba dlatego, że tak długo milczałam, że tak długo ten głos był mi odebrany, i to wbrew mojej woli. Wciąż pamiętam, jak bardzo się męczyłam, kiedy nie mogłam wyrazić swojego zdania. Jak w klatce. I może dlatego teraz robię to przy każdej nadarzającej się okazji! Ale trudno, już wolę w tę stronę.
Niektórzy twierdzą, że nie wyglądasz na feministkę, bo bardzo lubisz szminkę, makijaż...
Oj, lubię. Ale feministki wyglądają na milion różnych sposobów! Łączą nas poglądy, nie wygląd. Ale do tego też musiałam dojrzeć. Pamiętam, jak moja mama się malowała, kiedy byłam małą dziewczynką. Mama była nauczycielką, ale dorabiała jako modelka, więc ciało było dla niej ważne. Moja mama jest prześliczna! Wtedy obiecałam sobie, że ja nie będę się nigdy malować, jak będę dorosła, bo „kobiece sprawy" były uznawane za gorsze, jakieś niepotrzebne, mniej istotne. Malowanie się to była dla mnie strata czasu. Nie chciałam być kobieca i nie chciałam być traktowana jako kobieta, chciałam być doceniana tylko za moje kompetencje i osiągnięcia – jak mężczyźni. I obiecywałam sobie, że nie będę kokietką... I jestem (śmiech). Ale dziś rozumiem, że nie ma w tym niczego złego. Zrozumiałam, że to, co kobiece, nie jest wcale gorsze, że makijaż pozwala się wyrazić i mieć kontrolę nad swoim ciałem. I że nie odbiera nam kompetencji – odbierają je ci, którzy oceniają nas tylko przez pryzmat wyglądu. To z nimi jest problem, nie z nami.
To pewnie z wieloma konserwatywnymi dziewczynami mogłabyś się dziś lepiej dogadać niż jeszcze parę lat temu?
Jasne, uwielbiam rozmawiać z nowymi osobami, poznawać odmienne perspektywy. To nie jest tak, że ja jestem z jakiejś aktywistycznej, lewicującej rodziny i nie znam rzeczywistości większości ludzi. Konserwatywne wzorce od dziecka były u mnie bardzo silne, bo w takim świecie żyłam, podobnie jak miliony innych dziewczyn. Po prostu dziś je dostrzegam i rozumiem, a dzięki temu jestem w stanie nad nimi pracować, pokazywać, jakie mogą mieć one konsekwencje, a często te konsekwencje są bardzo szkodliwe: uciszanie dziewczynek, uprzedmiotowienie, seksizm. Mnóstwo konserwatywnych dziewczyn do mnie pisze i świetnie potrafimy się dogadać. Zdarza mi się nawet skutecznie rozbijać różne ich stereotypy, chociażby wobec osób LGBT. Ale nad takimi sprawami można pracować tylko wtedy, kiedy szanuje się drugiego człowieka, a nie zakłada się z góry, co i dlaczego ktoś myśli. Bez pogardy, ze zrozumieniem. Czasem wręcz mam wrażenie, że te różnice światopoglądowe między nami, tak mocno wyolbrzymiane przez polityków, w rzeczywistości wcale nie istnieją. Że to ułuda kreowana tylko po to, byśmy się kłócili i nie potrafili znaleźć porozumienia. Bo wtedy politykom jest łatwiej, bo nie walczymy z realnymi problemami rządu czy państwa, tylko ze sobą nawzajem.
Jakie tematy są dziś dla ciebie najważniejsze?
Moja najnowsza książka będzie o przemocy w rodzinie, wciąż często niedostrzeganej. Ważne są dla mnie kwestie pracownicze i lokatorskie. Właściwie wszystkie, gdzie ludzie cierpią i są w potrzebie. Ale jak patrzę na to, o czym ludzie do mnie piszą, bo przede wszystkim na tym bazuję, kiedy myślę, czym się zajmować, to widzę, że jest olbrzymie zapotrzebowanie na temat zdrowia psychicznego. Nie tylko, jak radzić sobie z kryzysami, ale ogólnie na wiedzę o zdrowiu psychicznym, bo ani nie dostajemy jej w szkole, ani nie mówi się o niej prywatnie, a dostęp do publicznej, darmowej psychoterapii wciąż jest bardzo trudny. Zresztą sama ciągle zawalam ten aspekt życia. Najpierw nieustannie trenowałam, potem ciągle się tylko uczyłam, następnie cały czas pracowałam i pracowałam. Nie pozwalałam sobie nawet na sen, bo przecież sen jest dla słabych... W końcu trzeba wstawać godzinę wcześniej, by zdobyć pierwszy milion (śmiech).
Jak obserwuję cię w mediach społecznościowych, to wciąż wydajesz się pracoholiczką.
Tak, bo to nie jest łatwe, by się z tego schematu wydostać. Pracuję nad tym, ale wciąż robię to głównie dla innych, żeby im lepiej pomagać – bo dla siebie niczego nie potrafię zrobić. W Polsce jest bardzo silny wizerunek kobiety poświęcającej się dla innych: matki i żony. Po cichu, bez sprzeciwu opiekuje się innymi, nie dbając o swoje potrzeby, jakby nie istniały. Jakby ona sama nie istniała. Dodatkowo przeplata się z tym neoliberalny mit self-made-mana – człowieka, który wyłącznie własną pracą może osiągnąć wszystko. Praca wyznacza jego wartość. To w istocie promocja autowyzysku i napędzanie zysków tym, którzy z naszej pracy korzystają. Gdy nie pracujemy, czujemy się bezwartościowi. Nie umiemy odpoczywać, zadbać o siebie. A to może prowadzić do kryzysów psychicznych. Bardzo trudno wyjść z tej roli i zacząć dostrzegać swoje potrzeby. Ja w pandemii na szczęście zaczęłam w miarę regularnie jeść, co wcześniej było dla mnie wielkim problemem, bo jeżdżąc po całym kraju, w ferworze tych wszystkich emocji, czasem kompletnie zapominałam o jedzeniu. W ogóle często zdarzało mi się zapominać, że mam ciało...
...które w gimnastyce było tak ważne?
Ale ważne tylko dlatego, że było na widoku i osiągało sukcesy. Nie dlatego, że dobrze funkcjonuje, że zdrowo je, że wszystko w nim dobrze działa czy że jest szczęśliwe, ale jedynie dlatego, że wygląda i osiąga. I obawiam się, że moje podejście do ciała wciąż jest bardzo podobne. Pamiętam, jak kiedyś z dziewczyną, która się do mnie zgłosiła po gwałcie, chodziłyśmy od szpitala do szpitala, by ktoś w końcu ją przyjął i dał leki, bo miała myśli samobójcze. Zeszłyśmy cały Poznań, a dopiero, kiedy wróciłam do domu, zauważyłam, że mam totalnie pokrwawione stopy. Wcześniej nic nie czułam. Jakbym się odłączała od swojego ciała, bo tak bardzo liczyła się ta druga osoba i jej potrzeby...
Jak myślisz, dlaczego wpadasz w taki amok?
Kiedy przychodzi czas, gdy powinnam odpocząć, wtedy napływają do mnie wszystkie te emocje, które wcześniej tłamsiłam, wszystkie te potworne historie, które usłyszałam. Więc chyba żeby ich nie czuć, znowu wpadam w wir pracy... Ten mój pracoholizm jest takim mechanizmem, bym nie dopuszczała do siebie niektórych emocji i historii. Wypieram to, że sama też mogę czegoś potrzebować, bo chyba myślę sobie, że potrzeby mają tylko inni, a ja mam tylko pomagać, ja jestem tylko dla nich, jak jakaś mesjaszka... No, straszne jest to podejście. A najgorsze jest to, że nie wiem, czy inaczej byłabym w stanie tak długo działać, na taką skalę i z taką intensywnością. Przecież osób potrzebujących nie ubywa – w każdej sekundzie potrzebują pomocy, zgłaszają się do mnie. Więc nie myślę za wiele o sobie, tylko pomagam.
W końcu się załamiesz, wiesz o tym?
Boję się tego bardzo. Już teraz czuję, że coś się zmienia we mnie. Jeszcze niedawno dawało mi to wielką, realną satysfakcję, bardzo budowało mnie, jak komuś udało mi się pomóc. A teraz mam głównie poczucie wycieńczenia, a zarazem poczucie, że muszę to nadal robić, bo przecież nie odmówię potrzebującej osobie.
I jak się z tym czujesz?
Czuję się samotna, pandemia jeszcze to pogłębiła. To bardzo przygnębiające, jak cały świat kurczy się właściwie do przestrzeni łóżka. Nie mogę się już doczekać drugiej dawki szczepionki, bym mogła spokojnie wyjść z domu i nie narażać mojej mamy. Jestem strasznie zmęczona, bo nigdy nie pomagałam tyle, co w ostatnich miesiącach. Pomogłam setkom osób. I nie czuję dziś za bardzo, bym miała wsparcie środowiska, szczególnie po artykule na portalu Spider's Web, gdzie dziennikarze zapytali ludzi z warszawskiego światka, co o mnie myślą. Widzę, jak wielu się nie podoba, jaka jestem, i trudno trochę się tym nie podłamać. Może nie podoba się dlatego, że nie jestem z Warszawy, nie jestem z tego towarzystwa...
Maja Staśko jest aktywistką, literaturoznawczynią, scenarzystką i dziennikarką portalu wtv.pl. Współautorka, wraz z Patrycją Wieczorkiewicz, książki „Gwałt polski"