Czy Europa jest gotowa na nową falę imigracji

Przez lata Viktor Orbán był odżegnywany od czci i wiary za sposób, w jaki traktował uchodźców. Dziś cała Unia idzie jego śladem, bo fala migracji może zmieść rządy nawet największych krajów Wspólnoty.

Aktualizacja: 19.06.2021 11:44 Publikacja: 18.06.2021 10:00

Czy Europa jest gotowa na nową falę imigracji

Foto: AFP, FADEL SENNA

Sześciometrowa bariera, oddzielająca od Maroka Ceutę, hiszpańską enklawę w Afryce Północnej, przywodzi na myśl mur berliński. Takie same betonowe moduły zakończone owalnym elementem, aby było jeszcze trudniej się podciągnąć i przeskoczyć na drugą stronę. A dalej pas ziemi niczyjej, zasieki i wieżyczki obserwacyjne.

Ale w przeciwieństwie do najsłynniejszej granicy czasów zimnej wojny, tu role są odwrócone. Bo choć to Hiszpania zbudowała mur, aby zabezpieczyć się przed zalewem nieproszonych gości, zasieków pilnuje marokańska straż graniczna. To ona nie pozwala też biedakom z Afryki Subsaharyjskiej przejść przez terytorium królestwa i dostać się do europejskiego El Dorado. W zamian Rabat dostaje miliardy euro pomocy tak od Madrytu, jak i Brukseli. Nikt też na Zachodzie nie wtrącą się w sposób działania autorytarnego reżimu Muhammada VI. A powiązana z monarchą elita może bez przeszkód prowadzić mniej lub bardziej podejrzane interesy w Europie.

Broń na Unię

Cały ten model padł jednak w poniedziałek 17 maja o świcie. Zamiast pilnować muru, marokańscy strażnicy zaczęli zachęcać koczujących nieraz od lat u wrót Ceuty ludzi do przejścia na drugą stronę. Jedni wbiegli przez otwarte dla nich furtki w murze, inni rzucili się do wody, aby opłynąć przeszkodę w miejscu, gdzie styka się ona z Morzem Śródziemnym. W ciągu zaledwie dwóch dni kontrolę nad całymi dzielnicami miasteczka przejęło 12 tys. imigrantów. Na miejscu pojawił się premier Pedro Sanchez. Rozpoczęły się nerwowe negocjacje.

Rabat poszedł na całość, gdy okazało się, że Hiszpanie przyjęli Brahima Ghali, przywódcę Frontu Polisario, który chce zbudować niezależne państwo z okupowanej od blisko pół wieku przez Marokańczyków Sahary Zachodniej. To był błąd Aranchy Gonzalez Lai, hiszpańskiej minister spraw zagranicznych, która bez konsultacji z szefem rządu podjęła brzemienną w skutki decyzję. Ale też Rabat, świeżo po niezwykłym sukcesie, jakim było uznanie przez Stany Zjednoczone marokańskiej zwierzchności nad spornym terytorium (poniekąd w zamian za nawiązanie relacji dyplomacji z Izraelem), chciał pójść za ciosem, zmuszając Hiszpanów do uznania tej decyzji.

Znaczenie incydentu w Ceucie daleko wykracza jednak poza hiszpańską politykę. Pokazuje, jak widmo masowej imigracji potrafi sterroryzować rząd właściwie każdego kraju zjednoczonej Europy. Do tego stopnia, że gotów jest zrobić niemal wszystko, byle zachować szczelność granic – od zapłacenia miliardów euro, przez wyrzeknięcie się „europejskich wartości", po złamanie unijnego prawa czy wejście w układy z brutalnymi dyktatorami.

Tę ponurą drogę wytyczył przed sześciu laty Viktor Orbán. Gdy przeszło milion uchodźców z Syrii, ale też Iraku i Afganistanu, usłyszało od Angeli Merkel, że może liczyć na pracę, mieszkanie i opiekę socjalną w Niemczech, ruszył przez „bałkański szlak" niekończący się korowód złożonych głównie z młodych mężczyzn. Orbán początkowo przepuszczał te konwoje przez Węgry, ale gdy okazało się, że Niemcy zaczynają zaostrzać politykę migracyjną, zbudował szczelne zasieki na węgiersko-serbskiej granicy. Pilnowali jej uzbrojeni strażnicy, a uciekający przed wojną ludzie nie mieli nawet możliwości złożenia podania o azyl.

Latem 2015 r. niemiecka kanclerz wymusiła na rządzie PO wsparcie programu obowiązkowego podziału uchodźców, możliwe, że pomagając w ten sposób PiS w dojściu do władzy trzy miesiące później. Nowy rząd, razem z Węgrami, odmawiał wypełnienia tych zobowiązań. Na Warszawę i Budapeszt wylała się fala krytyki, oba kraje były oskarżane o niewdzięczność, łamanie danego słowa, rasizm. Role zostały podzielone na „hojny" zachód Unii i „samolubny" wschód.

Przykład dała Merkel

Od tego czasu przez Europę przetoczyła się jednak cicha rewolucja. Nie tylko Węgry i Polska postawiły na swoim, gdy idzie o system dystrybucji uchodźców, ale budowa „fortecy Europa", która zaczęła się od węgiersko-serbskiej granicy, stopniowo została poszerzona na całą Unię.

– Zapaść demograficzna w Europie jest tak głęboka, że bez masowej emigracji nie da się utrzymać obecnego poziomu życia, rozwijać gospodarki. Jednak bardzo trudno znaleźć kraj, który zbudowałby skuteczny system integracji cudzoziemców. Przy wysokim bezrobociu i rosnącej polaryzacji dochodów cudzoziemcy są postrzegani przez rosnącą część społeczeństwa jako zagrożenie, a nie szansa na rozwój – mówi „Plusowi Minusowi" Gerald Knaus, szef berlińskiego European Stability Initiative (ESI).

Fundamenty „fortecy Europa" w pewnym stopniu zbudował właśnie Knaus. To on opracował plan powstrzymania fali migracji, który podchwyciła Angela Merkel. W zamian za miliardy euro wsparcia z unijnego budżetu przekonała ona prezydenta Turcji Recepa Erdogana do zablokowania granicy z Grecją i osadzenia na stałe w tureckich obozach około czterech milionów uchodźców przede wszystkim z Syrii.

Plan okazał się nad wyraz skuteczny. Niemal z dnia na dzień potok migrantów wysechł, Unia odetchnęła z ulgą. Ale porozumienie miało też wysoką cenę. Oznaczało przecież, że kanclerz, która chciała być zapamiętana jako orędowniczka najsłabszych, weszła w układ z autorytarnym przywódcą Turcji, który nagminnie łamie prawa człowieka. Można powiedzieć, że Unia straciła swoją niewinność.

Przykład najpotężniejszego kraju Wspólnoty okazał się zaraźliwy. 3 czerwca parlament Danii przyjął ustawę pozwalającą na utworzenie centrów dla uchodźców w krajach trzecich i odsyłanie do nich nie tylko uciekinierów, którzy znajdują się poza granicami królestwa, ale i tych, którzy już w nim mieszkają. Pierwszym państwem, które mogłoby świadczyć dla bogatych Duńczyków taką usługę, jest biedne Burundi. To dyskryminacja uchodźców, na którą nie odważył się nawet Orbán. Tym bardziej zaskakująca, że wyszła od koalicji socjalistów i zielonych premier Mette Frederiksen. W Brukseli już mówi się o złamaniu fundamentalnych zasad prawa międzynarodowego, za co Kopenhaga być może zostanie pozwana przed Trybunał Sprawiedliwości UE.

Libijski sojusznik

Tyle że unijna centralna także bierze udział w budowie „Fortecy Europy". W tym tygodniu Europejski Trybunał Obrachunkowy opublikował niezwykle krytyczny raport o działalności unijnej agencji ochrony granic zewnętrznych Frontex, której siedziba mieści się w Warszawie. To zwieńczenie długiego pasma zarzutów wysuniętych pod adresem tej instytucji. Po wielkiej fali migracji w 2015 r. przywódcy UE zdecydowali się oddać niektóre kompetencje w szczególnie wrażliwym dla suwerenności narodowej obszarze: ochrony granic. Powstał z tego plan zbudowania do 2027 r. armii 10 tys. strażników Frontexu, agencja uzyskała także dalece większy budżet i autonomię w stosunku do rządów narodowych. Ale jak ujawniają od kilku miesięcy czołowe europejskie media – m.in. „Der Spiegel" i „Guardian" – unijni agenci w szczególności na Morzu Egejskim biorą udział w odpychaniu łodzi i tratw z emigrantami, czasami narażając ludzi na utonięcie. W styczniu śledztwo przeciw Fronteksowi otworzył z tego powodu unijny urząd antykorupcyjny Olaf. Aby takie dochodzenie do czegoś doprowadziło, musiałoby mieć jednak wsparcie głównych stolic Unii, a takiego nie ma, bo większość państw stosuje podobną strategię jak Frontex.

Jednym z ośrodków, który ani myśli o złagodzeniu polityki migracyjnej, jest Rzym. 13 lutego premierem Włoch został Mario Draghi. Stał się natychmiast ulubieńcem brukselskich liberalnych elit. Jako prezes Europejskiego Banku Centralnego (EBC) uratował unię walutową przed rozpadem w trakcie kryzysu finansowego sprzed dziesięciu lat. Teraz siłą swojego autorytetu zdołał zjednoczyć niemal wszystkie siły polityczne kraju i przekonać zagranicznych inwestorów, że rosnący jak na drożdżach dług publiczny (160 proc. PKB) zostanie kiedyś spłacony. Od razu uznano też, że po odejściu Merkel na polityczną emeryturę Draghi będzie najbliższym partnerem Emmanuela Macrona i razem wyplenią „narodowych populistów", którzy przejęli kontrolę nad Europą Środkową.

Ale do tej wizji nie pasowała pierwsza, kwietniowa podróż zagraniczna nowego premiera. Jej celem był Trypolis, stolica zachodniej części Libii kontrolowanej przez rząd Abdula Hamida Dbeibeha (nad resztą dawnej włoskiej kolonii sprawuje nadzór generał Khalif Haftar). – Widzę kraj, który patrzy w przyszłość – oświadczył Draghi. Ale do Trypolisu przyjechał rozmawiać o bardzo konkretnej i ponurej teraźniejszości. Dla Rzymu najważniejsze jest, aby Dbeibeh trzymał pod butem około miliona głównie subsaharyjskich migrantów, którzy w każdej chwili są gotowi wskoczyć na barki i ryzykując życie, przedostać do Włoch.

8 lipca ubiegłego roku, w siódmą rocznicę wizyty na przyjmującej wyjątkowo wielu rozbitków włoskiej wyspie Lampeduza, papież Franciszek nazwał rzeczy po imieniu. – Oczywiście, wszyscy wiemy, że Libia jest rozrywana brutalną wojną. Ale znacznie trudniej nam sobie wyobrazić obozy koncentracyjne, w jakich żyją przetrzymywani tu imigranci – powiedział papież, używając terminu odnoszącego się do nazistowskich fabryk śmierci.

ONZ ocenia, że władze w Trypolisie bezpośrednio kontrolują około 20 obozów. Reszta imigrantów jest ulokowana w tragicznych warunkach w ośrodkach kontrolowanych przez zbrojne bandy. Od utrzymania takiego stanu rzeczy zależy jednak przyszłość nie tylko Draghiego, ale i całych Włoch, możliwe że nawet Unii. Matteo Salvini, lider Ligi, największego wspierającego jego rząd ugrupowania, wielką karierę polityczną rozpoczął trzy lata temu, gdy migranci zaczęli w większych ilościach docierać na chybotliwych łódkach do Lampedusy i innych wysp Włoch. Kraj przestraszył się, że oto nadchodzi powtórka z kryzysu z 2015 r., kiedy na ulicach włoskich miast wylądowało przeszło 600 tys. uciekinierów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Dziś Salvini tylko czeka na powtórzenie się takiej okazji. Odkąd się ustatkował i zaczął popierać Draghiego, wielu jego wyborców przeszło do bardziej radykalnej liderki ugrupowania Bracia Włosi Giorgi Meloni, która zapowiada blokadę kontynentalną, byleby imigranci nie przedostawali się do Włoch. Salviniemu się więc spieszy, bo nie chce zostać zepchnięty na drugie miejsce na włoskiej scenie politycznej. Ale i tak sondaże mówią jasno: w razie nowej fali imigracji koalicja ugrupowań twardej prawicy bez trudu przejęłaby władzę we Włoszech i poszła na zwarcie z Brukselę. Dlatego kciuki za libijską misję Draghiego trzyma tak naprawdę cała Europa.

Wyjątkowa Polska

Podobną politykę prowadzi też Francja. Tu także porażka integracji siedmiomilionowej mniejszości muzułmańskiej, której najbrutalniejszym przejawem były zamachy terrorystyczne sprzed pięciu lat, napędza głosów liderce Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen. Według ostatnich sondaży może ona już liczyć nawet na 46 proc. poparcia w drugiej turze wyborów prezydenckich w maju 2022 r. A więc nie da się wykluczyć jej zwycięstwa. Aby temu przeciwdziałać, prezydent wystąpił z inicjatywą ustawy o „separatyzmie muzułmańskim". Ma ona poddać kontroli władz meczety i ich imamów, ale też szkolnictwo religijne, a nawet prawo do noszenia chusty muzułmańskiej. Paryż bardzo zaostrzył także przepisy migracyjne i utrzymał kontrole na granicy z Włochami.

Niemcy również nie otrząsnęły się do końca z wielkiej fali migracji 2015 r. i w żadnym wypadku nie chcą jej powtórzenia. To ze strachu przed zalewem obcych zrodziła się wielka kariera założonej dwa lata wcześniej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Na początku czerwca w wyborach do parlamentu Saksonii-Anhalt partia ta uzyskała aż 21 proc. głosów, ustępując tylko CDU (37 proc.). To spory sukces, bo uważane są one za próbę generalną przed wrześniowymi wyborami do Bundestagu.

Strach przed imigracją znacznie wykracza jednak poza granice Zjednoczonej Europy. Obejmuje cały Zachód. Jean-Christophe Dumont, ekspert OECD, szacuje, że w ciągu minionego, pandemicznego roku, liczba migrantów przyjmowanych przez najbogatsze kraje świata spadła o 30–80 proc. Radykalnie ograniczyły ich napływ nawet takie kraje, jak Kanada, Australia i Nowa Zelandia, w których wzrost gospodarczy jest zasadniczo skorelowany z liczbą przybywających cudzoziemców.

Paryska organizacja ostrzega, że na dłuższą metę takie uszczelnienie granic będzie miało potężny wpływ na tempo rozwoju gospodarczego i kondycję demograficzną zachodnich społeczeństw. Dość powiedzieć, że bez imigrantów społeczeństwa Włoch czy Niemiec nie tylko jeszcze szybciej by się starzały, ale też kurczyły: odpowiednio o 200 i 150 tys. rocznie.

Załamanie potoków migracji ma oczywiście związek z pandemicznymi restrykcjami. Ale to też część znacznie szerszego zjawiska odrzucenia globalizacji, w której nie odnajdują się wyborcy na Zachodzie. Szybki postęp technologiczny, przenoszenie produkcji do Chin i innych krajów wschodzących, narastająca polaryzacja dochodów i kurczenie klasy średniej od lat powodują zamykanie się znacznej części mieszkańców Europy i Ameryki na obcych. To zjawisko od dawna przeżywa Japonia, co przyczyniło się do jej stagnacji gospodarczej. Ale strach przed „utratą kontroli" nad granicami był też głównym powodem zwycięstwa zwolenników brexitu w referendum w czerwcu 2016 r. i bardzo restrykcyjnej reformy migracyjnej, jaką w tym roku wprowadził rząd Borisa Johnsona.

Podobne są źródła sukcesu Donalda Trumpa. W kampanii wyborczej w 2016 r. żadne inne hasło republikańskiego kandydata nie było tak nośne, jak zapowiedź budowy muru na granicy z Meksykiem w ramach strategii America First. Mimo zapowiedzi radykalnego odejścia od polityki swojego poprzednika Joe Biden uzgodnił z Meksykiem warunki zatrzymania imigrantów z Ameryki Środkowej próbujących przedostać się do USA przez ten kraj. A wiceprezydent Kamala Harris właśnie wróciła z podróży do Gwatemali, gdzie przekonywała potencjalnych migrantów: nie przyjeżdżajcie do Stanów!

Na tym tle zaskakuje Polska. Oficjalnie wciąż forsująca radykalne ograniczenie migracji, faktycznie od lat należy do tych krajów Unii, które proporcjonalnie do liczby ludności przyjmują najwięcej obcych. To przede wszystkim Ukraińcy, ostatnio Białorusini, ale także coraz większe grupy imigracji zamorskiej, w tym z Indii i Bangladeszu. Na początku czerwca wpływowy amerykański think tank German Marshall Fund opublikował kompleksowy sondaż, w którym m.in. spytał respondentów w 11 krajach po obu stronach Atlantyku, jak widzą w przyszłości politykę migracyjną. Wszędzie dominowało oczekiwanie jej zaostrzenia. Poza Polską.

Sześciometrowa bariera, oddzielająca od Maroka Ceutę, hiszpańską enklawę w Afryce Północnej, przywodzi na myśl mur berliński. Takie same betonowe moduły zakończone owalnym elementem, aby było jeszcze trudniej się podciągnąć i przeskoczyć na drugą stronę. A dalej pas ziemi niczyjej, zasieki i wieżyczki obserwacyjne.

Ale w przeciwieństwie do najsłynniejszej granicy czasów zimnej wojny, tu role są odwrócone. Bo choć to Hiszpania zbudowała mur, aby zabezpieczyć się przed zalewem nieproszonych gości, zasieków pilnuje marokańska straż graniczna. To ona nie pozwala też biedakom z Afryki Subsaharyjskiej przejść przez terytorium królestwa i dostać się do europejskiego El Dorado. W zamian Rabat dostaje miliardy euro pomocy tak od Madrytu, jak i Brukseli. Nikt też na Zachodzie nie wtrącą się w sposób działania autorytarnego reżimu Muhammada VI. A powiązana z monarchą elita może bez przeszkód prowadzić mniej lub bardziej podejrzane interesy w Europie.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz Terlikowski: Śniła mi się dymisja arcybiskupa oskarżonego o tuszowanie pedofilii
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje