Ateizm po łebkach

Spór o istnienie Boga może być potrzebny – wierzącym, „poszukującym" i niewierzącym może pomóc bardziej odpowiedzialnie odnaleźć się w świecie. Ważne, by był poważny.

Aktualizacja: 12.07.2015 20:32 Publikacja: 10.07.2015 02:00

Ateizm po łebkach

Foto: Plus Minus/Andrzej Krauze

Ateiści mogą postawić – i stawiają – człowiekowi wierzącemu (bądź „poszukującemu") bardzo wysokie wymagania: intelektualne, etyczne czy duchowe. Joseph Conrad, Albert Camus – wielcy ateistyczni pisarze występujący w imię godności ludzkiej. Stephen Hawking i Fred Hoyle – fizycy-ateiści, podkreślający jednak, że we wszechświecie nie działają ślepe siły. Paul Veyne – niewierzący historyk francuski zajmujący się równie krytycznie, co z szacunkiem (a nawet pewną empatią) początkami chrześcijaństwa.

Reakcje pourazowe

Na tym tle nowy, radykalny ateizm polskich elit, rozwijający się szybko od jakichś dziesięciu lat, zaskakuje banalnością i powierzchownością. Ma charakter wyraźnie „pourazowy" – co zresztą źle świadczy o instytucjach religijnych (Kościoła katolickiego, ale przecież nie tylko). W gruncie rzeczy większości nowych aktywistów ateistycznych nie interesuje istnienie bądź nieistnienie Boga, miejsce człowieka we wszechświecie, pytanie „unde malum?", jakakolwiek ontologia. Chodzi niemal wyłącznie o regulacje społeczno-polityczne czy ściślej: o obecność bądź nieobecność tradycji religijnej, czy może raczej wprost katolickiej, w życiu publicznym.

To nie tyle ateizm, ile antyklerykalizm katolicki – skupiony na kwestiach instytucjonalnych i moralnych (niekiedy uzasadnionych, np. wtedy, gdy chodzi o krzywdę dzieci), który teologię traktuje dość ludycznie, natomiast filozofię religii w ogóle pomija milczeniem. Być może ta redukcja celów wynika stąd, że filozofia – na co słusznie zwrócił uwagę Jan Hartman – przestała mieć charakter „totalny", rozproszyła się na sfery, które z niej ewoluowały, takie jak polityka, socjologia, językoznawstwo, psychologia. Wszak dziś nie bolą nas już zęby, gdy słyszymy takie sformułowania, jak „filozofia sportu" czy „filozofia rozrywki".

Ten ateizm, skupiony na kwestiach społeczno-politycznych, przesycony jest naiwną wiarą, że za pomocą demokratycznych regulacji prawnych kiedyś, w jakichś „oświeconych" czasach, uda się zrealizować powszechne „prawo do szczęścia", które należy się każdemu „tu i teraz" (nie ma przecież „potem"). Tymczasem społeczno-polityczne prawo do szczęścia po prostu nie istnieje: nie da się go bowiem odpowiedzialnie zagwarantować – pozostaje przypadek, los, zbieg okoliczności, zły wybór, błąd, przeoczenie, konieczność, nierozstrzygalny konflikt interesów. Wielu wierzących uważa, że wyeliminowanie tych czynników możliwe jest tylko w perspektywie Absolutu.

Co więcej, nowe środowiska ateistyczne stawiają sobie – i realizują – cele misyjne. Mają do tego święte – nomen omen – prawo, czasem jednak można odnieść wrażenie, że swój światopogląd, podobnie jak luminarze rewolucji francuskiej, traktują w sposób „parareligijny" (by przypomnieć głośną rekonstrukcję egzekucji Kazimierza Łyszczyńskiego w wykonaniu Jana Hartmana – był to jakiś rodzaj obrzędu, symboliczne „powtórzenie ofiary"). Przy okazji, co zapewne zasadne, jeśli celem jest prozelityzm, posługują się uproszczeniami. Wśród patronów ruchu znaleźli się np. Katarzyna Weiglowa, spalona w Krakowie w 1539 roku, Stefan Łowejko, zabity w Wilnie w 1591 roku, czy Walentyn Potocki, którego egzekucja, jak głosi tradycja, odbyła się również w stolicy Wielkiego Księstwa (1749).

Rzecz w tym, że część z nich oskarżona była o konwersję – kryptojudaizm czy antytrynitaryzm – a nie o ateizm. Tymczasem wydaje się, że współcześni ateiści odnoszą do przeszłości zero-jedynkowy mechanizm myślenia (ktoś był wyznawcą jednej skrystalizowanej doktryny albo drugiej: był „papistą" albo „antyklerykałem"), odmawiając naszym przodkom indywidualnych poszukiwań duchowych. A przypomnijmy, że – jak głosi tradycja – jeszcze podczas soboru nicejskiego o treść credo kłócili się nie tylko teologowie, ale również przekupki na targu w Aleksandrii. Od pytania „czy wierzę?" o wiele ważniejsze było pytanie „w co dokładnie wierzę?". Nie wiem więc, w jakim stopniu ofiary inkwizycji pozostają w realnym związku ze współczesnymi radykalnymi racjonalistami.

Uproszczenia dotykają także rozumienia chrześcijaństwa. Często można by pomyśleć, że jego ateistyczny obraz zaczerpnięty jest z katechizmu dla przedszkolaków. Tymczasem chrześcijanie niekoniecznie mają przed oczami obraz zdziecinniałego staruszka z wyleniałego oleodruku, któremu towarzyszą młodociany hipis i gołąbek z krakowskiego Rynku. Myślę, że lepszym kluczem do zrozumienia postawy człowieka wierzącego jest np. arcymądry tekst kolędy w rytmie poloneza „Bóg się rodzi" Franciszka Karpińskiego.

Ustawianie oponenta

Uproszczenia (i anachronizmy, np. ocena moralna wydarzeń odległych w czasie z perspektywy współczesnej) dotyczą również historii Kościoła, która redukowana jest do wypraw krzyżowych, inkwizycji, dyskryminacji kobiet i „szaleństw" Watykanu. Zapomina się przy tym że Kościół to nie tylko inkwizycja, ale także jej krytycy (św. Ambroży, św. Marcin z Tours); zresztą, co ważne, temat inkwizycji podejmują – bardzo krytycznie – autorzy katoliccy. Jeśli zaś chodzi o kobiety, można by dyskutować, czy np. w brutalnym świecie średniowiecza Kościół nie był jedyną instytucją, w której możliwy był ich rozwój intelektualny (Hildegarda z Bingen, Gertruda Wielka)... A co z dziedzictwem filozoficznej Szkoły z Chartres, z symbolicznym systemem znaków zapisanych w architekturze gotyckiej katedry? Co z poezją metafizyczną Mikołaja Sępa Szarzyńskiego? Co z historią szpitalnictwa, którą zapoczątkowali w Europie krzyżowcy, a kontynuowali cystersi, duchacy, bożogrobcy (w 1108 roku powstał szpital we Wrocławiu, w 1152 – w Jędrzejowie)? Wyrzucić do kosza czy zredukować do poziomu książek Dana Browna?

O wiele poważniej brzmi zarzut etyczny, który stawia dziś chrześcijaństwu (oczywiście nie po raz pierwszy, ale w sposób głęboko, osobiście przeżyty) prof. Zbigniew Mikołejko, zadając dramatyczne pytanie, czy ceną za odkupienie ludzkości musiał być akt aż tak okrutny jak ukrzyżowanie. Autor książki „We władzy wisielca" należy jednak do nielicznych współczesnych, którzy – dokonując uczciwego wyboru niewiary – zachowali „wyobraźnię religijną", której erozję dostrzegał Czesław Miłosz.

Nie ma Miłosza

W dziesiątą rocznicę śmierci noblisty historycy literatury przygotowali nader pesymistyczne teksty pro memoria. Powtarzała się w nich teza o niezrozumiałości poety w czasach dzisiejszych, wynikającej właśnie z zaniku owej wyobraźni. Bo kto z nas (wierzących i niewierzących) z cierpliwą powagą zgłębia teksty Jakuba Böhme, Emanuela Swedenborga, Oskara Miłosza? Kto ma odwagę czytać św. Jana od Krzyża czy św. Teresę Hiszpańską bez bezpiecznej, psychoanalitycznej, a przynajmniej psychologicznej, podpórki?

Tymczasem jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku Wydawnictwo Znak rozbudowywało „Bibliotekę filozofii religii". Ukazywały się w niej prace myślicieli z różnych epok, o różnych światopoglądach – łączyło ich jednak jedno: religia była dla nich tematem ważnym i poważnym. Pojawiały się nazwiska i tytuły znane wszystkim – przynajmniej ze słyszenia: św. Augustyn („Wyznania" i „O Trójcy Świętej"), św. Tomasz z Akwinu („Kwestia o duszy"), Lew Szestow („Ateny i Jerozolima"), Ludwig Wittgenstein („Uwagi o religii i etyce")...

Książki nie miały eksluzywnych okładek, wyrafinowanej typografii, papier też nie był najlepszy – a jednak były czytane i dyskutowane, także w mediach. Przez katolików i „poszukujących", ateistów i agnostyków, buddystów i posthipisów... Pewnie, że dotyczyło to raczej mniejszości niż większości. Ale było czymś ważnym.

W tym samym mniej więcej czasie sporą popularność zyskiwały książki Abrahama Joszuy Heschla, urodzonego w Warszawie żydowskiego filozofa i teologa, odnowiciela tradycji chasydzkiej działającego w USA (a przy okazji bliskiego przyjaciela Martina Luthera Kinga). Bardzo poetyckie, równie mądre, co zrozumiałe, w pewnym sensie „duszpasterskie". „Pańska jest ziemia", „Człowiek nie jest sam", „Prorocy", „Bóg szukający człowieka" – i książka dla mnie szczególnie istotna: „Szabat", cierpliwie tłumacząca sens pozornych ograniczeń, które obowiązują podczas żydowskiego dnia świętego, kiedy to można doświadczyć, czym jest wieczność. Na studenckich półkach leżały „Opowieści chasydów" Martina Bubera. Przyszli aktorzy słuchali wykładów z filozofii dramatu ks. Józefa Tischnera. Czytano jeszcze Leszka Kołakowskiego, teksty teologiczne Jerzego Nowosielskiego. Czesław Miłosz prowadził jeszcze swoje duchowe zmagania.

O Bogu, o kondycji świata i człowieka rozmawiało się wtedy na serio. Aż nagle, przed dziesięciu, piętnastu laty – gdy odchodzili ci, którzy byli do tego zdolni – wszystko zmarniało. A może tylko przeniosło się gdzie indziej? Ktoś, do kogo mam w tej kwestii pełne zaufanie, twierdzi, że dziś taką refleksją nie zajmują się już filozofowie i artyści, ale fizycy i matematycy. Może powinniśmy zacząć się od nich uczyć?

Autorka jest historykiem i krytykiem sztuki

Ateiści mogą postawić – i stawiają – człowiekowi wierzącemu (bądź „poszukującemu") bardzo wysokie wymagania: intelektualne, etyczne czy duchowe. Joseph Conrad, Albert Camus – wielcy ateistyczni pisarze występujący w imię godności ludzkiej. Stephen Hawking i Fred Hoyle – fizycy-ateiści, podkreślający jednak, że we wszechświecie nie działają ślepe siły. Paul Veyne – niewierzący historyk francuski zajmujący się równie krytycznie, co z szacunkiem (a nawet pewną empatią) początkami chrześcijaństwa.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku