Jak Michael Jordan nie został baseballistą

30 lat temu najlepszy koszykarz świata grał w baseball. Ten jeden raz można było zobaczyć Michaela Jordana bezradnego, a momentami wręcz nieporadnego.

Publikacja: 18.10.2024 15:04

Baseball sprawił, że Michael Jordan odkrył siebie na nowo i odzyskał radość z koszykówki

Baseball sprawił, że Michael Jordan odkrył siebie na nowo i odzyskał radość z koszykówki

Foto: Rich Pilling/MLB Photos via Getty Images

Był przedostatni dzień lipca 1994 r., gdy grający w baseball od kilku miesięcy Jordan zaliczył swój pierwszy home run, czyli dalekie punktowe odbicie, o którym marzy każdy zawodnik. Następnie w niespiesznym tempie okrążył cztery bazy i wskazał ręką w stronę nieba, dając w ten sposób znak, że to prezent dla jego nieżyjącego ojca z okazji przypadających następnego dnia urodzin. – Chciałbym, żeby tu był i mógł to zobaczyć. Ale i tak wiem, że to widział – powiedział. Wybitą przez niego piłkę zgarnęło dwóch kibiców (w baseballu piłka złapana na trybunach po home runie to cenne trofeum), ale potem oddali ją Jordanowi w zamian za dwie opatrzone jego autografem.

Prawdopodobnie ta chwila, oglądana przez nieco przez ponad 13 tysięcy kibiców zebranych na stadionie w Birmingham (Alabama) w meczu podrzędnej baseballowej ligi, była jedną z najpiękniejszych w życiu człowieka – niektórzy przekonywali, że nadczłowieka – który w koszykówce osiągnął wszystko. W baseballu szło mu gorzej i takich chwil triumfu, jak opisana powyżej, miał niewiele. A przecież mówiono o nim, że jest urodzonym zwycięzcą, i nie był to tylko pusty frazes.

Jego osiągnięcia w koszykówce (sześć mistrzowskich tytułów z Chicago Bulls, mistrzostwo olimpijskie z Dream Teamem w Barcelonie w 1992 r., nagrody dla najwartościowszego zawodnika poszczególnych sezonów i finałów NBA i inne indywidualne wyróżnienia) są znane, ale nie tylko o nie chodzi. Jordan pragnął zwyciężać zawsze i wszędzie, nawet w nieistotnych potyczkach towarzyskich – w golfa, karty, ping-ponga, no i w kasynach. Nie umiał pogodzić się z porażką, a gdy już ją poniósł, domagał się rewanżu. Dlatego jego niepowodzenie w baseballu było zaskakujące. Przyzwyczaił siebie i nas – i wcześniej, i później – że zawsze osiąga to, czego chce.

Czytaj więcej

O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki

Wielkie marzenie ojca

W dwóch biografiach Jordana, które ukazały się po polsku – autorem pierwszej był David Halberstam, a drugiej Roland Lazenby – nie ma wiele na temat romansu jej bohatera z baseballem. Obaj autorzy poświęcają tej historii po jednym, dość skromnym rozdziale. A przecież nie był to krótki epizod, skoro rozpoczął się jesienią 1993 r. i trwał do marca 1995 r. Najpełniejszy obraz tematu daje książka „Rookie”, która nie ukazała się jednak w Polsce. Jej autor, pisarz z Portland Jim Patton, nie miał zgody na rozmowy z Jordanem i jego dostęp do bohatera książki był ograniczony. Publikacja sprzedała się marnie, a w mediach została zignorowana.

Zmiana boiska do koszykówki na diamentowe pole (określenie boiska baseballowego wzięło nazwę od jego kształtu) była decyzją tyleż spektakularną, co ryzykowną. Owszem, idol Amerykanów kiedyś grał w baseball, ale to było kilkanaście lat wcześniej, w ostatniej klasie liceum. Teraz stał zaś na koszykarskim olimpie i nagle postanowił zaczynać od nowa w zupełnie innym sporcie, wystawiając się na publiczny osąd i wiedząc, że żadne zagranie nie ujdzie uwadze mediów i kibiców. Czas, jaki upłynął, może czynić tę historię nieco niewyraźną, więc posłużmy się porównaniem, które zaproponował jeden z amerykańskich autorów, i wyobraźmy sobie, że Leo Messi w szczytowej formie kończy piłkarską karierę, próbując się odnaleźć w zupełnie innej dyscyplinie sportu. Prawda, że brzmi surrealistycznie?

Pierwsze plotki zaczęły krążyć jesienią 1993 r. Jordan sam je podsycał, pojawiając się w ośrodku baseballowej drużyny Chicago White Sox. Jej właścicielem był Jerry Reinsdorf, do którego należał także zespół Chicago Bulls (co ciekawe, nie przestał wypłacać swojemu gwiazdorowi koszykarskiego honorarium, nawet kiedy tamten grał w baseball). Jordan najpierw obwieścił kolegom z zespołu, że odchodzi z koszykówki, a potem (6 października) zorganizował głośną konferencję, podczas której ogłosił szokującą decyzję. Podczas tego show był – jak to ujął Halberstam – „zaskakująco arogancki”. 21 razy zwrócił się do dziennikarzy per „wasze towarzystwo”.

Potem, kiedy był już nieco bardziej uprzejmy, tłumaczył, że postanowił rozpocząć przygodę z baseballem ze względu na ojca. James Jordan został zamordowany w 1993 r., niedługo po zdobyciu przez syna trzeciego mistrzostwa NBA. Był ofiarą napadu: wracał samochodem z pogrzebu przyjaciela, przystanął na uboczu, chciał odpocząć. Napadło go dwóch mężczyzn, którzy nie wiedzieli, że to ojciec najsłynniejszego koszykarza świata. Jeden z bandytów oddał strzał. Tragiczna śmierć ojca, który miał 56 lat, odcisnęła piętno na Jordanie, który postanowił spełnić jego marzenie. Opowiadał, że ostatnia rozmowa, jaką odbyli przed śmiercią, dotyczyła właśnie tego, że mógłby spróbować sił w baseballu. Nie wszyscy wierzyli, że akurat ta motywacja miała decydujące znaczenie. Najpopularniejsza teoria spiskowa głosiła, że Jordan i władze NBA zdecydowali wspólnie, aby największy gwiazdor ligi usunął się na jakiś czas w cień po niedawno ujawnionej aferze hazardowej. Okazało się, że Jordan zakładał się na olbrzymie sumy i zadawał się z szemranymi postaciami. Baseball miał być chwilową ucieczką.

James Jordan zawsze marzył o tym, że jego syn zostanie baseballistą. Sam grał w lidze półzawodowej i przy domu trenował razem z małym Michaelem. A kiedy ten rósł ponad miarę i ostatecznie postawił na koszykówkę, ojciec nie przestawał twierdzić, że poradziłby sobie również w baseballu. Zachęcał syna do prób już w 1990 r., przypominając mu o zawodnikach, którzy udanie łączyli uprawianie dwóch sportów na najwyższym poziomie. Ale wtedy Michael odpowiadał, że nic jeszcze nie wygrał w koszykówce – nie miał wówczas na koncie ani jednego mistrzostwa. Trzy lata później był już bogatszy o trzy tytuły, uznawano go za najlepszego zawodnika ligi, a dla wielu był już najwybitniejszy w dziejach. Mógł się więc zająć spełnieniem marzenia ojca.

Założył czarno-biały strój White Sox z numerem 45 (nosił go w liceum, a potem na krótko założył także po powrocie do koszykówki) i rozpoczął nową przygodę. Nie zniechęcał się, nawet kiedy nie szło. Opowiadał, że wciąż wsłuchuje się w głos ojca. – Rozmawiam z nim przede wszystkim w duszy – zwierzał się. – Mówi, żebym dalej robił to, co robię: „Próbuj dalej, uda ci się, nie bój się porażki. I nie przejmuj się dziennikarzami”. Potem opowiada coś śmiesznego albo przypomina jakieś wydarzenie z mojego dzieciństwa, jedną z wielu baseballowych rozgrywek na podwórku.

Do Sarasoty, gdzie mieścił się ośrodek treningowy baseballistów White Sox, zjechały tysiące fanów. Jordan był przyzwyczajony, nic nowego. Jego przyjaciel wspomina, jak kiedyś przejeżdżali obok ulicznego boiska, gdzie nastolatkowie grali w kosza. Jordan chciał się trochę rozerwać i dołączył do nich. Po chwili wokół boiska zebrał się taki tłum, że zrobiło się niebezpiecznie, koszykarza trzeba było wręcz ewakuować. Podobnie zdarzało się podczas igrzysk w Barcelonie, gdzie amerykański Dream Team był traktowany niczym kapela rockowa nawet przez innych sportowców, nie tylko zwykłych kibiców. Obecność fanów nie robiła więc wrażenia na Jordanie, ale przeszkadzała innym, nieprzyzwyczajonym do takiej popularności zawodnikom White Sox.

Początkowo jego nauczycielem odbijania był znany fachowiec Walt Hriniak. Amerykański dziennikarz Steve Wulf ujął to barwnie, pisząc: „To tak, jakby Einstein uczył arytmetyki ucznia szóstej klasy”, ale okazało się, że nawet Einstein w tej sytuacji nie pomoże. Jordanowi nie wystarczyło umiejętności, by załapać się do składu White Sox. Pod koniec marca 1994 r. został przydzielony do grającej w niższej lidze Birmingham Barons z Alabamy. Znalazł się w grupie 20-latków, podczas gdy sam miał wtedy 31. Ponownie zasilił White Sox tylko na mecz pokazowy z lokalnym rywalem, Cubs. Ulubieniec Chicago rozegrał zaskakująco udane zawody, wprawiając fanów w ekstazę. Zawodowy baseballowy debiut w barwach Barons (8 kwietnia 1994 r.), do którego doszło na oczach ponad 10 tys. kibiców i 130 dziennikarzy, nie był już jednak tak udany.

Jordanowi w kolejnych meczach nie szło źle, ale wkrótce okazało się, że gra w baseball na najwyższym poziomie to wyzwanie nawet ponad jego siły. Nie pomagała budowa ciała. Halberstam pisał, że przypominał konia wyścigowego. To, co unikalne w koszykówce, w baseballu okazało się przeszkodą. Nie pomagał wzrost ani szczupła, choć umięśniona sylwetka. Jordan, szlifując fach koszykarza, kładł nacisk na inne partie, niż wymaga tego baseball. Jego statystyki uderzeń przez pewien czas były wręcz zawstydzające.

Nie radził sobie z podkręcanymi piłkami miotaczy. Wulf napisał artykuł o próżnych staraniach byłego koszykarza, a redakcja jeszcze go podkręciła, opatrując tytułem: „Daj sobie spokój, Michael. Jordan i White Sox wstydem baseballu”. Koszykarz obiecał sobie wówczas, że już nigdy z nikim ze „Sports Illustrated” nie porozmawia, i słowa dotrzymał. Ten sam Wulf kilkanaście lat później napisał artykuł dla ESPN, w którym przyznał, że ocenił Jordana zbyt surowo.

Dziennikarz nie docenił jego ciężkiej pracy, która przynosiła coraz lepsze efekty. Podkreślali to wszyscy, którzy wówczas pracowali z Jordanem. Ówczesny menedżer zespołu z Birmingham Terry Francona (później był szefem Boston Red Sox, kiedy dwukrotnie zdobywali mistrzostwo w 2004 i 2007 r.) wypowiadał się o nim z najwyższym uznaniem. – Miał umiejętności, predyspozycje i etykę pracy. Szybko przekonałem się, jak bardzo szanuje to, co robimy. Zawsze troszczył się o kolegów z zespołu – mówił, a podziwu dla Jordana nie krył również trener pałkarzy Barons Mike Barnett. – Jego ręce były pokryte pęcherzami i krwawiły, a intensywność przekraczała wszelkie normy. Przychodził na treningi najwcześniej i zostawał dłużej niż pozostali – wyjaśniał. Dla znających jego zwyczaje z koszykówki nie brzmiało to jednak zaskakująco.

Znowu był nastolatkiem

Jeden z najsłynniejszych sportowców świata, bóg koszykówki, przyzwyczajony do życia w luksusie, przemieszczający się czarterami albo prywatnymi samolotami, teraz podróżował po amerykańskiej prowincji starym autobusem z drużyną złożoną z młokosów i rywalizującą w podrzędnej lidze. Co prawda autobus szybko wymieniono na nowy (mówiło się, że kupił go MJ, a jeden z kolegów wspominał, że po przesiadce czuł się jak w statku kosmicznym), ale reszta pozostała bez zmian.

Dawni koledzy oraz trenerzy podkreślali, że koszykarz miał znakomite kontakty z zawodnikami i sztabem. W klubie był stół do ping-ponga, a to sport, w którym brylował Rogelio Nuñez, czyli łapacz z Dominikany. On i Michael spędzali tak mnóstwo czasu każdego dnia. Jordan uczył rywala angielskich słów, za każde płacił mu 100 dolarów. Taką samą kwotę kosztowała przegrana rozgrywka. Początkowo Nuñez szybko się bogacił, ale z czasem wektor zwycięstw się odwrócił.

Wspomnieniem tamtych czasów mogła być zabawna reklama. Jordan siedzi w jakimś ponurym barze w prowincjonalnym miasteczku. Jest sam, smutny i sfrustrowany. Dopija kawę i szykuje się do wyjścia. Wyjmuje z kieszeni bilon, by zostawić napiwek, kładzie go na kontuarze. Przechodząca obok czarnoskóra kelnerka w średnim wieku patrzy na niego z politowaniem i mówi: „No cóż, słonko, tam w NBA nie uczyli machać kijem”. Jordan patrzy na nią wzrokiem, którym można byłoby zabić, po czym zabiera połowę napiwku. Twórca reklamy był nią zachwycony, ale ludzie w Nike nie zdecydowali się na emisję, mimo że zaakceptował ją Jordan. To pokazuje, że miał dystans do tamtego okresu swojego życia. Nie zawsze można było to o nim powiedzieć.

W autobiografii „For the Love of the Game: My Story” napisał: „Jak opisałbym moje doświadczenie z baseballem? Tak samo, jak opisywałem je wtedy. Każdy moment był ciepły. Pamiętam jak od czasu do czasu patrzyłem w niebo i byłem zdumiony, jak bardzo zmieniło się moje życie. Nie czułem strachu. Nie potrafię tego dokładnie opisać, ale teraz wydaje mi się, że żyłem we śnie”. Współautor tamtej książki Mark Vancil w rozmowie z ESPN dodawał: „To była okazja, żeby zmniejszyć głośność i wrócić do miejsca, w którym znów był 19-latkiem. Dzięki temu wrócił do koszykówki jako inny zawodnik”.

Czytaj więcej

Pan Jaromir oszukuje czas

„Wracam”

Ostatni oficjalny mecz w baseball Jordan zagrał we wrześniu 1994 r. Potem wystąpił jeszcze w kilku spotkaniach sparingowych w drużynie Scottsdale Scorpions z Arizony. Spisywał się nieźle i ci, którzy byli blisko, przekonywali, że gdyby grał dłużej i nadal ćwiczył tak zapamiętale, przebiłby się do MLB. Inni pozostali sceptyczni.

Nie przekonaliśmy się, kto ma rację, bo Jordan postanowił wrócić do sportu, w którym był najlepszy. Decyzję ułatwiły okoliczności. W MLB od sierpnia 1994 r. trwał strajk i długo nie było widoków na jego zakończenie. Jordan znów zaczął więc pojawiać się na treningach Chicago Bulls.

Głośność wróciła z całą mocą – w mieście wybuchła gorączka, pod ośrodkiem treningowym należącym do Byków zbierali się kibice i dziennikarze, którzy prześcigali się w podawaniu nowych doniesień, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, czy Jordan wróci. Potwierdza to w autobiografii nawet jego przyjaciel z parkietu Scottie Pippen: „Michael jak zwykle mi się nie zwierzał. A ja nie odważyłem się zadać mu pytania o jego plany. Każdy członek naszej drużyny, może z wyjątkiem jego kumpla, B.J. Armstronga, był trzymany w nieświadomości”. W marcu Jordan uciął spekulacje, wydając słynne, lakoniczne oświadczenie: „I’m back” („Wracam”).

19 marca zagrał z Indiana Pacers. Jeszcze nie był „tamtym Jordanem”, bo trafił tylko 7 z 28 rzutów, długa przerwa w grze była widoczna. Kiedy zapytano o pomeczową opinię trenera Indiany, ten nie krył zdziwienia: – Wrócili Beatlesi i Elvis, a wy przychodzicie do mnie? – pytał. Kilka tygodni później Byki poleciały do Nowego Jorku, aby zagrać z tamtejszymi Knicks w Madison Square Garden. Przed meczem o Jordana zapytano Johna Starksa.

Utalentowany obrońca Knicks, który miał go pilnować, zrobił zdziwioną minę. „Chodzi o tego baseballistę”? Jordan zawsze uwielbiał odpowiadać na takie prowokacje i rozegrał jeden z tych meczów, które przeszły do historii: zdobył 55 punktów, najwięcej w historii swoich występów w Madison Square Garden.

Jordan nie odniósł sukcesu w baseballu, ale odkrył siebie na nowo, odzyskał dzięki niemu wewnętrzny spokój i radość z gry. Prawdopodobnie bez tego nie byłoby kolejnych trzech tytułów mistrzowskich dla Chicago Bulls.

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej”

Był przedostatni dzień lipca 1994 r., gdy grający w baseball od kilku miesięcy Jordan zaliczył swój pierwszy home run, czyli dalekie punktowe odbicie, o którym marzy każdy zawodnik. Następnie w niespiesznym tempie okrążył cztery bazy i wskazał ręką w stronę nieba, dając w ten sposób znak, że to prezent dla jego nieżyjącego ojca z okazji przypadających następnego dnia urodzin. – Chciałbym, żeby tu był i mógł to zobaczyć. Ale i tak wiem, że to widział – powiedział. Wybitą przez niego piłkę zgarnęło dwóch kibiców (w baseballu piłka złapana na trybunach po home runie to cenne trofeum), ale potem oddali ją Jordanowi w zamian za dwie opatrzone jego autografem.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Jędrzej Pasierski: Dobre kino dla 6 widzów