Emigracyjna wojna na górze

Polska przeżywała w swoich dziejach różne kohabitacje. Czasem mniej, czasem bardziej burzliwe, ale chyba żadna nie wiązała się z tak dramatycznymi okolicznościami jak ta naczelnego wodza Kazimierza Sosnkowskiego i premiera Stanisława Mikołajczyka.

Publikacja: 23.08.2024 17:00

Pogrzeb Władysława Sikorskiego w Londynie w lipcu 1943 r. Stanisław Mikołajczyk (z uniesioną ręką) w

Pogrzeb Władysława Sikorskiego w Londynie w lipcu 1943 r. Stanisław Mikołajczyk (z uniesioną ręką) wraz z prezydentem Raczkiewiczem towarzyszy Helenie Sikorskiej, wdowie po generale; Kazimierz Sosnkowski na drugim planie, w mundurze. Po katastrofie gibraltarskiej, konieczne stało się obsadzenie stanowisk naczelnego wodza i premiera. Niestety, obaj naturalni kandydaci nie tylko nie pałali do siebie sympatią, ale i prezentowali odmienne linie polityczne

Foto: Czeslaw Datka/RSW/Forum

Polityczni wychowankowie Piłsudskiego oraz Witosa kontynuowali spór ojców II RP, tyle że w ich przypadku kolejne miesiące wojny światowej oddalały, a nie przybliżały wolną Polskę. W tle Powstanie Warszawskie, o którego wybuch często niesłusznie oskarża się Sosnkowskiego, pomijając przy tym odpowiedzialność Mikołajczyka.

Czytaj więcej

Jak Prus nie uratował Żeromskiego

„Główna sprężyna akcji przeciwrządowych”

O ile godzenie ognia z wodą jest wyzwaniem, to w przypadku Mikołajczyka i Sosnkowskiego należałoby raczej mówić o godzeniu pożaru z powodzią. Dzieliło ich niemal wszystko, od pochodzenia i wieku, przez dorastanie w innych miejscach (i innych zaborach), po doświadczenia polityczne. Po jednej stronie potomek chłopskiej rodziny i rolnik z Wielkopolski, który zakończył edukację na czterech klasach szkoły podstawowej (choć podążył śladami Witosa i z nosem w książkach pogłębiał swoją wiedzę). Po drugiej wychowujący się w Warszawie syn inżyniera chemika ze szlacheckimi korzeniami i niedoszły absolwent Politechniki Lwowskiej (studiował architekturę). W II RP natomiast właściciel ogromnego majątku – 1772 hektarów ziemi i 1900 hektarów lasów – co zapewne mogło kłuć w oczy Mikołajczyka.

Dużo ważniejsze od różnic społecznych były jednak te polityczne. Następca Sikorskiego w fotelu premiera mógł się pochwalić karierą w Stronnictwie Ludowym – od lokalnego działacza po jednego z zastępców Witosa i przywódcę ludowców na emigracji. Z kolei Sosnkowski to polityczny wychowanek Piłsudskiego, przez lata jeden z najbliższych, jeśli nie najbliższy współpracownik komendanta, odsunięty przez niego po przewrocie majowym na boczny tor. Po śmierci marszałka chwilowo wrócił do gry i stał się głównym, obok Edwarda Rydza-Śmigłego, kandydatem na następcę Piłsudskiego w wojsku. Z tej rywalizacji zwycięsko wyszedł Śmigły, a „Szefowi”, jak go nazywano, pozostało bycie wewnętrzną opozycją wobec niego i prezydenta Ignacego Mościckiego. Mikołajczyk reprezentował za to opozycyjność zewnętrzną, i to radykalną, co przypłacił więzieniem.

Rządy sanacji od początku wzbudzały w nim niechęć – nie mogło być inaczej, skoro Piłsudski doszedł do władzy, obalając rząd Witosa. Z czasem jednak niechęć ta przerodziła się w nienawiść, zwłaszcza po krwawo stłumionym przez obóz pomajowy strajku chłopskim z 1937 r. Z rąk policji zginęło wówczas 44 rolników, a Mikołajczyk jako jeden z przywódców protestu trafił za kratki na cztery miesiące. Nigdy nie zapomniał o ofiarach strajku i gdy Sikorski chciał powołać w skład emigracyjnej Rady Narodowej Jana Piłsudskiego (brata marszałka), ludowiec próbował zablokować nominację. Argument? Piłsudski to człowiek sanacji, a z takimi nie tylko nie można budować jedności narodowej, ale i nie należy utrzymywać jakichkolwiek stosunków, bo „dzieli ich krew rozstrzelanych chłopów”.

Mikołajczyk miał niewątpliwie powody, aby nie darzyć „ludzi sanacji” sympatią. Problem w tym, że akurat Sosnkowski w żaden sposób nie wpisywał się w tę kategorię. W 1926 r. nie poparł Piłsudskiego podczas zamachu stanu, wręcz przeciwnie – nie mogąc pogodzić się ze złamaniem przysięgi wojskowej przez komendanta i narażeniem kraju na ryzyko wojny domowej, próbował popełnić samobójstwo. Za tę, z punktu widzenia marszałka, nielojalność, przywódca sanacji ukarał go wspomnianą częściową marginalizacją. Szczególnie w zakresie polityki, gdzie Sosnkowski nie miał nic do powiedzenia, ponieważ w armii generał zachował względnie wysoką pozycję (choć nie jako „pierwszy po Komendancie”, a jeden z pierwszych).

Wprawdzie do 1939 r. „nie opuścił szeregów piłsudczyków, ale nie akceptował ich brutalnych metod rządzenia, takich jak np. uwięzienie i maltretowanie czołowych opozycjonistów w Brześciu. Wreszcie, już w 1938 r. publicznie nawoływał sanatorów do złagodzenia taktyki wobec przeciwników politycznych, a w dalszej perspektywie nawet budowy z opozycją wspólnego rządu w obliczu zagrożenia ze strony III Rzeszy. Niestety, Mościcki i reszta pozostali głusi na te argumenty, a Mikołajczyk zdawał się nie zauważać nie tylko tych słów, ale i całokształtu pojednawczej postawy „Szefa”. Już w Londynie postrzegał generała jako „główną sprężynę wszelkich akcji przeciwrządowych na terenie Wielkiej Brytanii, niezależnie od pozornych między nimi sprzeczności”.

Jeszcze dalej poszedł w depeszy do ludowców w kraju po ogłoszeniu nominacji swojego antagonisty na naczelnego wodza. Pisał, że „Sosnkowski to dyktatura na wewnątrz, a położenie sprawy polskiej na zewnątrz”. W kolejnych zdaniach sugerował wręcz, że „Szef” pretenduje do roli dyktatora wojskowego na wzór Piłsudskiego czy Rydza-Śmigłego i w wolnej Polsce będzie gotów do przelewania krwi chłopów, aby tylko utrzymać się przy władzy. Kuriozalne? Mściwe? Małostkowe? Pasuje tu każde z tych określeń i trudno nie ulec wrażeniu, że Mikołajczyk popadał na emigracji w coraz większą obsesję, widząc niemal w każdym, kto podał kiedyś Piłsudskiemu rękę, sanatora. Nic dziwnego, że jeszcze przed śmiercią Sikorskiego wypowiedział Sosnkowskiemu polityczną wojnę, w której ten, chcąc nie chcąc, musiał uczestniczyć.

Kto wypuścił tajne materiały?

Gdy po przegranej wojnie obronnej w 1939 r. i Sikorski, i Sosnkowski znaleźli się we Francji, nowy premier i naczelny wódz powołał „Szefa” m.in. na komendanta głównego Związku Walki Zbrojnej (poprzednika Armii Krajowej). W tym kierunku Mikołajczyk wymierzył więc swoje ataki, wielokrotnie zarzucając generałowi, że promuje piłsudczyków w szeregach ZWZ. Tym samym tworzy w kraju nie neutralną, ale upolitycznioną, sanacyjną konspirację wojskową. W domyśle – Sosnkowski to nieodpowiedzialny szkodnik, traktujący Związek Walki Zbrojnej jako narzędzie antyrządowe, który prędzej czy później wykorzysta organizację jako trampolinę do zamachu stanu i objęcia dyktatury.

Ile prawdy było w tym zarzucie? Niech odpowiedzią będą fragmenty listu „Szefa” do ówczesnego komendanta ZWZ pod okupacją niemiecką, gen. Stefana Roweckiego, z kwietnia 1940: „Politycy i działacze b. sanacji muszą […] wiedzieć, że wszelkie próby działania zespołowego z ich strony [.…], mogą tylko zaognić stosunki [z rządem Sikorskiego] i przynieść krzywdę Polsce”, „należy wystrzegać się [przy budowie ZWZ] osób związanych w przeszłości politycznie i aktywnie z rządzącą górą sanacyjną”, „z premierem działam szczerze i bez ukrytych myśli”.

Mimo to Mikołajczyk regularnie dążył, jeśli nie do odebrania Sosnkowskiemu i Roweckiemu przywództwa nad ZWZ, to zmniejszenia ich władzy na rzecz delegata rządu. W odpowiedzi obydwaj wojskowi twardo bronili swych uprawnień, ale nie dlatego że marzyła im się dyktatura, ale dlatego że starali się chronić podziemną armię od zgubnego, ich zdaniem, wpływu cywilów. Sami zaś budowali nie sanacyjne czy piłsudczykowskie, ale po prostu polskie wojsko do walki o niepodległość.

W czerwcu 1941 roku tymczasem III Rzesza zaatakowała ZSRR i Brytyjczycy niemal od razu zaczęli naciskać na Sikorskiego, aby nawiązał stosunki dyplomatyczne z Sowietami. Tak rozpoczęła się droga do układu Sikorski–Majski, na który Sosnkowski (uznając, że dokument nie zabezpiecza polskiej granicy wschodniej) zareagował dymisją z rządu. Odpoczynek od polityki nie był mu jednak na długo pisany – jeszcze jesienią został oskarżony, m.in. przez Mikołajczyka, o złamanie tajemnicy państwowej i wyciek poufnych dokumentów, m.in. protokołów rozmów dyplomatycznych, które trafiły w ręce polskich żołnierzy. Rzeczywiście, w Szkocji krążyły wówczas wśród wojska kopie takich „papierów”, a w celu wyjaśnienia sprawy Mikołajczyk (jako wicepremier) powołał nawet komisję śledczą. Sosnkowski uznał to ciało za bezprawne i odmówił stawienia się przed komisją, a całościowo ten epizod tylko zaostrzył konflikt między bohaterami.

Kto był odpowiedzialny za wyciek? Biograf „Szefa” Ireneusz Wojewódzki sugeruje, że generał rozsyłał do niektórych piłsudczyków odpisy tajnych dokumentów, aby przedstawić im kulisy swojej dymisji. Ci zaś wyświadczyli mu niedźwiedzią przysługę, kolportując kopie tekstów wśród żołnierzy. Tak czy siak, „Sosnkowski wykazał niefrasobliwość w podejściu do tajemnicy państwowej”.

Czy układać się ze Stalinem?

Na przestrzeni kolejnych miesięcy generał i ludowiec konfrontowali się ze sobą nieraz, ale wydawało się, że ich spór sięgnął już zenitu. Nic bardziej mylnego, a przełomową w negatywnym sensie datą okazał się 4 lipca 1943 roku. Gdy w katastrofie gibraltarskiej zginął Władysław Sikorski, konieczne stało się obsadzenie stanowisk naczelnego wodza i premiera. Na to pierwsze z miejsca – jako najwyższy stopniem polski oficer – kandydatem został Sosnkowski. Równie naturalne mogło się wydawać następstwo Mikołajczyka (zastępcy Sikorskiego) w fotelu premiera.

Sęk w tym, że i polityk w mundurze, i polityk w garniturze, nie tylko nie pałali do siebie cieplejszymi uczuciami, ale również prezentowali odmienne linie polityczne. Zwłaszcza jeśli chodzi o stosunek do ZSRR: zdaniem „Szefa” Stalin (korzystający z mniejszej lub większej aprobaty Anglosasów) dążył do przekształcenia Polski w kolejną republikę sowiecką i w związku z tym tylko twarda postawa polskich władz mogła mu pokrzyżować plany. W praktyce Sosnkowski domagał się, aby Polacy nawiązali relacje dyplomatyczne z Sowietami dopiero po zaakceptowaniu przezeń szeregu warunków (m.in. granicy ryskiej, obecności alianckich oddziałów na polskim terytorium, polskiej administracji złożonej wyłącznie z przedstawicieli rządu w Londynie). Dobrze wiedział, że to warunki zaporowe i najprawdopodobniej sowiecki dyktator je odrzuci – w tej sytuacji polskie podziemie (cywilne i wojskowe) powinno pozostać w konspiracji i czekać na rozwój wypadków.

Mikołajczyk na odwrót – uważał, że stawianie Związkowi Radzieckiemu wymagań to wobec ich potęgi militarnej droga donikąd i należy wznowić stosunki z ZSRR bez wstępnych warunków. Ponadto w myśl tej koncepcji nasza konspiracja miała ujawnić się przed nadchodzącym wojskiem sowieckim. Jak przekonywał, „nawet najgorszy układ zrobiony z pewnością korzystniej będzie dla nas działał niż kiedy bez układu z nami będą [Sowieci] wchodzić do Polski”. A moment ten stał się kwestią czasu wobec przegranej Niemców w bitwie pod Kurskiem (lato 1943 roku), gdy Armia Czerwona odzyskała inicjatywę strategiczną na froncie wschodnim…

Czytaj więcej

Jak homoseksualizm przestał być chorobą

Ultimatum zamiast współpracy

Dla bystrych obserwatorów kohabitacja Sosnkowskiego i Mikołajczyka już w momencie startu zapowiadała się na niezwykle trudną, a prezydent Władysław Raczkiewicz mógł nie sprostać roli mediatora. Dlaczego więc głowa państwa desygnowała pierwszego na stanowisko naczelnego wodza, drugiego na premiera? Czy Raczkiewicz liczył, że będzie skutecznym pośrednikiem na linii Sosnkowski–Mikołajczyk, dzięki czemu wzrośnie jego pozycja polityczna? A może zdecydował nacisk Brytyjczyków, którzy oficjalnymi i nieoficjalnymi kanałami dawali do zrozumienia, że akceptowalny jest dla nich jedynie Mikołajczyk? Niezależnie od motywów prezydenta od tej pory generał (od 8 lipca) i ludowiec (od 15 lipca) piastowali jedne z najwyższych stanowisk w państwie i musieli współpracować. Obie nominacje poprzedziło wzajemne kopanie się po kostkach łącznie z namawianiem Raczkiewicza do zaniechania powołania konkurenta na daną funkcję. Niemniej to Mikołajczyk i jego zwolennicy byli w tym starciu bardziej bezwzględni, a co najgorsze, podejmowali przeciw Sosnkowskiemu kroki wprost godzące w polską rację stanu.

Sympatycy premiera odpowiedzieliby zapewne, że w polityce liczą się nie rycerskie gesty, a skuteczność. Owszem, ale gdyby w ocenie polityków liczyła się wyłącznie efektywność, Stalin dla przykładu przeszedłby do historii jako mąż stanu, a nie jeden z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości. Wracając do Mikołajczyka, to nie wahał się on angażować do walki z „Szefem” czynników zewnętrznych, czyli Brytyjczyków, i to nie tylko interweniując (poprzez Józefa Retingera) u samego Winstona Churchilla. Aliancki przywódca spełnił oczekiwania ludowca i w rozmowie z Retingerem stwierdził, że „Macie [Polacy] jakiegoś generała o nazwisku Sozzle – czy coś w tym rodzaju. Nie chcemy go. Będzie tylko wyprowadzał Rosjan z równowagi”. Mało tego, Ministerstwo Informacji i Dokumentacji dostarczało brytyjskim dziennikarzom materiały ukazujące Sosnkowskiego w jak najgorszym świetle. Ci oczywiście z nich skorzystali i na łamach prasy mieszali z błotem kandydata, a niebawem świeżo upieczonego naczelnego wodza jako rusofoba, reakcjonistę, faszystę itd.

Trudno przypuszczać, aby stojący za tą akcją minister Stanisław Kot działał bez wiedzy i zgody Mikołajczyka. Tym bardziej że wcześniej wielokrotnie występował ramię w ramię z liderem ludowców przeciw „Szefowi”. Wreszcie, przyszły premier w telegramie do władz Stronnictwa Ludowego w kraju zachęcał (w razie gdyby Raczkiewicz powołał kogoś innego na szefa rządu) do buntu przeciw naczelnemu wodzowi. Gdyby zarysowany przez Mikołajczyka scenariusz się ziścił, ludowcy mieli uniezależnić swoje konspiracyjne siły zbrojne – Bataliony Chłopskie – od Armii Krajowej. A trwała właśnie akcja scaleniowa z AK…

Co na to wszystko Sosnkowski i jego współpracownicy? Nieoficjalnie nazywali dotychczasowego wicepremiera „analfabetą politycznym” i „reprezentantem parafiańszczyzny partyjnej”, ale nie posunęli się do tego co przeciwnicy.

Co więcej, kiedy dowódca Armii Polskiej na Wschodzie Władysław Anders przysłał nad Tamizę delegację oficerów z polityczną misją (wsparcia naczelnego wodza przeciw Mikołajczykowi), Sosnkowski powitał ich chłodno. W depeszy do generała głównodowodzący przypomniał natomiast o zasadzie trzymania wojska z dala od rozgrywek politycznych. Ostatecznie nikomu z antagonistów nie udało się zablokować nominacji rywala, ale warto zadać sobie pytanie, która postawa – Mikołajczyka czy Sosnkowskiego – cechowała się w większym stopniu warcholstwem, a która odpowiedzialnością za państwo? To pytanie z gatunku retorycznych, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Tymczasem 12 lipca ludowiec (jeszcze jako p.o. premiera) przedstawił generałowi projekt dekretu o ustroju władz wojskowych. Projekt, dodajmy, sprowadzający naczelnego wodza do roli figuranta.

Sosnkowski oczywiście zaprotestował, za to znamienny jest dalszy przebieg rozmowy. Gdy „Szef” zaproponował wspólną pracę nad nowym, kompromisowym dekretem i dodał, że ważniejsze od formalizmu jest wzajemne zaufanie, Mikołajczyk odparł krótko: „na te tematy nie mamy co dyskutować”. Następnie stwierdził, że: „Jeżeli rzeczywiście jest prawdą co Pan Generał mówi i co powiedział mi pan prezydent, że Pan nie będzie zajmował się polityką […], w takim razie jedynym dowodem tego może być właśnie uchwalenie tego dekretu”. Innymi słowy, gdy naczelny wódz wyraził w rozmowie z kandydatem na premiera dobrą wolę i chęć współpracy, ten postawił mu ultimatum. Albo zaakceptowanie projektu, a tym samym podpisanie na siebie wyroku, albo zimna wojna na linii premier–naczelny wódz. Trudno się dziwić, że generał nie przyjął dyktatu i rozpoczęła się burzliwa kohabitacja.

Fatalna pomyłka z „Niedźwiadkiem”

Nieco ponadroczną „współpracę” premiera i naczelnego wodza najcelniej podsumował generał Stanisław Kopański, szef sztabu Sosnkowskiego. Jak pisał, „nie spotkali się ze sobą dla rozmów w sprawach interesujących ich obu częściej niż dziesięć razy”. Byli w stanie mówić jednym głosem co najwyżej w kwestiach symbolicznych, np. powrotu na wojskowe sztandary słowa „Bóg” (hasło „Bóg, Honor i Ojczyzna”).

Poza tym polityczna wojna trwała w najlepsze, przy czym to Mikołajczyk pozostawał zwykle stroną ofensywną. Przykładowo, gdy Sosnkowski poinformował go, że dowódca Batalionu Stołpeckiego AK, w obawie przed Sowietami, nawiązał na własną rękę kontakt z Wehrmachtem (sam potępił ten krok), premier zareagował prowokacyjnym listem. Napisał w nim m.in., że nie pamięta, „by Pan Generał przewidywał współpracę podległych sobie oddziałów z Niemcami”. Ale może coś się zmieniło? – zdawał się sugerować nadawca i naczelny wódz zastanawiał się nad pozwaniem premiera do Sądu Honorowego.

Ostatecznie do tego nie doszło, zainterweniował prezydent, ale to tylko jeden z wielu epizodów ówczesnej wojny na górze. Konfliktu, w którym premier nie miał oporów przed zaryzykowaniem życia tysięcy Polaków w Powstaniu Warszawskim.

Do ostatniego spotkania Sosnkowskiego i Mikołajczyka przed wybuchem powstania doszło 6 lipca. Odbyła się wówczas konferencja u prezydenta, a jej efektem było przesłanie przez naczelnego wodza depeszy do dowódcy Armii Krajowej. Generał Tadeusz Bór-Komorowski wśród szeregu wytycznych mógł przeczytać m.in., że „jeśli przez szczęśliwy zbieg okoliczności w ostatnich chwilach odwrotu niemieckiego, a przed wkroczeniem oddziałów czerwonych powstaną szanse […] opanowania przez nas Wilna, Lwowa, innego większego centrum […] – należy to uczynić i wystąpić w roli pełnoprawnego gospodarza”.

Ten fragment stanowi zazwyczaj koronny dowód w argumentacji historycznych prokuratorów oskarżających Sosnkowskiego o wywołanie powstania. Skoro mowa o „innym większym centrum”, to Bór-Komorowski miał rzekomo prawo zinterpretować to zdanie jako zachętę do walki o Warszawę. Jeśli jednak wczytać się w słowa depeszy, staje się jasne, że „Szef”, pisząc o „centrum”, miał na myśli miasta położone za Bugiem, na Kresach Wschodnich. Świadczy o tym nie tylko wymienienie przez naczelnego wodza Wilna i Lwowa, ale również telegram do Bora z 31 sierpnia. Sosnkowski zauważył w nim, że bezsensowna jest walka Armii Krajowej z Wehrmachtem o miasta takie jak Kraków czy Tarnów tylko po to, aby udowodnić ich polskość. Jest ona oczywista, podczas gdy polski charakter Wilna, Lwowa czy innych ośrodków kresowych nieustannie podważali Sowieci i tu zdobywanie miast było wskazane.

Błędem „Szefa” było za to wysłanie do kraju w charakterze osobistego emisariusza generała Leopolda Okulickiego. „Niedźwiadek” miał powstrzymywać Komendę Główną AK przed powstaniem, ale po wylądowaniu w okupowanej Polsce całkowicie sprzeniewierzył się instrukcjom Sosnkowskiego. Wraz z gen. Tadeuszem Pełczyńskim stanął na czele AK-owskich „jastrzębi”, dążących do bitwy o stolicę, i to jak najszybciej.

Czy jednak pomyłka co do Okulickiego uzasadnia oskarżanie naczelnego wodza o tragedię Warszawy? Nie, ponieważ wysłannik „Szefa” poleciał nad Wisłę z jasnym komunikatem: w obecnych warunkach wojskowo-politycznych (brak stosunków dyplomatycznych z ZSRR, wielokrotna przewaga Wehrmachtu nad Armią Krajową i w Warszawie, i w kraju: liczebna, sprzętowa itd.) powstanie nie ma sensu. To on okazał się nielojalny wobec swojego zwierzchnika, przekonując komendanta głównego AK do dramatycznego w skutkach zrywu.

Czytaj więcej

Mniej ludzi, mniej zwierząt – i to szybko!

Premier, który sprowokował powstanie

A dlaczego Sosnkowski po prostu nie zakazał powstania? – mógłby ktoś zapytać. Naczelny wódz nie mógł wydać takiego rozkazu, i to z kilku powodów. Pierwszy to dekret o organizacji naczelnych władz wojskowych z 27 maja 1942 r. Głosił on, że to „rząd podejmuje uchwały dotyczące prowadzenia wojny i wyznacza jej cele”. W związku z tym właśnie rada ministrów mogła nakazać wywołanie powstania lub zakazać walk o miasto.

Tak się zresztą stało i to w kuriozalnych okolicznościach. Gdy bowiem 25 lipca 1944 r. – w trybie alarmowym – dotarła do Londynu depesza Bora-Komorowskiego informująca o gotowości AK do bitwy o Warszawę, Mikołajczyk najpierw odbył u Raczkiewicza pilną naradę z udziałem m.in. prezydenta, szefa sztabu naczelnego wodza (w tym czasie generał Sosnkowski przebywał we Włoszech na inspekcji 2. Korpusu) i ambasadora w Wielkiej Brytanii. Następnie pozwolił zaś sobie na akt niewyobrażalnej wręcz politycznej bezczelności.

Mianowicie 26 lipca wysłał do Warszawy telegram następującej treści: „Na posiedzeniu Rządu RP zgodnie zapadła uchwała upoważniająca Was [delegata rządu] do ogłoszenia powstania w momencie przez Was wybranym. Jeżeli możliwe – uwiadomcie nas przedtem. Odpis przez wojsko do Komendanta AK”. Depeszę zarówno delegat Jan Stanisław Jankowski, jak i Bór-Komorowski odebrali jeszcze przed podjęciem ostatecznej decyzji o Godzinie „W” – i na pierwszy rzut oka wszystko wygląda w porządku. Londyn dał zielone światło do powstania, więc warszawscy decydenci mieli prawo je rozpocząć. Problem w tym, że nie dość że Mikołajczyk kłamał (taka uchwała zostanie przegłosowana przez rząd dopiero 28 lipca), to na dodatek nadał ten telegram w tajemnicy, całkowicie samowolnie! Bez konsultacji z prezydentem, rządem, naczelnym wodzem, bez konsultacji z jego przedstawicielami, choćby szefem sztabu. Potem, jak gdyby nigdy nic, opuścił Wielką Brytanię i poleciał do Moskwy na polityczne rozmowy ze Stalinem.

Powiedzieć, że premier wykazał się skrajną nieodpowiedzialnością, to nic nie powiedzieć, ale jak duże znaczenie miała ta depesza dla wybuchu Powstania Warszawskiego? Wydaje się, że zryw i tak by nastąpił – czy z poparciem Londynu, czy bez niego Okulicki i Pełczyński narzuciliby Borowi-Komorowskiemu ogłoszenie powstania. Niemniej wskutek wiadomości Mikołajczyka dowódca AK i delegat utwierdzili się w przekonaniu o słuszności walk o stolicę. W historycznym procesie o sprowokowanie zagłady Warszawy i jej mieszkańców ludowy premier mógłby usiąść na ławie oskarżonych zaraz za wojskowymi: Borem, Okulickim i Pełczyńskim…

Po latach Mikołajczyk wypierał się, jak mógł, odpowiedzialności za wspomniany wyżej dokument. Raz opowiadał, że o komunikacie Bora został poinformowany już w drodze do Moskwy (podczas przystanku w Kairze), innym razem twierdził, że telegram na własną rękę nadał minister spraw wewnętrznych Władysław Banaczyk itd.

Fakty, ludzie i miejsca się zatem zmieniały, ale jeden element w wynurzeniach premiera pozostał niezmienny: winnym powstania był przede wszystkim Sosnkowski. Co do naczelnego wodza warto odnieść się jeszcze do jednego zarzutu: że w ogóle wyjechał do Włoch, przez co stracił wpływ na wypadki w Warszawie. Raz, że gdy udawał się w podróż 11 lipca, o walce w stolicy nie myślał nikt z władz Armii Krajowej – dopiero około 20 lipca Okulicki i Pełczyński zaczęli głośno rozważać ten pomysł. Dwa, że wpływ „Szefa” na to, co się dzieje nad Wisłą, i tak był ograniczony. Nawet gdyby wydał (sprzeczny z prawem) rozkaz zakazujący powstania, dokument ten zostałby prawdopodobnie zignorowany przez AK-owską „górę”. Nie bez powodu Bór-Komorowski nie informował np. Sosnkowskiego na bieżąco o planowanych zmianach w akcji „Burza”, ale stawiał przełożonego przed faktami dokonanymi.

Dodajmy, że w dniach bezpośrednio poprzedzających powstanie naczelny wódz wysłał z Włoch do Warszawy, via Londyn, kilka depesz. Wprawdzie zostały one zablokowane w Wielkiej Brytanii przez ludzi Mikołajczyka lub prezydenta Raczkiewicza, ale warto przytoczyć kilka słów jednej z wiadomości. „Szef” przekonywał w niej, że trzeba dążyć nie do powstania, lecz do „zaoszczędzenia substancji biologicznej narodu w obliczu podwójnej groźby eksterminacji”. Nie da się ukryć, że tak rzadka w pismach czy ustach polityka autentyczna troska o los ludności kontrastuje z postawą premiera naciskającego na wybuch powstania niezależnie od okoliczności, aby tylko zyskać atut w rokowaniach z Sowietami. Rozmowy i tak zakończyły się fiaskiem, a Polskę czekała sowietyzacja. Tak wyczekiwany przez Mikołajczyka zryw nie tylko nie zahamował tego procesu, ale – na skutek zniszczenia stolicy i wymordowania setek tysięcy jej mieszkańców przez Niemców – wręcz go przyspieszył.

Przy pracy nad tekstem korzystałem z publikacji: „Stanisław Mikołajczyk” Romana Buczka, „Generał Kazimierz Sosnkowski 1885–1969" Jerzego Kirszaka, „W cieniu wyroku na miasto. Pułkownik dyplomowany Józef Szostak „Filip” (1897–1984). Biografia szefa Oddziału III i szefa operacji KG AK” Daniela Koresia, „Stanisław Mikołajczyk, czyli klęska realisty. Zarys biografii politycznej” Andrzeja Paczkowskiego, „Kto wydał wyrok na miasto? Plany operacyjne ZWZ-AK (1940–1944) i sposoby ich realizacji” Andrzeja Sowy oraz „Kazimierz Sosnkowski podczas II wojny światowej. Książę niezłomny czy Hamlet w mundurze?” Ireneusza Wojewódzkiego

Polityczni wychowankowie Piłsudskiego oraz Witosa kontynuowali spór ojców II RP, tyle że w ich przypadku kolejne miesiące wojny światowej oddalały, a nie przybliżały wolną Polskę. W tle Powstanie Warszawskie, o którego wybuch często niesłusznie oskarża się Sosnkowskiego, pomijając przy tym odpowiedzialność Mikołajczyka.

„Główna sprężyna akcji przeciwrządowych”

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem