Ech, nie mam dziś wibracji na pracę

Od niektórych anegdot o tym, jak Polacy urodzeni na przełomie wieku traktują robotę, szefów i współpracowników, włos się jeży na głowie. I byłaby to być może stereotypowa opowieść o „zetkach”, gdyby nie moi młodzi rozmówcy, którzy w podejściu swych rówieśników do życia dostrzegają zaskakującą szansę.

Aktualizacja: 22.06.2024 07:19 Publikacja: 21.06.2024 10:00

Alek, lat 21, barber. Wcześniej zarabiał w gastronomii. Jaki stosunek do pracy mieli wtedy jego rówi

Alek, lat 21, barber. Wcześniej zarabiał w gastronomii. Jaki stosunek do pracy mieli wtedy jego rówieśnicy? – Albo ktoś nie pojawiał się na umówionym dniu próbnym czy nawet rozmowie o pracę, albo bez informowania kogokolwiek w ogóle się nie stawiał – opowiada

Foto: TOMASZ ŁĄCZYŃSKI

O„zetkach” piszą media, pod lupę biorą je również socjologowie. To ludzie urodzeni na przełomie tysiącleci, pokolenie przyszłości, które weszło na rynek pracy albo lada moment go zasili, nic więc dziwnego, że oczy badaczy, a przede wszystkim pracodawców, skierowane są właśnie na nich.

Ci ostatni na pokolenie młodszych 20-latków głównie narzekają: że roszczeniowi i wyszczekani, rozpieszczeni i nieodpowiedzialni, nie szanują ciężkiej pracy, w ogóle nie są jej nauczeni. Klasyka – starzy kręcą głowami, psioczą na młodych, młodzi się buntują, że tamci nie nadążają. Dlatego do rozmowy zapraszam tylko urodzonych po 1989, a więc „zetki” i młodszych milenialsów, dzieli ich raptem kilka lat, może lepiej się dogadują? Każdy z wywiadów zaczynam tak samo: rozkładam karteczki z wypisanymi wartościami, które w jednym z ostatnich raportów o „zetkach” wybrali badacze, są wśród nich m.in. miłość, ekologia i rozwój zawodowy. Ciekawi mnie przede wszystkim, gdzie na liście priorytetów moi rozmówcy uplasują pracę – i czy utrwalone już stereotypy o „zetkach” potwierdzę czy obalę.

Czytaj więcej

Uczniowie uciekają z pomocą AI. Początek lepszej edukacji?

W wakacje najlepsza jest praca w restauracjach. „Chciałem mieć jak najwięcej umiejętności” 

Alek pierwsze decyzje o wyborze wartości podejmuje od ręki: rodzina i miłość tak, ekologia nie bardzo. Ostatecznie po stronie priorytetów umieszcza również ex aequo rozwój kariery i zdrowie. – Bez zdrowia, wiadomo, trudno o resztę. A pod rozwój kariery podpinam realizowanie pasji, wolność i bezpieczeństwo finansowe, bo to właśnie zapewnia mi praca – wyjaśnia.

Ma 21 lat, od małego chciał zostać kucharzem (zachowały się rysunki z dzieciństwa, na których to marzenie wizualizował), skończył nawet szkołę gastronomiczną, dwa lata temu zdecydował jednak, że zostanie barberem. – Jak już na coś poświęcam dużo czasu, to zależy mi, żeby robić to jak najlepiej. W gastronomii z powodu natłoku pracy i oszczędności zbyt często idzie się na ustępstwa, wręcz na łatwiznę, a mnie się to nie podobało, więc stwierdziłem, że kuchnia jest nie dla mnie.

Było tak tym bardziej, że z domu wyniósł zupełnie inne podejście do pracy. Alek wspomina ciepło, z szacunkiem, wręcz podziwem tatę, który był policjantem, a do służby się zaciągnął, bo łudził się, że choć trochę zmieni świat, i mamę, która jeździła jako opiekunka na obozy integracyjne, a później została pedagogiem wspomagającym w szkole specjalnej. – Rodzice zawsze dużo pracowali, ale widziałem, że to nie jest dla nich przykry obowiązek, tylko pasja. I na mnie też nigdy nie naciskali, nie mieli konkretnych oczekiwań, tylko żebym skończył studia albo szkołę, po której będę miał jakiś zawód.

Samemu też mu na tym zależało, jeszcze w gastronomiku odbywał praktyki zawodowe, głównie w hotelach, w wakacje pracował w restauracjach. – Chciałem mieć jak najwięcej umiejętności, doświadczenia, żeby później łatwiej znaleźć dobrą pracę. Bo na to szczególnie się patrzy w gastronomii, szczególnie u osób w tak młodym wieku – wyjaśnia Alek.

W kuchni został jeszcze kilka miesięcy, choć już zdecydował, że całkiem zmienia kierunek. Opowiada, jak to po pandemii pierwszy raz poszedł do barbera i spodobało mu się podejście chłopaka, który go obcinał, i jak zrobił rozeznanie w branży i podliczył koszty. – Wtedy pojawił mi się plan w głowie, żeby zarobić pieniądze na sprzęt i pierwsze szkolenie, ale zanim odszedłem z restauracji, powiedziałem o tym szefowi, żeby nie zostawić go z dnia na dzień na lodzie. Powiedział, że szkoda, ale bardzo docenia, że poinformowałem go z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, bo to rzadkość w branży, zwłaszcza wśród pracowników w moim pokoleniu.

Z pracy na etat twardej wiedzy raczej nie wyniósł, za to miękkie kompetencje i owszem

Dominik wśród moich rozmówców jest najstarszy, jako jedyny urodził się jeszcze w latach 80. (choć pod koniec), wiekiem plasuje się pośrodku kohorty milenialsów. Na szczycie listy wartości umieszcza kolejno: zdrowie, miłość, bezpieczeństwo finansowe, na samym końcu ustawia niezależność/wolność i ekologię. Z domu pamięta wiecznie zaharowaną matkę, pracowała na dwa etaty, żeby związać koniec z końcem, i bezrobotnego pijącego ojca, który te ciężko zarobione przez nią pieniądze przepuszczał.

– Ja wyszedłem z założenia, że aby coś w życiu osiągnąć, trzeba robić wszystko odwrotnie niż on, i na razie mi to nieźle wychodzi – stwierdza Dominik, po czym opowiada, jak pierwszych prac imał się jako nastolatek. – Roznosiło się ulotki, później miałem praktyki w hurtowni i staż w magazynie. Brało się, co oferowali, bo w moim rodzinnym miasteczku panowało duże bezrobocie, zarabiałem tak na własne wydatki. Mama wtedy pracowała już za granicą, więc powodziło nam się lepiej, choć nie dostawałem kieszonkowego, ale też nie czułem, że muszę się dokładać do domowego budżetu – wspomina. – Chciałem jak najszybciej zacząć pracę, żeby wyprowadzić się z domu i iść na swoje, to był dla mnie od dawna najważniejszy w życiu cel.

Po przeprowadzce do Warszawy Dominik jeszcze nie załapał się do swojej wymarzonej motoryzacji; zanim założył własną firmę, przez kilka lat pracował w telekomunikacji i uważa to za ważną lekcję nawet nie tyle zawodową co życiową. – Najbardziej interesowała mnie organizacja firmy i podejście do pracowników, dużo rozmawiałem z ludźmi w różnych działach i fascynowało mnie, jak różnie podchodzą do wykonywania obowiązków – opowiada.

Zaznacza też, że z pracy na etat twardej wiedzy raczej nie wyniósł, za to tak zwane miękkie kompetencje i owszem. – Zawsze oczywiste dla mnie było, że do szkoły czy roboty się nie spóźnia i że trzeba się przykładać do tego, co się robi. Ale na pewno nauczyłem się nawet w tych gorzej płatnych i mniej interesujących dla mnie pracach, jak rozmawiać z ludźmi, nawiązywać dobre kontakty. No i, jak śmieje się zwłaszcza moja mama, nauczyłem się kłamać.

Czytaj więcej

Podziel się czasem, pomysłami, doświadczeniem. Albo szlifierką kątową

Chciałam czuć, że te pieniądze są naprawdę moje

Trzydziestoletnia Paulina zalicza się do młodszych milenialsów, za najważniejsze wartości uznaje szczęście, realizowanie pasji i zdrowie, bezpieczeństwo finansowe i rozwój kariery plasuje na dole listy, niżej jest tylko ekologia. Gdy była dzieckiem, dom utrzymywała głównie mama, ona też miała największy wpływ na jej wychowanie, „ojciec był jakoś mniej istotny, czasem dużo pracował, czasem wcale”.

– To po niej mam wpojone przekonanie, że trzeba mieć bezpieczną posadę, żeby zawsze wystarczało na utrzymanie i nie było jakichś zawirowań – wspomina Paulina i nie ukrywa, że z domu wyniosła nie tyle etos pracy, co wręcz zaharowywania się. – Mam gdzieś cały czas z tyłu głowy, że trzeba pracować po godzinach i się nie skarżyć – przyznaje. Z drugiej strony dzieciństwo pod okiem zapracowanej mamy dało jej sporo umiejętności, które w życiu bardzo się przydają. – Po lekcjach dużo czasu spędzałam w świetlicy, czasem też musiałam sobie sama organizować zajęcie w weekendy, jeśli mama musiała spędzić więcej czasu w pracy. Ale chyba dzięki temu od dziecka jestem bardzo aktywna i samodzielna.

Te kompetencje Paulina szlifowała również w harcerstwie; tam też utrwalała wyniesione z domu przekonanie o wartości ciężkiej pracy. – Od czwartej czy piątej klasy zbieraliśmy pieniądze na obozy, pakując ludziom zakupy w marketach, w zamian wrzucali nam datki do puszek – opowiada. Do dziś nie jest pewna, czy bez tego wolontariatu mamę byłoby stać na opłacenie jej wyjazdów, bez cienia wątpliwości może natomiast zapewnić, że była bardzo chętna do tej roboty. – Chciałam z jednej strony jakoś pomóc mamie, z drugiej – mieć tę satysfakcję, że sama na coś zarobiłam – podkreśla Paulina.

Z czasem zajęć jej przybywało, w szkole średniej w wakacje jeździła z koleżankami zbierać owoce, mama pomagała znajdować i organizować te sezonowe prace, ale nigdy nie wymagała, by Paulina zarabiała na swoje kieszonkowe. – Po prostu chciałam czuć, że te pieniądze są naprawdę moje. Tak samo, jak już przyjechałam na studia do Warszawy, szybko znalazłam pracę, oczywiście w gastro, żeby mieć cokolwiek swojego.

Tak pracowali rodzice pokolenia Z. „Mama na etacie u prywaciarza. Niby osiem godzin, ale była wiecznie zmęczona”

Paweł i Maja nieomal załapali się do „zetek”: oboje urodzeni w 1995 r., są razem od czasów liceum, pobrali się pięć lat temu, razem przeprowadzili do Warszawy, wychowują trzyletniego syna. Wśród priorytetów zgodnie (choć pytani osobno) wymieniają rodzinę, zdrowie i wolność, Maja dodatkowo wskazuje na bezpieczeństwa finansowe, Paweł zaś na realizowanie pasji.

Ona jest nauczycielką, ale jej wyobrażenia o misji w tym zawodzie rozjechały się z rzeczywistością, on natomiast w agencji eventowej odnajduje się jak ryba w wodzie. Różnią się również wcześniejszym doświadczeniem zawodowym, łączy ich z kolei to, że oboje od dziecka obserwowali, jak rodzice urabiają się po łokcie. Zwłaszcza Pawła, całe życie pracowali na roli, do dziś, mimo podeszłego wieku i chorób, trudno ich ściągnąć z pola.

– U mnie na wsi było i jest ciągle tak, że praca jest najważniejsza. Nie ma innej opcji, trzeba pracować – i to ciężko, tylko tak można coś osiągnąć, czegokolwiek się dorobić – opowiada Paweł. – Nawet czasami mam wrażenie, jak spojrzę na to z punktu już swojego doświadczenia, że oni sobie nie ułatwiali tej pracy, jak coś można by było przewieźć na taczce, to oni to nosili. Takie miałem odczucia od zawsze, że im bardziej się umęczyli, im więcej narzekali, tym bardziej czuli się spełnieni i zadowoleni, że ciężko pracowali.

Maja w dzieciństwie więcej czasu spędzała z tatą, bo robił w „państwówce”, wracał punktualnie i nie tak utyrany jak mama na etacie u prywaciarza. – Pracowała niby standardowo, po osiem godzin, ale w domu od razu kładła się spać, bo była wiecznie zmęczona. A w domu nigdy się nie przelewało, bo mieli nas pięcioro, pracowało się więc tak naprawdę po to, żeby przeżyć – wspomina Maja.

Rodzice jakoś wysupłali pieniądze, gdy wyjechała na studia dzienne do stolicy, ale tak naprawdę to była „głodowa pensja”. – Starałam się wyżyć za te kilka stówek, od dziecka byłam bardzo oszczędna, mimo to nie wystarczało mi na wiele. Zaczęłam więc dorabiać jako opiekunka do dzieci, to mi trochę podniosło status materialny. A na ostatnim roku, kiedy pisałam magisterkę, zatrudniłam się jako nauczycielka, żeby zacząć zbierać doświadczenie.

Jej mąż musiał dorosnąć wcześniej, bo rodzice nie tylko od siebie dużo wymagali. – Przez to, że oni ciągle pracowali, i nam gadali, że na kanapie to się tylko potencjał marnuje, do dzisiaj gdzieś mi z tyłu głowy siedzi to poczucie winy, dopiero uczę się naprawdę odpoczywać – przyznaje Artur. Opowiada też, jak od małego z rodzeństwem wakacje spędzali w sąsiednich sadach i na polach, rwali czereśnie, wiśnie i jabłka, w jego okolicy tylko tak właściwie można było za małolata dorobić. – Zależało mi, żeby mieć swoje pieniądze, bo nad nimi rodzice nie mieli żadnej kontroli, mogłem wydać je, na co tylko chciałem – wyjaśnia. Dodaje, że i tego było mu mało. – Jak tylko skończyłem liceum, szukałem sobie czegoś większego i na stałe, żeby jak najszybciej się wyprowadzić, nie być na garnuszku rodziców, tylko żyć już na własny rachunek.

Czytaj więcej

Gwałt wojenny to najtańsza broń masowego rażenia

Są już nawet szkolenia HR-owe dla osób zarządzających „zetkami”. Z nimi jak z jajkiem

Żaden z moich rozmówców nie żałuje którejkolwiek podjętej pracy, a większość poczytuje za szczęście, że mogą zarabiać na życie i jednocześnie realizować swoje pasje. – Mam totalnie poczucie, że wszystko, co robiłam w życiu zawodowym, mnóstwo mi dało. Dużo zobaczyłam, wiele się nauczyłam, przede wszystkim: w czym jestem dobra i co mi się podoba, a co nie, gdzie czuję się dobrze, a gdzie mogę odpuścić. I wydaje mi się, że mimo młodego wieku mam już dużą świadomość, jak bym chciała pracować w przyszłości – mówi na przykład Paulina.

– Po dziesięciu latach w tym samym miejscu już oczywiście trochę mniej korzyści czerpię z pracy, ale cały czas to jest to, co lubię: brak monotonii i budowanie czegoś od zera. To mnie ciągle zaskakuje, wręcz jara, ciągle mam w robocie efekt wow – uważa z kolei Paweł.

Jego żona, choć nie czerpie aż takiej satysfakcji z pracy, raczej boryka się z marazmem odziedziczonym po matce („iść, zrobić swoje, zarobić, wrócić, odpocząć”), konieczność wychodzenia z własnej strefy komfortu, gdy przychodzi stanąć jej przed rodzicami na zebraniu albo radą pedagogiczną, postrzega również jako tak ogólnie życiowo przydatną. – Dzięki pracy zrozumiałam na przykład, że jesteśmy tylko ludźmi i możemy popełniać błędy, ale najważniejsze, to umieć za nie przeprosić – przekonuje Maja. To ostatnie akurat ma być słabszą stroną „zetek”, o czym więcej za chwilę.

Osoby z pokolenia Z uchodzą za szczególnie komunikatywne i bezpośrednie (a już na pewno bardziej niż pokolenie milenialsów), co jako przedstawiciel „zetek” potwierdza Alek. – Osoby starsze budują większy dystans wobec ludzi, których nie znają, my szybko go skracamy, częściej też mówimy wprost, o co nam chodzi lub co nam przeszkadza. Widzę też u nas więcej pozytywnego nastawienia, rzadziej narzekamy, nie rozmawiamy o problemach i chorobach. Ale to może też kwestia zbyt małego doświadczenia życiowego i nas to po prostu jeszcze nie dosięgło – mówi 21-latek.

– To rzeczywiście jest charakterystyczne, już na rozmowach kwalifikacyjnych widać, że łatwo nawiązują kontakt, są otwarci, dużo gadają. Ale w mojej branży to jest akurat najmniej potrzebne, wręcz działa na niekorzyść, bo z doświadczenia wiem, że jak ktoś dużo dziamga, to raczej nie będzie przykładać się do pracy – dodaje Dominik.

Od innej strony tej bezpośredniości przygląda się Paulina: – Bardzo często spotykam się z tym, że „zetki” nie mają problemu z komentowaniem twojej pracy, potrafią wprost stwierdzić: „ja bym to zrobił lepiej”, bo spora część z nich ma przeświadczenie, że są lepiej wyedukowani i bardziej doświadczeni nawet niż starsi stażem i wiekiem.

Obserwuje również, że taka bezpardonowa szczerość działa tylko w jedną stronę. – Z nimi natomiast trzeba obchodzić się jak z jajkiem, nieraz się z tym spotkałam. Są już nawet szkolenia HR-owe dla osób zarządzających „zetkami”, w jaki sposób powinny się z nimi komunikować, jak ich traktować, że nie wolno bezpośrednio krytykować, tylko podchodzić empatycznie, tłumaczyć jak dzieciom – opowiada Paulina i głośno się zastanawia: – No i co masz zrobić z człowiekiem, który przychodzi i oznajmia: „ech, dziś nie mam wibracji na pracę”? Jeśli z niego zrezygnujesz, znalezienie i przeszkolenie kolejnego będzie trwało, więc tak naprawdę możesz albo ugryźć się w język i zapytać, co możesz zrobić, żeby ten dzień był dla niego lepszy, albo kazać zakasać rękawy i robić swoje.

Dominik odczuł to na własnej skórze. – Przez prawie dziesięć lat, jak prowadzę firmę, zwolnił mi się tylko jeden pracownik, właśnie „zetka” – i właśnie dlatego, że poczuł się obrażony moim żartem – śmieje się i relacjonuje mi szczegółowo tamtą sytuację. Gdy przyznaję, że nie nadążam, co było w niej obraźliwego, Dominik wcale nie jest zdziwiony. – Różne zdarzają się w pracy sytuacje, ale trzeba się normalnie komunikować i wszystko idzie dogadać. Na tę historię ludzie w naszym wieku i starsi reagują tak jak ty albo śmiechem, tylko jedna osoba przyznała tamtemu gościowi rację – i, nie zgadniesz, to był chłopak z jego pokolenia – zdaje się puentować 35-latek, ale w zanadrzu ma jeszcze epilog. – Chciał odejść z dnia na dzień, ale obowiązywało go wypowiedzenie, buntował się, że więcej nie chce przychodzić do pracy, ale służbowym samochodem jeździł twardo do samego końca.

Paulina ma jeszcze inny przykład, z aktualnej pracy: dziewczyny parę lat młodszej, dla której jest bezpośrednią przełożoną. Jak zapewnia, że stara się być naprawdę wyluzowaną szefową, nie zawraca głowy bez powodu, nie rozlicza z godzin pracy – tylko później szlag ją trafia, gdy „zetka” zawala terminy, bo „była na paznokciach” albo po prostu zapomniała. – Też chciałam być wolna, też uważałam, że powinnam móc przyjść do pracy, kiedy chcę, byleby zrobić swoje, i nikt nie powinien w to ingerować, dopóki sama nie stałam się zależna od podlegających mi pracowników – wyjaśnia. I zawiesza w powietrzu kolejne pytania: – „Zetki” już weszły na rynek pracy i będą dyktować swoje warunki, co wtedy powinniśmy zrobić? Albo się nie dogadamy, będziemy się cały czas ścierać, albo… no właśnie, co? Dać im wolną wolę i zgłuszyć w sobie nasz styl pracy, nasze zasady?

Pokoleniu Z brakuje empatii. „Duży problem przy rekrutacji” 

Jednocześnie Paulina przyznaje, że zazdrości młodszemu pokoleniu luzu w podejściu do pracy. – Widzę, że nie są tak uwikłani, nie noszą na sobie bagażu schematów, mają w sobie więcej odwagi. Nie wiem, na ile to kwestia różnicy pokoleń, na ile wychowania, a na ile mojego charakteru, ale wydaje mi się, że bardziej myślą o sobie i stawiają na własne interesy – zauważa.

Potwierdzają to  badania, które coraz liczniej podejmują kolejne instytucje, w zeszłym roku na przykład zespół Instytutu Nauk o Zarządzaniu i Jakości Akademii Humanitas rozpytał „zetki” o wspomniane życiowe priorytety. I młode pokolenie wskazało szczęście (62 proc.), rodzinę (60 proc.) oraz możliwość realizowania pasji (56 proc.); tuż za podium, z głosami co drugiego respondenta, uplasowały się ex aequo ekologia i niezależność/wolność. Rozwój kariery i bezpieczeństwo finansowe znalazły się z kolei w ogonie, wskazał na nie odpowiednio jedynie co dziesiąty i co ósmy ankietowany. Jak podsumował kierownik badań prof. Michał Kaczmarczyk, to „pokolenie silnie ukierunkowane na wartości, gotowe do poświęceń w imię »wyższych celów«, kreatywne, wykazujące potrzebę zmieniania świata, w tym także przedsiębiorstw czy instytucji, w których »zetki« pracują”.

Starszym generacjom trudno jednak odnaleźć się w nowych porządkach, które próbują zaprowadzić młodzi. Nawet tym, które dzieli od „zetek” raptem kilka lat, jak powyżej przekonywała Paulina, a kolejny przykład dorzuca Paweł. – Organizowaliśmy imprezę dwudniową, wszystko było dopięte na ostatni guzik, do pomocy wzięliśmy na zlecenie właśnie paru takich młodych. Było okej, tylko szefowa niepotrzebnie wypłaciła im w sobotę dniówkę, bo w niedzielę już się nie pojawili w pracy, kilka godzin na nich czekałem, nawet nie pofatygowali się zatelefonować – opowiada 29-latek.

To kolejny dowód potwierdzający obserwację jego żony, zdaniem której „temu pokoleniu brakuje empatii”. – Fajnie, że są pewni siebie i wiedzą, czego chcą, ale nie potrafią się postawić w sytuacji drugiego człowieka – uważa Maja.

Paulina dodałaby, że to dezorganizuje pracę. – Znajomi, którzy zajmują się rekrutacją, mają duży problem z „zetkami”, bo nieraz przechodzą przez kilka etapów rekrutacji, a potem nie pojawiają się na kolejnej rozmowie, co najwyżej napiszą esemesa, że jednak się rozmyślili albo znaleźli coś lepszego – opowiada 30-latka. I dalej, że niepewność pracodawcy nie kończy się wraz z podpisaniem umowy, bo z „zetkami” w grafiku nie zna się właściwie dnia ani godziny.

Widać to zwłaszcza w gastronomii, która młodymi stoi. Alek śmieje się, ale to taki śmiech z bezradnym rozłożeniem rąk, gdy opowiada, że lekko licząc z 30 osób zapowiadanych jako nowi pracownicy udało mu się osobiście spotkać dwie. – Albo ktoś nie pojawiał się na umówionym dniu próbnym czy nawet rozmowie o pracę, albo bez informowania kogokolwiek w ogóle nie stawiał się do pracy – opowiada barber. I przyznaje, że w jego pokoleniu to powszechne zjawisko, choć sam go absolutnie nie rozumie. – Dużo osób stawia siebie na pierwszym miejscu, nie licząc się z tym, jak może poczuć się druga osoba czy jakie konsekwencje mogą spowodować swoim zachowaniem. Nawet wśród znajomych nieraz słyszę: „no przecież jak nie przyjdę, to się nic nie stanie”. No stanie się, bo ktoś straci czas, a więc i pieniądze.

Tu jednak w obronie „zetek” ostrożnie staje Paweł. – W zespole rzeczywiście ciężko się z nimi pracuje, bo nie przywiązują się do pracy, nie mają żadnych skrupułów, żeby walczyć o swoje, o 17 zamykają laptopa i wychodzą, w ogóle ich nie obchodzi, co jeszcze zostało do zrobienia, siądą do tego dopiero następnego dnia rano – przyznaje najpierw 29-latek, jednocześnie jednak zauważa, że młodzi – przynajmniej w jego branży – lepiej wykorzystują wyznaczony czas pracy: – U nas, milenialsów i starszych, są w międzyczasie pogaduchy, kawka, papierosek, prywatne sprawy, oni zajmują się tylko robotą, może więc nic dziwnego w tym, że nie widzą potrzeby zostawać po godzinach.

Czytaj więcej

Ktoś tu nie odrobił lekcji

Bezstresowe wychowanie rzutuje na podejście do życia i pracy

Nie można generalizować, wrzucać wszystkich do jednego worka – praktycznie takie samo zdanie słyszę z ust każdego z rozmówców. Szczególnie mocno zwraca na to uwagę Dominik, który wręcz stwierdza, że podejście „zetek” do pracy to nie tyle kwestia roku urodzenia, ile bardziej miejsca, ale przede wszystkim wychowania. – Zauważyłem taką zależność, że bez względu na rocznik ludzie ze wsi i mniejszych miejscowości są nauczeni pracy, mają większy do niej szacunek, wykonują dobrą robotę, nie spóźniają się, są po protu fair – mówi 35-latek. Jego zdaniem to kwestia przede wszystkim tego, że urodzeni po 1995 r. „wychowali się w łatwych czasach”. – Polska jest coraz bogatsza, ludziom żyje się coraz lepiej, rodzice są coraz bardziej nadopiekuńczy, wszystko dzieciom pod nos podstawiają. A te dorastają z myślą, że świat właśnie tak wygląda i będzie tak już zawsze.

Alek jako najmłodszy z moich rozmówców i de facto jedyny przedstawiciel „zetek”, z którym udało mi się porozmawiać (pozostali urwali kontakt bez słowa), stawia podobną diagnozę. – To wynika z tzw. bezstresowego wychowania, dużo osób z mojego pokolenia to dzieci osób, które już sobie jakoś poradziły, to w dużej mierze rzutuje na ich podejście do życia i pracy – uważa 21-latek. Sam często musi udowadniać, że jest z „zupełnie innej bajki”. – Nieraz wychodzą te stereotypy odnośnie do „zetek” w różnych rozmowach, za każdym razem wtedy czuję, że muszę udowadniać, że nie wszyscy jesteśmy właśnie tacy – przyznaje.

Martwi go również to, jak te „cechy pokoleniowe” jego rówieśników rzutują na inne obszary. – Jestem pewny, że zdarzają się przypadki, gdy ktoś na przykład idzie do opery niestosownie ubrany i wmawia sobie, że w ten sposób demonstruje swoją wolność, niezależność. Ja akurat uważam, że konwenanse, etyka, ustalone zasady są ważne, ale moje pokolenie ma to gdzieś.

Maja i Paweł również to zauważają. – Człowiek jest istotą społeczną, nie żyje sam dla siebie, tylko w grupie, stadzie, więc sam fakt, że ci młodzi nie potrafią pracować w zespole, tylko pod własne dyktando, nie jest dobre dla społeczeństwa. Jeśli każdy będzie tak działał, nic na tym nie zbudujemy – uważa 29-latka. Zdaniem jej męża życie i rynek pracy prędzej niż później to jednak zweryfikują. – W końcu zderzą się z rzeczywistością i będą łapać się każdej roboty, wylądują „na magazynach”, bo nie będą mieli wyjścia, kiedy rodzice przestaną w końcu ich finansować.

Najwięcej wyrozumiałości dla młodszych kolegów ma Paulina. – Ciekawe są te „zetki”. Z jednej strony mają dużo większą świadomość niż chociażby moje pokolenie, chcą się rozwijać po swojemu, stawiają wymagania i jeśli ich nie spełnisz, to po prostu nie przyjdą do pracy. Z drugiej – są wśród nich tacy, taką przynajmniej mam nadzieję, którzy dzięki temu mogą osiągnąć naprawdę wiele, wywalczyć sobie dobrą pozycję społeczną, poprawić jakość życia nie tylko sobie – uważa 31-latka.

Przytakuje, gdy pytam, czy to jest właśnie to pokolenie, które nie da się wpędzić w pracę ponad siły, po godzinach, za najniższą krajową, uwikłać w kredyty na dekady i pogoń za nieuchwytnymi marzeniami. Paulina: – Jestem pełna podziwu, że chcą próbować, są świadomi i otwarci, niczego się nie boją. To jest moc tego pokolenia, mogą zmienić świat, jeżeli tylko nie przebumelują i nie będą zbyt roszczeniowi.

Foto: VIEW APART/SHUTTERSTOCK

O„zetkach” piszą media, pod lupę biorą je również socjologowie. To ludzie urodzeni na przełomie tysiącleci, pokolenie przyszłości, które weszło na rynek pracy albo lada moment go zasili, nic więc dziwnego, że oczy badaczy, a przede wszystkim pracodawców, skierowane są właśnie na nich.

Ci ostatni na pokolenie młodszych 20-latków głównie narzekają: że roszczeniowi i wyszczekani, rozpieszczeni i nieodpowiedzialni, nie szanują ciężkiej pracy, w ogóle nie są jej nauczeni. Klasyka – starzy kręcą głowami, psioczą na młodych, młodzi się buntują, że tamci nie nadążają. Dlatego do rozmowy zapraszam tylko urodzonych po 1989, a więc „zetki” i młodszych milenialsów, dzieli ich raptem kilka lat, może lepiej się dogadują? Każdy z wywiadów zaczynam tak samo: rozkładam karteczki z wypisanymi wartościami, które w jednym z ostatnich raportów o „zetkach” wybrali badacze, są wśród nich m.in. miłość, ekologia i rozwój zawodowy. Ciekawi mnie przede wszystkim, gdzie na liście priorytetów moi rozmówcy uplasują pracę – i czy utrwalone już stereotypy o „zetkach” potwierdzę czy obalę.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich