Czy Moskwa niechcący pchnie RPA na prozachodnie tory
Dzień głosowania okazał się zaskakująco spokojny. Już niemal miesiąc wcześniej, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ustały przerwy w dostawach prądu. Nie ziściły się też przepowiednie przemocy na ulicach, zamachów czy wojny domowej. Doszło do kilku incydentów, paru protestów, a największym problemem okazała się logistyka: gdzieniegdzie głosujący stali w kolejkach do późnej nocy.
Mimo 30 lat rządów jednej partii, publiczna telewizja przedstawiała wybory uczciwie. Jej reporterzy poruszali trudne tematy i często nawiązywali do krytycznej sytuacji w kraju.
W trakcie konferencji przedstawiciele Południowoafrykańskiej Komisji Wyborczej byli do pełnej dyspozycji dziennikarzy.
Gdy kilka dni później ogłoszono wyniki, historia się dopełniła. Z nieco ponad 40-proc. poparciem politycy Afrykańskiego Kongresu Narodowego musieli pogodzić się z tym, że będą czekały ich rządy w koalicji. Niecałe 22 proc. zdobyło Democratic Alliance. Dalej uplasowało się uMkhonto we Sizwe Jacoba Zumy z niespełna 15 proc. i Economic Freedom Fighters tuż poniżej 10 proc. Rozmowy koalicyjne mogą więc wciąż odbywać się między wszystkimi wymienionymi. I to już wielki przełom. Polityka stanie się bardziej przejrzysta, bo będzie toczyć się między partiami, nie w obrębie jednej z nich.
Wielkimi nieobecnymi były dwie trzecie obywateli w wieku wyborczym (24 mln), którzy nie stawili się na wybory. I chociaż wynik jest przełomowy, to przełom w myśleniu o polityce w RPA nie nastąpił.
Łączny wynik AKN i dwóch formacji, które się od niego oderwały, wyniósł ponad 64 proc. głosów. Różnica z najlepszymi rezultatami partii Mandeli sprzed lat w zasadzie nie przekracza błędu statystycznego. Społeczeństwo wciąż nie uwolniło się od nawyku głosowania przez pryzmat koloru skóry, ubodzy czarnoskórzy wciąż boją się, że nie obchodzą białych i bogatych. Jeszcze zanim rozpoczęto rozmowy koalicyjne, powróciły przerwy w dostawie prądu.
Oczy całej Południowej Afryki znów skierowane są na jedną osobę. Jacoba Zumę. Czy uzna wyniki wyborów? Czy rozpęta kolejne zamieszki? Władze twierdzą, że tym razem będą gotowe na próbę powtórki scenariusza z 2021 r., ale myliły się już wielokrotnie. Na razie członkowie partii Zumy zapowiedzieli, że nie zjawią się na pierwszym -- piątkowym - posiedzeniu w parlamencie.
AKN stoi przed wyborem. Przyjąć Zumę z powrotem na swoje łono, co zapewni polityczny spokój, ale pogłębi korupcję i chaos w kraju, wejść w koalicję z EFF, co przerazi rynki finansowe, albo zaryzykować rządy z Democratic Alliance. Jeśli ziści się ten ostatni scenariusz, rewolucja w myśleniu o polityce wydarzy się w końcu sama. Być może wtedy kraj – rządzony przez dwie trzymające się w ryzach partie – wejdzie na dobre tory, a droga do głosowania na programy, nie interesy, zostanie otwarta.
Byłoby to prawdziwą ironią, bo stałoby się właśnie dzięki Jacobowi Zumie. To on odebrał głosy rządzącym i zakończył erę samodzielnej władzy jednej partii. Zarazem zrobił to, podbierając z AKN polityków najbardziej opornych wobec współpracy z Democratic Alliance. Nie można więc wykluczyć, że tak jak kiedyś włączył Zulusów do partii Nelsona Mandeli i zapewnił pokój, tak teraz – ale zupełnie wbrew intencjom – doprowadzi do mniej zorientowanych na podziały rasowe, bardziej prozachodnich rządów.
W takim wypadku wsparcie udzielone uMkhonto we Sizwe odbiłoby się Moskwie czkawką. Tylko że Jacob Zuma to twardy gracz. Pokazał już, że pożary potrafi nie tylko gasić, ale i rozpalać. Jego ludzie wciąż mogą wejść do rządu. A jeśli nie, to rozpętać piekło na ulicach miast Południowej Afryki.