Anna Nasiłowska: Jeśli wszyscy zaczną pisać, jak chcą, przestaniemy się rozumieć

Gdzie jest dziś ta wzorcowa polszczyzna? Współczesna literatura niekoniecznie przynosi jej obraz - mówi prof. dr hab. Anna Nasiłowska z Instytutu Badań Literackich PAN, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Publikacja: 07.06.2024 17:00

Anna Nasiłowska – pisarka, poetka, profesor literatury. Pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN,

Anna Nasiłowska – pisarka, poetka, profesor literatury. Pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN, kieruje Kursem Kreatywnego Pisania.

Foto: MICHAŁ WOŹNIAK/EAST NEWS

Plus Minus: Z prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich mam rozmawiać o kondycji polszczyzny. Zanim jednak o tym, może warto spojrzeć na to, skąd się polszczyzna w ogóle wzięła i jaka wtedy była?

No właśnie: „pani prezes” czy „pani prezeska”?

A to już, jak pani woli…

To jeden z gorących dziś tematów. Sprawy języka wzbudzają wielkie emocje, jak zauważam nie pierwszy raz, także przy okazji nowych zasad pisowni, ogłoszonych właśnie przez Radę Języka Polskiego przy Prezydium PAN, które mają wejść w życie 1 stycznia 2026 roku. Muszę tu też najpierw wyjaśnić, że w ścisłym sensie nie jestem ekspertem od języka. Wprawdzie nie da się uniknąć tu związku, ale studiując filologię polską, dość wcześnie trzeba się zdecydować, czy specjalizujemy się w językoznawstwie, czy w literaturoznawstwie. Moje zatem spojrzenie na polszczyznę jest punktem widzenia osoby zajmującej się literaturą, a nie systemem językowym, oraz pisarki, która dba o to, by „język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa” – jak pisał Juliusz Słowacki.

Bardzo zaś skrótowo odnosząc się do sprawy pochodzenia polszczyzny: dysponujemy bardzo skromną liczba zapisów z dawnych epok. Słynne pierwsze zdanie po polsku, z „Księgi Henrykowskiej”, nie wiadomo nawet, na ile jest zapisane w języku polskim, a nie w jakiejś lokalnej mieszance…

No tak, Henryków znajduje się na Śląsku, w miejscu, gdzie długie było panowanie czeskie.

Komentarz zatem do tego zdania jest trudny. Podobnie niełatwa jest identyfikacja imion polskich i polskich nazw miejscowych zapisanych w dokumentach łacińskich z tego najwcześniejszego, średniowiecznego okresu. Pytanie brzmi: jak dana nazwa mogła była być zniekształcona przez zupełnie inny od polskiego łaciński system fonetyczny. Polszczyzna literacka zatem w klasycznym rozumieniu, jeśli chodzi o dowody na piśmie, jest dość młoda, natomiast bardzo stara wśród języków słowiańskich, dlatego że ma swój własny charakter ujawniający się np. w słownictwie czy w specyficznej fonetyce nawet w porównaniu do najbliższymi sobie językami zachodniosłowiańskimi.

Czytaj więcej

Jarosław Dumanowski: Kostka rosołowa była kiedyś wielkim przysmakiem

A gdy teksty już są… Przed Rejem. Chociażby czytana w szkole „Rozmowa mistrza Polikarpa ze śmiercią”.

To dzieło jest ciekawe ze względów językowych. Ja, dokonując na potrzeby mojej „Historii literatury polskiej” (wyd. IBL PAN) opisu najdawniejszych utworów, jednak niespecjalnie ją eksponowałam, bo jest ona adaptacją. To nie jest oryginalny tekst, aczkolwiek pokazuje, jak ktoś (ów tajemniczy tłumacz) myślał, „jak to po polsku będzie”. W szkolnym nauczaniu jest to utwór użyteczny, bo pokazuje średniowieczną fascynację śmiercią.

W moim pokoleniu, wychowanym na Sienkiewiczu i jego licznych archaizmach, jeszcze jakoś radziliśmy sobie z „Bogurodzicą”, dzisiaj podobno owe problemy ze zrozumieniem podstawowego zawartego tam słownictwa robią się już nie do pokonania przez uczniów.

„Bogurodzica”, jak wiele tekstów dawnych, wymaga komentarzy. One stanowią element dydaktyki pokazującej, jak język się zmienia, jakie słowa i konstrukcje były kiedyś używane. Sama konstrukcja „Bogurodzicy” jest rzadka i mamy ją tylko w jednym zapisie. Powszechną była „Bogarodzica”…

Która znaczy co innego! Rodzić Boga, a rodzić Bogu (dla Boga) to nie to samo. Niech się teolodzy martwią, my wróćmy do zmian w języku. Czy one są narzucane z zewnątrz? Najdawniejszy hegemon zostawił nam słowa łacińskie, były rusycyzmy czy germanizmy, a obecnie anglicyzmy. A może to jest wewnętrzna nieunikniona dynamika?

Użytkownikom języka, którzy zabierają głos, nie można niczego narzucić. Prof. Jerzy Bralczyk niejednokrotnie powołuje się na uzus, a nie na jakieś zalecenia czy prawo językowe ustanawiane przez językoznawców. Natomiast inwazja angielszczyzny wynika przede wszystkim z tempa życia i zmian technologicznych, cywilizacyjnych, bo np. pojawiły się nowe obiekty i trzeba je nazwać. Aczkolwiek np. we Francji powołane do tego organy nazwały komputer nie komputerem, jak niemal wszyscy na globie, a „l’ordinateur”. Obserwowałam kiedyś podczas międzynarodowej dyskusji po francusku, gdy pewien kanadyjski uczestnik powiedział „le computer”, Francuzi rzucili się w obronie swego „ordinateura” niczym Rejtan. Zmieniła się też sytuacja, liczne osoby, także mieszkające w Polsce, posługują się angielskim jako językiem zawodowym. Presja tego języka jest ogromna. To od nas, użytkowników języka zależy, jak będziemy na to reagować.

Obserwuję też, że często szpikowanie wypowiedzi tymi nowoczesnymi „makaronizmami”, już nie włosko-łacińskimi, jak dawniej, także nie francuskimi, jak jeszcze na przełomie XIX i XX w., a angielskimi właśnie, jest przejawem snobizmu. Ma świadczyć o nowoczesności, wykształceniu czy światowości osoby, która używa takiego mieszanego języka.

Był czas, myślę tu o okresie zaborów, kiedy Polakom zależało, żeby np. nie używać obcych słów. Na przykład gdy pojawił się nowo obmyślony produkt pocztowy nazwany „otkrytką”, ogłoszono konkurs na polski odpowiednik. Jeśli wierzyć anegdocie, zwycięstwo w nim odniósł Henryk Sienkiewicz. Tak narodziło się słowo „pocztówka”. Czyżby dziś takie konkursy nie miałyby racji bytu?

Rusycyzmów nie było aż tak wiele, bo myśmy się przed tym świadomie bronili. Dziś nie ma takiego wewnętrznego wysiłku, by nowinkom technicznym nadawać polskie nazwy, prawidłowo gramatycznie zbudowane, oparte na polskim rdzeniu, szybko zapadające w pamięć, by łatwo się było domyślić, co to jest. Przed anglicyzmami nie bronimy się z wielu powodów, także tempa życia – ktoś musiałby ogłaszać konkursy, a potem używać nowych słów. Napływ anglicyzmów do języka polskiego powoduje dziwaczne efekty, gdyż nasz język absorbuje nie całe znaczenie jakiegoś angielskiego słowa, tylko wybiera sobie jedną pozycję z listy znaczeń, z opisu semantycznego. Na przykład dość często w prasie i w mediach pojawia się w omówieniach fabuł filmów, że dziennikarz nie chce „spoilerować” – to jest od czasownika „to spoil”, czyli psuć, ale polskie użycie zafiksowało się na „psuć zabawę”, a istnieje polski związek frazeologiczny „zdradzać zakończenie”. Giną, bo są wypierane, dawniejsze nazwy czy określenia, gdyż modne stały się anglicyzmy.

Dziś przedstawić się jako „kupiec” to trochę „obciach”. I nawiązując do „obciachu”: czy będziemy pisać tak, jak mówimy? Czy polszczyzna literacka, wysoka, i potoczna, zunifikują się, jak zdaje się wskazywać analiza tekstów z mediów społecznościowych?

Nie, nie będziemy pisać tak, jak mówimy. Zapisanie mowy takiej, jaką ona jest, to bardzo poważne zadanie literackie. Mocują się z nim tęgie głowy, a i tak to, co z tego zwykle wychodzi, jest mało czytelne. Za przykład niech posłuży zmarły niedawno Marian Pilot, pisarz, który dostał Nagrodę Nike w 2011 roku. To jeden z odprysków nurtu rewolucji językowej Henryka Berezy, która zaczęła się w latach 70. XX w., a której pokłosiem jest tendencja, żeby zasypywać różnice pomiędzy mówieniem a pisaniem. Zwykle okazuje się, że jeśli próbujemy pisać tak, jak mówimy, tekst literacki staje się trudniejszy w odbiorze czytelniczym, a nie łatwiejszy. Stawia opór, jest mniej uniwersalny. To widać zwłaszcza u Pilota, który postanowił pisać książki językiem chłopskim, którym mówiła jego wieś.

Ale przecież łatwiej być niedbałym niż dbałym? Łatwiej chodzić bez krawata, niż go sobie elegancko zawiązać…

Niekoniecznie, bo ludzie nie zawsze lubią, gdy jest za łatwo. Problem jednak jest głębszy, a pytanie brzmi: gdzie jest dziś ta wzorcowa polszczyzna? Współczesna literatura niekoniecznie przynosi jej obraz. A humanistyka, czyli np. prace literaturoznawców, bardzo się skomplikowała, dążąc do języka fachowego, w pewien sposób sztucznego. Nie jest to na pewno wzorzec polszczyzny, tylko język trochę manieryczny i hermetyczny. Literatura piękna zaś jest dziś bardzo różnorodna i posługuje się różnymi idiolektami.

Gdzie zatem ów „metr z Sèvres” polszczyzny się znajduje?

Nie wiem. Każdy go znajduje w sobie. Jakiś jednak wzorzec mamy, skoro aż takie emocje budzą zalecenia ortograficzne i porządkujące pisownię autorstwa Rady Języka Polskiego. Przy czym nie da się nie zauważyć, że w uzasadnieniu tych decyzji czytamy, że chodzi o likwidację przepisów, „których zastosowanie jest z różnych powodów problematyczne, np. wymaga od piszącego zbyt drobiazgowej analizy znaczeniowej tekstu”.

Dla mnie tam są trzy rzeczy realnie istotne, a mnie „wypalające oczy”: zmiana pisowni „nie” z imiesłowami oraz ze stopniami wyższym i najwyższym przymiotników i przysłówków, a także zapis z wielkiej litery nazw mieszkańców miejscowości, a nawet dzielnic. W dodatku nie „Warszawiak”, ale „Warszawianin” – ja chętnie spotkam jakiegoś mieszkańca stolicy, który siebie tak określa…

To jest coś strasznego i cios w serce (śmiech).

Zaproponowany zapis łączny „nie” z imiesłowami budzi mój głęboki sprzeciw, jako że usiłuję czasem napisać coś skomplikowanego i potykam się o to „nie” z imiesłowem. Do tej pory była tutaj pewna dowolność, tzn. sam użytkownik mógł zdecydować, ze względu na logikę zdania, czy pisać łącznie czy rozłącznie. Narażając się ewentualnie później na awanturę z korektorem czy redaktorem, gdzie dawało się obronić np. „nie istniejący” (w zapisie rozłącznym). Teraz zaś mamy jakby przymiotnik „nieistniejący”, który zapomniał, że jest imiesłowem, czyli formą czasownika. Mamy zatem w zapisie dwa przymiotniki „istniejący” i „nieistniejący”. Nie oznaczają one jednak cechy i braku cechy. Zapis robi się nielogiczny. Imiesłowy zapisane z „nie” łącznie mają inne znaczenie niż zapisane rozłącznie.

Czytaj więcej

Zmowa wielu autorów, propagowanie swoich, podbijanie cytatów. Tak działają kartele naukowe

Tak, znaczenie trwałe lub przejściowe, tworzenie zaprzeczenia znaczeń – to wszystko ulega zniekształceniu i zatracie w wyniku tych zmian. Język polski tym samym traci element swojej poezji… Pani nie tylko jest literaturoznawcą i autorką, ale i poetką.

W poezji na szczęście można sobie dać radę. Na przykład podzielić coś nietypowo na wersy. Wyjdzie nam wtedy to, co sobie zamierzyliśmy, dlatego że poeta dysponuje bardzo dużą wolnością formowania wyrazu. Drugie i trzecie oraz kolejne warstwy tekstu to pewna gra z odbiorcą, z jego wyczuciem i doświadczeniem językowym oraz literackim. Inna rzecz, że poezja nie obejmuje całości języka. Na przykład system czasowy jest tu słaby – posługujemy się głównie teraźniejszością.

Co zaś do nazw mieszkańców miejscowości, dzielnic etc. Rozumiem wprowadzenie wielkiej litery. Jednak forma „Warszawianin” jest sztuczna i nikt się tak nie określa, choć specjaliści od poprawności językowej od lat próbują coś takiego forsować.

Nikt w Poznaniu nie nazywa siebie poznanianinem, a w Krakowie krakowianinem…

Istotnie, choć krakowiak to jest taniec lub ktoś ubrany w ludowy strój krakowski. Krakowianin brzmi sztucznie, a warszawianin bardzo źle.

Wróćmy jeszcze na chwilę tam, gdzie literatura piękna już nie jest wzorcem językowym polszczyzny. Sienkiewicz czy Orzeszkowa, Prus… Oni nam powiedzieli w XIX w. razem z Mickiewiczem, a Kochanowski 300 lat wcześniej, jak mówić po polsku. Dziś ponoć wszyscy mówimy Sapkowskim.

Literatura kiedyś spełniała taką rolę. Mimo historii podziału ziem polskich między trzy zabory w wieku XIX, po odzyskaniu niepodległości nie było kłopotów z porozumieniem się. Można powiedzieć, że mieliśmy szczęście, od XVI wieku była dojrzała literatura w języku polskim. Język polski przetrwał brak państwa.

Istnieją kraje, gdzie nie ma bardzo silnej normy krajowej, wobec czego każdy mówi tak, jak mu wygodnie, a pochodzenie da się rozszyfrować po akcencie. Tak jest np. w Niemczech. Z drugiej strony we Francji narzucona norma – paryska, przy czym nie chodzi o paryską ulicę, a o język wysoki, zasadniczo arystokratyczny – jest silnie egzekwowana. Akcent zaś u ludzi z Alzacji, Korsyki, Langwedocji, Bretanii słychać o tyle, o ile ich edukacja nie była wyższa. Formują nas dziś bardziej pod względem językowym filmy, zwłaszcza seriale. W jakimś zakresie media społecznościowe, aczkolwiek tam jest bardzo istotne, w jakiej „bańce” kto się obraca. W mojej na przykład dostrzegam niemałą staranność językową oraz zainteresowanie kwestiami językowymi, które budzą wręcz ogromne emocje – tak, że użycie jakiejś formy może spowodować wielodniową dyskusję. I nie są to wymiany zdań pozbawione argumentów, takie charakterystyczne dla mediów społecznościowych…

…nawalanki o nic i rzucanie się sobie do gardeł.

O tak, koszmarne. Literatura ani nie jest w tej chwili głównym sposobem porozumiewania się społecznego, nie jest też najistotniejszą agorą debaty publicznej. Dlaczego wspomniany przez panią Sienkiewicz czy Józef Ignacy Kraszewski byli w swych czasach ważni? Dlatego że pod zaborami nie było możliwości uczenia się historii Polski. Pisząc popularne powieści historyczne, tworzyli oni edukację historyczną dla pokoleń jej pozbawionych. Odnieśli sukces, a państwo po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku dość szybko było w stanie się zintegrować, bo ówczesna debata publiczna toczyła się poprzez literaturę. Budowała ona wielkie narracje i generowała poczucie wspólnoty. Poza tym dyskusja o literaturze była kiedyś w Polsce znacznie żywsza, czasem wręcz żywiołowa.

W tej chwili główne media to te korzystające z szybszych sposobów komunikowania się. Proces wydawniczy trwa, książkę przygotowuje się długo (co powinno znaczyć: starannie). Jednocześnie nowe media nie sprzyjają dobremu formułowaniu argumentów. W radiu i mediach elektronicznych jest wiele dyskusji, które bardzo szybko przeradzają się w mówienie jednocześnie, krzyczenie na siebie, jazgot, który nie może doprowadzić ani do wykrystalizowania się jakiegoś wspólnego zdania, ani nawet do jasnego rozpoznania rozbieżności opinii. To raczej gra emocji, a czasem nawet ich wybuch. Zadanie dziennikarza jest wtedy bardzo trudne, zaczyna polegać wyłącznie na uciszaniu. Niestety, nie jest to zjawisko jedynie polskie.

Każdy kraj ma takie ciało, jak wymieniona wyżej Rada przy Prezydium PAN. Na przykład we Francji odbywa się to w ramach Akademii Francuskiej, której wzorcowy słownik na bieżąco można konsultować przez internet. Tym mistrzom używania języka Moliera, obserwowania i nadzoru nad jego ewolucją nie chodzi jednak o to, by nam wszystkim było łatwiej pisać po francusku (co jest nietrywialne), tylko aby język ów utrzymywać w ryzach, w integralnym pięknie i dbać o jego czystość.

I ma sukcesy ta francuska rada, „l’ordinateur” nie jest tu jedynym przykładem. Natomiast w Polsce próbujemy ułatwić zadanie przyszłym maturzystom i ósmoklasistom, którzy nadal muszą masowo zdać egzaminy z języka ojczystego. Tu reguluje się, co sama Rada przyznaje, by „umożliwić piszącym skupienie się na innych niż ortograficzne aspektach poprawności tekstu”. Jednocześnie zaś pozostawia się odłogiem gorące w odbiorze społecznym zagadnienia wspomnianych na samym początku feminatywów czy problemów związanych z tzw. końcówkami gender-neutralnymi i takimi zaimkami. Tymczasem rodzaj nijaki słabnie nam i zanika językowo…

Osobiście zauważam jedynie, że owo stosowane w takowych razach „x” (np. „byłxś”) jest nie tylko nieczytelne, ale nawet nie do przeczytania. Już lepiej jakieś „æ” zamiast tego „x” zaproponować…

Chciałabym tu być jednak sprawiedliwa w ocenie. Poza tą nieszczęsną pisownią łączną „nie” z imiesłowami, część zaleceń jest słuszna. Żeby np. pisać „Kolumna Zygmunta”, a nie kolumna Zygmunta, bo to jest w całości nazwa własna. Miejsce, gdzie pracuję na co dzień, niech będzie zapisywane „Pałac Staszica”. Natomiast widzę tu jednak pewną niekonsekwencję. Dopuszczono bowiem pisanie z małej litery określeń tworzonych od nazwisk, typu: „poezja miłoszowa” czy „polszczyzna sienkiewiczowska” itd. Dlaczego mamy przestać się obchodzić z szacunkiem do nazwisk w tym wypadku?

A na kogo poza egzaminowanymi i egzaminującymi oraz osobami zatrudnionymi przy kodowaniu edytorów tekstowych mają takie regulacje w ogóle wpływ w kraju, gdzie profesjonalna korekta językowa zaniknęła nie tylko w prasie lokalnej, ale i największych dziennikach czy tygodnikach, same zaś zmiany zostały obwieszczone np. na łamach jednej z gazet tytułem „REWOLUJA W ORTOGRAFII”? To lepiej już zróbmy nie kosmetykę, tylko prawdziwą rewolucję i niech wszyscy piszą tak, jak chcą.

Pod latarnią jest najciemniej i błąd w tytule łatwo umyka. Jeśli zaś wszyscy zaczną pisać tak, jak chcą, to przestaniemy się nawzajem rozumieć i utracimy zdolność do skutecznej komunikacji. Niestety.

Mam doświadczenie czytania z moim ośmioletnim synem utworów adresowanych do młodych i one zawierają liczne anglicyzmy, młodzieżowe sformułowania gwarowe, bynajmniej ordynarne, ale jednak przemijające. Po dekadzie może być trudno zrozumieć to słownictwo… Krótkowzroczność autorów, chęć bieżącego przypodobania się?

Każdy użyty przez autora wyraz zbyt charakterystyczny po latach w lekturze sprawia kłopot i zwraca na siebie uwagę. Na przykład teraz piszę o powieści Marii Kuncewiczowej „Tristan 1946”, gdzie autorka używa formy „pływki”. To są kąpielówki, i co z tym zrobić, gdy takiego wyrazu autorka użyła? Tworząc tekst, który ma służyć nie tylko nam, w dodatku powinien pozostać czytelny także za jakiś czas, musimy używać takich słów, by one nie zwracały nadmiernej uwagi czytelnika w miejscach nieistotnych z punktu widzenia artystycznego, znaczeniowego itd. Kuncewiczowa przebywała długo na emigracji. Być może taka była norma językowa w jej środowisku, ale nie wyczuła głównego nurtu, którym wtedy rzeka polszczyzny płynęła. W jednym wyrazie się zatem omsknęło pióro.

Czy kondycja polszczyzny odzwierciedla kondycję literatury polskiej? Pytam panią i jako prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i jako autorkę, pisarkę, poetkę…

Język jest tematem nieobojętnym pisarzom i nasze środowisko ma tu własne zdanie. Szkoda, że Rada Języka Polskiego nie zapytała o zdanie stowarzyszeń pisarskich, których jest kilka w Polsce – moje jest największe. Nie zasięgnięto zatem opinii w środowisku literackim na temat chociażby tych ostatnio wprowadzonych zmian, a bylibyśmy w stanie argumentować, dlaczego potrzebujemy pisowni rozłącznej „nie” z imiesłowami. Dlaczego redukcja jest w tym przypadku ogromną stratą i budzi sprzeciw. Dla nas język jest kwestią pierwszoplanową i każdy z nas jest odpowiedzialny za to, jakich sformułowań używa i w jaki sposób.

Moje małe zadanie to przede wszystkim próba pokazania rozwiniętej polszczyzny z rozwiniętą składnią. Składnia polska zaczyna się upraszczać i jest pod ogromną presją piszących dziennikarzy, którzy używają wyłącznie czasu teraźniejszego, dla oddania narracyjnego „teraz”. To powoduje pewne zubożenie. Ja zaś jestem skora bronić swego stanowiska, że trzeba używać czasu przeszłego dla wyrażania tego, co minione. To jest potrzebne do niuansowania, żeby było możliwe oddanie, co jest wcześniej, a co jest później. Kiedyś mieliśmy czas zaprzeszły… Dobre użycie czasu zaprzeszłego to wielka i zanikająca sztuka. W czasie przeszłym mamy też aspekt, czyli różnicę między czynnością jednokrotną a powtarzaną. Był czy bywał? A może bywał był, aż przestał? Lepiej mieć bogatszą paletę, więcej możliwości.

Czytaj więcej

Dr hab. Kinga Paraskiewicz: Bazar, arbuz i papucie, czyli polskie ślady perskiego

Tu jednak działa mechanizm „odbiorca – nadawca – redaktor”, samonapędzająca się machina zła, gdzie się upraszcza, redukuje długość zdań, by ludzie zrozumieli, a w kontakcie z tym coraz bardziej upraszczanym tekstem odbiorcy uczą się rozumieć coraz mniej.

To jest problem. Bardzo często dochodzi do sytuacji, że nawet pisarz, a nie tylko dziennikarz, musi wytargować z wydawcą, żeby mu zostawić te zdania potrójnie – i więcej – złożone, by korekta nie wstawiała kropki po każdych dwóch zdaniach składowych lub nie rozbijała czy „porządkowała” szyku zastosowanego przez autora, by nie posiekała tego wszystkiego, co ważne na przykład ze względu na rytm. Wydawcy walczą przede wszystkim o czytelnika masowego niestety. Mam jednak nadzieję, że wciąż jeszcze nie dobijamy do dna, gdzie się „już dalej nie da uprościć”, gdzie znaczenie wypowiedzi zostało utracone. Język sobie poradzi. Polszczyzna ma silne „soki trawienne”. One są zawarte w naszej deklinacji. Na nią na razie nikt się na szczęście nie porywa.

Anna Nasiłowska

Pisarka, poetka, profesor literatury. Pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN, kieruje Kursem Kreatywnego Pisania. Wydała między innymi jednotomową „Historię literatury polskiej”, która w kwietniu 2024 r. w tłumaczeniu Anny Zaranko ukazała się po angielsku nakładem Academic Studies Press w Bostonie. Jest też autorką biografii Sławomira Mrożka, uznanej za książkę roku 2023 przez miesięcznik „Nowe Książki” oraz „Magazyn Literacki Książki”. Od 2017 roku prezesuje Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich.

Plus Minus: Z prezes Stowarzyszenia Pisarzy Polskich mam rozmawiać o kondycji polszczyzny. Zanim jednak o tym, może warto spojrzeć na to, skąd się polszczyzna w ogóle wzięła i jaka wtedy była?

No właśnie: „pani prezes” czy „pani prezeska”?

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi