Jarosław Dumanowski: Kostka rosołowa była kiedyś wielkim przysmakiem

„Kostka rosołowa”, czyli coś wyklętego przez dzisiejszych mistrzów patelni, bo „przemysłowe, okropne i pełne konserwantów”, dawniej była wielkim przysmakiem. Na początku służyła jako coś nowego, a zatem wykwintnego i specjalnego. Sygnalizowała zwrot ku uwydatnieniu naturalnego smaku produktów wykorzystanych do stworzenia dania – mówi dr. hab. Jarosław Dumanowski, historyk i badacz polskiej kuchni.

Publikacja: 24.05.2024 10:00

Zamiast szklanego słoika wyobraźmy sobie gliniany dzban, zamiast gazy – gęste płótno ściśle przewiąz

Zamiast szklanego słoika wyobraźmy sobie gliniany dzban, zamiast gazy – gęste płótno ściśle przewiązane sznurkiem… Z jednej strony trudno uwierzyć, że to jest ta sama technika, którą stosowano już, począwszy od XVI czy XVII w., łatwo uznać takie porównania za nieuprawnione, z drugiej strony… no brzmią te babcine przepisy dokładnie tak, jak owe dawne

Foto: GChristo/stock.adobe.com

Plus Minus: Serial „Historia kuchni polskiej”, którego jest pan spiritus movens, a który możemy oglądać od kilku tygodni na TVP Historia, nie tylko absolutnie pobudza soki żołądkowe, dzięki świetnym scenom przygotowywania potraw „trącących myszką” w nowych kulinarnych odsłonach i prezentacjach, ale też pobudza do pytań.

O to właśnie wszystkim jego twórcom chodzi, bo popularna wiedza o historii kuchni polskiej jest pełna mitów i niekoniecznie słusznych przekonań, oraz, co tu kryć, bardzo szczątkowa, oparta najczęściej na jakichś ustnych przekazach międzypokoleniowych, co oczywiście jest bardzo piękne, ale nie ma szans sięgać głęboko w przeszłość. My opieramy się na źródłach typu stare receptury, zapiski gospodarskie, rachunki „kuchenne”, artefakty archeologiczne.

W pierwszych odcinkach, dotyczących średniowiecza, pojawia się jako bardzo istotny problem post, który przybył do nas wraz z chrześcijaństwem. Mnie głęboko zastanowiło podczas oglądania, co robiono z żywnością, typu mięso, jaja, mleko, aby się nie popsuły wtedy, gdy ich jeść nie było wolno. Przecież krowę trzeba doić, a kury jaja niosą. A co z owocami i warzywami, które przecież są sezonowe? Porozmawiajmy proszę o historii kuchni od strony spiżarni. Czyli o przetworach, zaprawach, konfitach i konfiturach, wędzonkach, bulionach i kiszonkach oraz zalewach octowych wszelakich.

Postu na ziemiach polskich przez wieki przestrzegano z różnym nasileniem – np. absolutne zaostrzenie postów miało miejsce w u nas wtedy, gdy w wielu krajach europejskich w konfrontacji z protestantyzmem post, jako praktyka religijna, słabł. Tymczasem u nas, zwłaszcza po potopie szwedzkim, nasilił się, w opozycji do owych wrogich protestantów.

Natomiast jeśli chodzi o „historyczną” spiżarnię, to oczywiście jest to temat badań, bo historia jedzenia (czyli czegoś szerszego niż kuchnia), to w dużej mierze problematyka konserwacji żywności. W dawnych bowiem czasach głód nie tyle powszechnie wynikał z nieurodzaju, susz, powodzi etc., ile z faktu, że mnóstwo żywności siłą rzeczy ulegało zniszczeniu czy zmarnowaniu. Brak jedzenia był czasowy i jeszcze nasi dziadkowie wiedzieli powszechnie, co niesie ze sobą „przednówek”. Trudno było przechować, stąd ciągłe poszukiwania i pomysły na to, wynalazki i eksperymenty, nie tylko domowe i swojskie, ale wręcz naukowe, propagowane przez wielkich kucharzy, jak choćby nadwornego kuchmistrza Stanisława Augusta Poniatowskiego, Paula Tremo. Później oczywiście nastały przemysłowe poszukiwania mające zabezpieczyć żywność do następnych zbiorów, zapewnić jej dostępność przez cały rok.

Czytaj więcej

Demograf: Czeka nas półwiecze rządów pań

Wielkie technologiczne odkrycie. Jak cukier stał się hitem wśród elit 

O zbożu i okopowych nie trzeba dużo mówić, mam bowiem wrażenie, że w dużej mierze, choć z całym nowoczesno-technicznym entourage’em i masowym podejściem, robi się to dziś, co do filozofii tak, jak robiło się przez wieki…

No mało kto już dziś kopcuje okopowe czy przekłada jabłka słomą w piwnicy… chyba że na swoje potrzeby, gdy ma niewielki ogród czy kilka drzewek owocowych. Dziś to jest trochę zabawa, amatorstwo, wynikające z osobistych zainteresowań i pasji, a nie z potrzeby czy strachu przed głodem.

Ja kopcuję, nauczona dzieciństwem w stanie wojennym, ale wyjdźmy ze spichlerza i idźmy do spiżarni.

By się nią zająć, musimy zauważyć, że źródła tutaj, zwłaszcza pisane, będą dość późne, bo nie są nimi najczęściej przepisy kulinarne w ścisłym sensie, ale porady i instrukcje gospodarskie, podręczniki gospodarstwa domowego i rolnicze. Czasem jednak jest to zawarte w książkach kucharskich, a także w listach czy pamiętnikach. Spisywanie ich wymaga, by nadawca i odbiorca byli piśmienni. Z drugiej strony takie zapiski są bardzo ciekawe, bo widzimy nie tylko jak, ale i kto owe przetwory robił, wymyślał i propagował. Mamy tego liczne przykłady, czasem zaskakujące.

To coś odwiecznego w dziedzinie jedzenia: z jednej strony porady zdrowotno-medyczne czy farmaceutyczne, z drugiej te dotyczące konserwacji i przechowywania żywności. Czasem tak, aby jak najdoskonalej konserwować świeży smak lub/i wygląd (np. zachowujące kolor produktu). W średniowieczu, gdy grupa nadawców i odbiorców tych spisanych porad była bardzo wąska i obejmowała ludzi bardzo zamożnych, dotyczyły one słodyczy, czyli konserwowania owoców, ziół, kwiatów etc. w cukrze.

Owo wielkie technologiczne odkrycie ma miejsce, gdy cukier jest jeszcze nadal wyłącznie trzcinowy, zatem importowany i bardzo drogi, elitarny. Rodzi się umiejętność kandyzowania cytrusów, wyrobu marmolad, konfitur, tzw. konfitur suchych, czyli suszenia ocukrzonych owoców, ale też najróżniejszych soków, syropów i  zapraw cukrowych. To jest coś fascynującego dla ówczesnych elit. Bo pozwala im mieć pachnący słońcem i przyjemny w smaku owoc, który my mamy i tak cały rok (z tym zapachem słońca bym tu tylko nie przesadzał w dzisiejszych szklarniowych uprawach), więc może trudno nam ową fascynację zrozumieć. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, przed epoką taniego i masowego, bezpiecznego transportu, lodówek i zamrażarek, ludzie byli pozbawieni takich doznań smakowych i luksusów, jeżeli nie zrobili zapraw. Oczywiście w pewnym momencie cukier staniał, bo zmienił się i sposób, i materiał, z którego jest dziś produkowany masowo – cukier buraczany zastąpił cukier trzcinowy.

Gdy kilkaset lat temu cukier pojawił się na zamożnych europejskich stołach, był hitem, właśnie dlatego m.in., że pozwalał zachować owoce miękkie.

Tu mam wspomnienie z dzieciństwa i działań kuchennych mojej babci, przedwojennej ochmistrzyni, powojennej mistrzyni kucharskiej w jednej z przemyskich restauracji. W końcówce PRL-u, gdy prawdziwa pomarańczowa pomarańcza była luksusem, jej skórki były bezcenne, zatem je gotowała, oczyszczała z białej gorzkiej podściółki, na tej wodzie pomarańczowej robiła gorący gęsty cukrowy syrop i nim zalewała pokrojone w cieniutkie paseczki skórki w słoiczku. Nie wymagały pasteryzacji. Podobnie cytryny, które szybko pleśniały, gdy jakimś kolejkowym cudem posiadało się kilogram, trzeba było obrać, skórki wysuszyć jako dodatek zapachowy czy też ukandyzować, a same cytryny zagotować w gęstym cukrowym syropie i wsadzić do słoików. Pamiętam też pachnące maliny zasypane cukrem w ilości: objętość malin na objętość cukru i przykryte w słoju gęstą gazą „żeby mucha nie wlazła”… Trwały z nami całą zimę, stojąc dumnie na lodówce – nie wymagały żadnej pasteryzacji. Były w smaku jak cudowne lukrowane świeże maliny. Podobnie konfitura ucierana w makutrze z płatków róż z cukrem 1 do 1…

Teraz zamiast szklanego słoika wyobraźmy sobie gliniany dzban, zamiast gazy – gęste płótno ściśle przewiązane sznurkiem… Z jednej strony trudno uwierzyć, że to jest ta sama technika, która stosowano już, począwszy od XVI czy XVII wieku, łatwo uznać takie porównania za nieuprawnione, z drugiej strony… no brzmią te babcine przepisy dokładnie tak, jak owe dawne. Może nie co do języka, ale co do meritum. Tylko wtedy to było szalenie drogie i dla wybranych bogaczy, często właśnie posługiwano się gęstym syropem cukrowym, który, zastygając, tworzył krystaliczna strukturę – istotnie to były jakby cukierki. Aby przedłużyć trwałość takich zapraw, zalewano naczynie topionym zastygającym tłuszczem (łojem lub stopionym masłem albo smalcem), co nam się dziś wydaje kuriozalne. Naczynie zalepiano gliną czy woskiem i zatapiano w studni. Łączono najróżniejsze techniki.

Było jasne dla tych wynalazców, że trzeba: ochronić przed insektami i ich octowymi czy fermentującymi bakteriami, zapewnić chłód i ciemność, odizolować od zewnętrza. Dziś byśmy powiedzieli „zabezpieczyć przed utlenianiem”.

Jeden z pierwszych tomów naszej wilanowskiej serii „Monumenta Poloniae Culinaria” [cykl wydawniczy Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, gdzie publikowane są źródła i opracowania o staropolskiej kuchni – uwaga red.] to taka książka z dworu Radziwiłłów, spisana po 1686 r., zatytułowana „Moda bardzo dobra smażenia różnych konfektów”, dzieło pełne zachwytów i westchnień dotyczących kandyzowania, suszenia, zalewania syropem skórek cytrusowych, a i konserwowania samych pomarańczy. W Polsce od schyłku średniowiecza funkcjonował, dla nas dzisiaj zupełnie egzotyczny, sposób konserwowania cytryn poprzez solenie. Tzw. limonie w języku staropolskim oznaczały, jak dziś wiemy, cytryny solone czy kiszone. W niektórych krajach Magrebu po dziś dzień robi się je w taki sposób. Metoda ta służyła m.in. ich przewiezieniu, bo dystans „z kraju, gdzie cytryna dojrzewa”, był niebagatelny. Podobne problemy mieli dostawcy ostryg – one robiły się szalenie drogie im dalej od Atlantyku stąd, że trudno było zagwarantować niezbędną świeżość – stawały się nawet dziesiątki razy droższe.

Czym zatem były limonie, skoro w wielu przepisach dawnych czytamy „weź limonie i/lub (świeże) cytryny”? Przekonanie, że to to samo co cytryny, było co do logiki języka błędne. Odkrycie przepisów na robienie limonii z cytryn wyjaśniło, czym w istocie one były.

Znane jest dziś w krajach dla nas egzotycznych jedzenie cytrusów posypanych, jeśli nie solą, to ostrymi przyprawami…

Przed wiekami takie pomysły były jak najbardziej europejskie. Uważano, że cukier i kwas powinny być połączone z czymś ostrym – uznawano takie połączone doznanie za wspaniałe i niezwykłe. Chodziło też o dobroczynny wpływ na zdrowie według medycyny humoralnej, a zatem rzecz niebagatelną. Jednak w badaniach nad historią jedzenia zaistniał kilkadziesiąt lat temu mit, że ludzie bardzo długo używali ostrych egzotycznych przypraw tzw. korzennych po to, żeby zakonserwować żywność. A to jest bardzo nielogiczne, bo nikt nie konserwowałby mięsa, ryb czy innych drogich produktów za pomocą wręcz setki i tysiące razy od nich droższych korzennych przypraw.

Czytaj więcej

Jak mówi mózg?

W latach 60. XX w. tę „konserwową” teorię wysnuł – zasadniczo niestety bez realnych źródeł – francuski historyk Fernand Braudel. To był jeden artykuł, ale mit na jego podstawie szeroko się przyjął. Ktoś jednak, kto kilkaset lat temu miał pieniądze na ostre przyprawy, jadał bardzo świeże mięso, bo też miał na nie pieniądze. Do konserwacji używano soli lub marynowano. Najpopularniejszym sposobem było solenie. Biedni ludzie jedli niewiele mięsa, ale jeśli już, to właśnie owo solone, zwłaszcza wołowinę, bo wół był głównym zwierzęciem gospodarskim pociągowym i czasem niestety musiał zakończyć żywot. A że był wielki, jego mięso było z konieczności konserwowane. Zwało się to z niemieckiego „pecken Fleisch”, czyli peklowane mięso.

W pierwszym odcinku naszego serialu „Historia kuchni polskiej” wypowiada się o owej ekonomii – czyli co było realnie dosmaczaniem świeżego mięsa i czynieniem go zdrowszym, doskonalszym według ówczesnych standardów, a co było realnie konserwacją – profesor Bruno Laurioux, dyrektor Europejskiego Instytutu Historii Kultur Jedzenia, badacz kuchni średniowiecznej, kiedy ta moda na korzenne przyprawy była najpotężniejsza i powszechna wśród elit.

Nie powinniśmy szukać przeszłości w teraźniejszości, bo jej nie znajdziemy, tylko zdeformujemy. Nie powinniśmy się zatem dziwić, że ludzie w przeszłości robili coś innego, niż my byśmy robili czy robimy. Powinniśmy raczej zrozumieć, jak oni, owi ludzie z przeszłości, sami tłumaczyli dziwaczne dla nas dziś obyczaje czy mody, także kulinarne. Co było tam dla nich istotne. Na tym polega historia kulturowa. Nie staramy się udowadniać, że ludzie z przeszłości byli głupi, bo inni, bo ich racjonalność była inna od naszej, ale raczej staramy się zrozumieć ich podejście do życia, wiedzę, ideały, ich stosunek do – w tym przypadku – jedzenia, czyli czegoś bardzo ważnego.

Wracając zaś do postu, to trwał łącznie prawie przez pół roku (z przerwami). Dziś najdłuższy post w Kościele katolickim trwa 40 dni plus 6 niedziel, kiedy się nie pości, ale we wczesnym średniowieczu ten post zwany Wielkim, przed Wielkanocą, trwał dni 70. Nie jest problemem masło, które się soli (choć u nas takie jest mało gastronomicznie popularne, w przeciwieństwie np. do Francji), jednak z innymi przetworami mlecznymi czy jajami już tak prosto nie jest. Oczywiście okres przedwielkanocny to czas, kiedy tym mlekiem można, a nawet trzeba nakarmić cielęta, a też ówczesne krowy nawet nie wiedziały, że mogą dawać tyle mleka, co dziś, a kury nieść jedno jajko codziennie. Te nadmiary nie były zatem takie, jakie byłyby dziś.

Można też było walczyć o omijanie postu, tak by przynajmniej w niektóre dni, jak niedziela, można było jeść nabiał. Doprowadzając ostatecznie do tego, że był on zakazany jedynie w piątek. U nas, jak wspomniałem, sytuacja się zaostrzyła po rywalizacji z protestantami w Prusach Książęcych, wojnach ze Szwecją, Brandenburgią i Siedmiogrodem (Węgrami).

Kucharz Stanisława Augusta wymyśla, jak przechować masło. „Wspaniała historia”

A to byli ludzie, którzy uczynili sobie celem życia, aby w piątek jeść kiełbasę. (śmiech)

Można też powiedzieć, że to byli ludzie, którzy czytali Pismo Święte i brali to na poważnie. Mamy w odcinku serialu o pierwszej polskiej książce kucharskiej opowieść o tej historii w Zurychu, gdzie wydawca Listów św. Pawła, właściciel prominentnej drukarni i jednocześnie edytor, Georg Froschauer, 9 marca 1522 r., w niedzielę wielkopostną, zorganizował – dziś byśmy powiedzieli performans – jedzenie kiełbasy. Co wywołało dysputę teologiczną dzięki Zwinglemu, wtedy jeszcze katolickiemu księdzu, który kiełbasy, choć mu ją tamże podano, nie zjadł, ale za to przy najbliższej okazji zapytał retorycznie swe owieczki z ambony, jaką podstawę biblijną ma tzw. post jakościowy, polegający na zakazie jedzenia wybranych produktów w określonym czasie.

Mamy w serialu odcinek skupiony m.in. na przechowalnictwie mleka, przy okazji Sobieskiego, który otoczył opieką pisarza Jakuba Kazimierza Haura. Tenże napisał dwa podręczniki rolnictwa i gospodarstwa domowego, gdzie sporo było o serach. W Polsce bardzo długo wyrabiano przede wszystkim prosty twaróg, po czym go suszono czy wędzono, ewentualnie przechowywano w solance. Tu przełomem umożliwiającym znacznie większą trwałość produktów mlecznych był wyrób serów podpuszczkowych. Początkowo na naturalnej podpuszczce, czyli z dodatkiem suszonych żołądków cielęcych do podgrzanego mleka. Czytamy te dawne receptury i porady dotyczące serów, które w Polsce nazwano „holenderskimi” przez skojarzenie z menonitami – holenderskimi osadnikami w Polsce, którzy dysponowali tą technologią. Takie sery można było bardzo długo przechowywać, a im starsze, tym często smaczniejsze.

Z masłem mamy wspaniałą historię we wspomnianej serii wydawniczej „Monumenta…”, w ramach ostatnio wydanego tomu, pt. „Przepisy Paula Tremo”, a był to, jak mówiłem, kucharz Stanisława Augusta. Tworzył on kuchnię polsko-francuską, aczkolwiek na owe czasy w Polsce bardzo nowoczesną, z odrzuceniem ostrych korzennych przypraw, a wydobywaniem i uwypuklaniem esencji smaków zawartych w samych produktach, ze złagodzeniem postu. Był on typowym człowiekiem oświecenia, a zatem przekonanym, że powinien pracować nie tylko dla swego chlebodawcy (co czyniło go rodzajem, dziś powiedzielibyśmy celebryty), ale i działać dla dobra ogółu. Zatem swą wiedzę o wykwintnej, wyrafinowanej kuchni czuł się w obowiązku upowszechniać w celu ograniczenia głodu i marnotrawstwa żywności. W swoich przepisach zawierał zatem wiele uwag praktycznych o konserwacji żywności, jak np. o peklowaniu mięsa i przechowywaniu na zimę różnych warzyw, np. kopru, szczawiu, jabłek (takie suszone bloki jabłkowe wyrabiał). Napisał też po francusku odrębną książeczkę o suszeniu roślin, a w sumie całościowo o przetwórstwie, gdzie dał kilka przepisów na masło. Pisał tam, że masło można solić, przetopić…

Czyli sklarować, pozbawić osadzających się na dnie naczynia białek mlekowych, aby trzymało się dłużej w temperaturze pokojowej…

Smak jednak takiego produktu jest inny, a on wymyślił, jak przechować masło, aby jak najdłużej miało świeży smak. Troszeczkę masła smarującego boki naczynia należało nasolić, świeże zaś włożyć do środka i pokryć owym topionym, sklarowanym masłem, a na koniec specjalne naczynie dobrze zamknąć. To wewnętrzne masło miało zachowywać w takich warunkach doskonały świeży smak przez wiele miesięcy. Masło to należało umieszczać nie w piwnicy, ale na strychu albo w przewiewnych izbach, ale nie na słońcu.

Jako absolwent solidnego kursu biochemii na UW mogę powiedzieć tak: ma to głęboki sens, gdyż zasolenie masła kontaktującego się z naczyniem i zalanie masłem sklarowanym, gdzie jest znacznie wyższa koncentracja tłuszczu, niż w świeżym, zabezpieczy przed utlenianiem z góry i skwaśnieniem z boków, a to te procesy odpowiadają za np. jełczenie masła.

To jest ciekawe, co pani mówi, bo XVIII wiek to jest niezwykły rozwój chemii eksperymentalnej, a Paul Tremo jest amatorskim, ale solidnym uczonym. Czyta dzieła botaniczne, spotyka się z lekarzami i innymi uczonymi, poszukuje zwłaszcza jakichś produktów egzotycznych, które mogłyby zlikwidować klęski głodu. To, co powyżej o maśle, to jest jakby rozprawa naukowa, a wysiłki równych mu wielkością kuchmistrzów królewskich w Europie łączą się z wysiłkami naukowców. Np. słynny chemik Lavoisier (jemu zawdzięczamy prawo zachowania masy w reakcji chemicznej), napisał taką rozprawę o bulionie. Tak naprawdę jest to solidne dzieło o roztworach, ale jako przykładu użył tu gotowania rosołu. Eksperyment w kuchni zawodowego kuchmistrza – kontrolowany i jak najbardziej opisywany – staje się częścią funkcjonowania kucharzy pracujących w środowisku zamożnym, gdzie można sobie było pozwolić na metodę prób i błędów.

Obmyślanie nowego sposobu przechowywania wymaga od kuchmistrza zmiany podejścia z poszukiwania np. niezwykłego efektu smakowego czy estetycznego, rozrywki tych, którzy będą jedli, na poszukiwanie skutecznego zapewnienia trwałości – aby się nie zmarnowało, czy żeby było pod ręką, choć w danym czasie z ogrodu się tego przynieść nie da. To jest nieco inna filozofia.

Podkreślę, że w tym wypadku też niekoniecznie – chociażby z tym masłem – nie chodziło o gości czy domowników królewskich, ale o danie dobrych rad ogółowi społeczeństwa, a przynajmniej warstwie umiejących czytać. „Dla szczęśliwości ogólnej”. Tremo napisał także np. bardzo ciekawy i długi przepis na coś, co dziś nazwalibyśmy kostką rosołową, czyli na bulion w tabliczkach. Ten „instant” narodził się w kuchni francuskiej, gdzie na początku służy jako coś nowego, a zatem wykwintnego i specjalnego, ale z czasem zmienia swe „położenie” na kulinarnej mapie ku zjawisku protoindustrialnemu. W kuchni francuskiej w połowie XVII w., po odrzuceniu całego tego „korzennego”, zbudowanego na kontrastach smakowych i żywych niczym witraże kolorach balastu średniowieczno-barokowego, uznanego za barbarzyński i prostacki, następuje wspomniany zwrot ku uwydatnieniu naturalnego smaku produktów wykorzystanych do stworzenia dania. Pojawia się redukcja przez odparowanie i takowe zagęszczanie sosów (bez mąki, kruszonego chleba etc.). Liczy się kwintesencja smaku, której „oddestylowywanie” prowadzi do pojawienia się demiglasu – galaretowatej masy, którą zagęszcza się rosoły, dosmacza zupy i uzyskuje podstawę sosów. Gdy taką masę dalej podsuszyć, powstanie „kostka rosołowa”, czyli coś wyklętego przez dzisiejszych mistrzów patelni, bo „przemysłowe, okropne i pełne konserwantów”.

Czytaj więcej

Zmowa wielu autorów, propagowanie swoich, podbijanie cytatów. Tak działają kartele naukowe

Początki tego złego były jednak bardzo miłe, bo taka naturalna dawna kostka rosołowa to wielki przysmak. Przy czym Tremo zauważa, że może to się stać niezmiernie przydatne podróżnikom, armii, marynarzom do przygotowania bardzo szybko smacznego posiłku. Odrobina suszonych warzyw, owa kostka rosołowa i już mamy niezłą zupę. On pisze, że można jego kostkę przechowywać w stosownych suchych warunkach lat dziesięć, czyli to są szczyty konserwacji żywności.

Przypomina mi się tu ukochana dla mojej babci „Uniwersalna Książka Kucharska” Marii Ochorowicz-Monatowej z przełomu XIX i XX w. , w niej obszerny przepis pt. „Sposób przyrządzenia buljonu”, gdzie znajdujemy takie zdanie: „Nieraz bowiem przytrafi się nieszczęśliwy wypadek, że wół lub krowa nogę złamie lub z innych powodów takowe zabić trzeba, a ponieważ tak dużej ilości mięsa nie można naraz spotrzebować, wyrobiony na sprzedaż buljon może choć w części powetować poniesioną stratę”. I zasadniczo owe buliony można nawet na talerzach suszyć. Przestaje to być kwestia utrzymania wojska, a staje się po prostu podstawą zaradności i ograniczania marnotrawstwa w gospodarstwie wiejskim.

Autorka się tam na Paula Tremo nie powołuje, on zalecał wylewać do form takich prostokątnych, ale to poniekąd zrozumiałe, że jego przepis w jakiejś formie przetrwał dwa, trzy stulecia. Jego receptury – rzadko, bo rzadko – ale są stosowane dosłownie jeszcze w końcówce XIX w. Choć były pozostawione tylko w rękopisie, to natychmiast – bo tej miary celebryci mieli wpływy wielki także przed epoką mediów społecznościowych – są kopiowane, powtarzane, naśladowane, a potem przechodzą do druku u jego ucznia i kontynuatora Jana Szydlera, który pracował później w Wilnie. Ten zaś napisał dziewięć oryginalnych książek kucharskich, w tym właśnie książkę o spiżarni.

Teraz, patrząc chronologicznie, pozostawałoby nam pomówić o wielkim przełomie nazwanym od nazwiska swego popularyzatora i masowego wytwórcy – Weckiem – (wynalazku liczącym sobie jakieś 150 lat) oraz o chłodnictwie, bo ono jest nawet – w formie lodowni – znacznie starszym pomysłem… ale wziąwszy pod uwagę, że pierwszy sezon serialu o historii kuchni polskiej kończy się wraz z upadkiem I Rzeczypospolitej, następny zaś sezon dopiero po wakacjach, a ja już podczas tej rozmowy naprawdę potężnie zgłodniałam, zostawmy to na jakieś późniejsze wety, dobrze? Takie gruszki w miodzie…

Oczywiście. Proszę mi jednak jeszcze pozwolić nie tylko zachęcić do śledzenia serialu, ale także do podążania kulinarnymi ścieżkami, gdzie zapaleńcy, jak znani mi rzemieślnicy, eksperymentatorzy, dziś próbują odtworzyć smaki przetworów z dawnych polskich receptur. Jak Józef Siadak z Torunia specjalista od musztard i naturalnych octów owocowych i kwiatowych (chociażby z kwiatu dzikiego bzu!). A jego konfitura z płatków róży damasceńskiej ma swych wiernych odbiorców, w tym renomowanych restauratorów. Inny popularyzator kuchni historycznej, Piotr Klepacz robi garum, czyli starożytny sos ze sfermentowanych ryb, który nie osiągnął wprawdzie wielkiej popularności, jakoś za mocne to smaki i zapachy na naszą delikatną współczesną konstrukcję, ale sam w sobie jest arcydziełem sztuki kulinarnej. Kiszone śledzie czy młode, zielone szyszki w miodzie…

W Polsce nadal żyje tradycja domowa, związana z ogródkami i działkami, robienia kompotów, soków, konfitur, kiszonek… Zwłaszcza kiszonki stały się w ostatnich ladach absolutnie à la mode w najwyższych sferach. Kupujemy artystyczne kamionki i robimy kiszonki na modłę polską, choć nie tylko. Taka trochę zabawa dla wielkomiejskiej klasy średniej ostatecznie stęsknionej za smakami z kuchni babci. Tracimy, czy już straciliśmy, żywotną potrzebę ich przygotowywania, ale życie z nimi jest z pewnością smaczniejsze. Ich rynek to nisza, choć zyskująca na popularności i modna, powstają zatem manufaktury zdolne dostarczyć tego typu tradycyjne zaprawy na stoły smakoszy. Jest nadzieja na przetrwanie historycznej „spiżarni” w naszej zglobalizowanej ponowoczesności.

Dr hab. Jarosław Dumanowski

Historyk, profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, badacz dziejów wyżywienia, dyrektor Centrum Dziedzictwa Kulinarnego na UMK w Toruniu Pomysłodawca i redaktor serii „Monumenta Poloniae Culinaria” (Polskie Zabytki Kulinarne) wydawanej przez Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Popularyzator wiedzy o dawnej kuchni, organizator wydarzeń historyczno-kulinarnych, współpracuje z restauratorami, szefami kuchni (jest członkiem Fundacji Klubu Szefów Kuchni), nauczycielami gastronomii, producentami żywności i organizatorami turystyki. Współautor scenariusza i prowadzący serialu dokumentalnego „Historia kuchni polskiej” emitowanego w TVP Historia. Receptury sprzed wieków zamieszcza na fanpage’u „Kuchnia staropolska” na Facebooku.

JAKUB WŁODEK/AGENCJA WYBORCZA.PL

Plus Minus: Serial „Historia kuchni polskiej”, którego jest pan spiritus movens, a który możemy oglądać od kilku tygodni na TVP Historia, nie tylko absolutnie pobudza soki żołądkowe, dzięki świetnym scenom przygotowywania potraw „trącących myszką” w nowych kulinarnych odsłonach i prezentacjach, ale też pobudza do pytań.

O to właśnie wszystkim jego twórcom chodzi, bo popularna wiedza o historii kuchni polskiej jest pełna mitów i niekoniecznie słusznych przekonań, oraz, co tu kryć, bardzo szczątkowa, oparta najczęściej na jakichś ustnych przekazach międzypokoleniowych, co oczywiście jest bardzo piękne, ale nie ma szans sięgać głęboko w przeszłość. My opieramy się na źródłach typu stare receptury, zapiski gospodarskie, rachunki „kuchenne”, artefakty archeologiczne.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi