Demograf: Czeka nas półwiecze rządów pań

Jeszcze w XIX w. kobiet dojrzałych było mało, bo znaczna ich część umierała wcześniej. Dziś są one w populacji dominantą. A kobieta, która ma 50 lat, ma inne priorytety w życiu niż ta, która ma lat 25. Te priorytety mają szansę – w mechanizmie jak najbardziej demokratycznym – być narzucane całemu społeczeństwu - mówi dr. Marek Jerzy Minakowski, filozof, genealog i demograf.

Publikacja: 10.05.2024 10:00

Demograf: Czeka nas półwiecze rządów pań

Foto: AdobeStock

Plus Minus: „Niepłodne kobiety odebrały władzę płodnym mężczyznom i trzeba się do tego przyzwyczaić, to się nie zmieni”, stwierdził pan niedawno w mediach społecznościowych. A że śledzi pana liczne grono, chociażby użytkownicy „Wielkiej Genealogii Minakowskiego”, rzecz nie przeszła bez echa. Jak pan to wyliczył?

Dobrze, że pani mówi „wyliczył”. Często ludzie wolą się kłócić o kwestie społeczne, filozoficzne czy kulturowe, zamiast po prostu policzyć. Tak jakby humanistyką zajmowali się wyłącznie ludzie, którzy w szkole bali się matematyki. Chętnie pokażę, że jak się dobrze policzy, to będziemy mieli odpowiedź na takie pytania, jak sensowność programu 800+ i zapłodnienia in vitro, dobór kanonu lektur szkolnych i polityki imigracyjnej, wiek emerytalny i szanse zbudowania dużej armii. Odpowiedź na te wszystkie pytania daje demografia historyczna, ale trzeba umieć ją dobrze zapytać i mieć do tego dane. I ja te dane mam.

Właśnie ukazał się mój naukowy artykuł na ten temat: „Sex and mortality” („Płeć i śmiertelność”). Bo to wszystko zależy od relacji między seksem i śmiercią… Zacząłem od śmierci – przejrzałem wszystkie główne polskie gazety z lat 1845–1939 (ponad milion stron) i wyciąłem z nich wszystkie nekrologi (prawie pół miliona). Spisałem, ile lat mieli ludzie, umierając, i jak to się zmieniało w kolejnych dziesięcioleciach. A potem zacząłem się bawić, robiąc różne wykresy, na przykład w rozbiciu na płeć. I wtedy zrozumiałem, że religia czy lepiej powiedzieć – religijność – nie ma już przed sobą wielkiej przyszłości. Religie ukształtowały się w czasach, gdy 30-latka wiedziała, że za miesiąc może już być w grobie, a dziś ma prawo być pewna, że przed nią 50 lat życia i nie ma sensu myśleć o śmierci. Gdzie tu miejsce na eschatologię?

Czytaj więcej

Jak mówi mózg?

Przełom w demografii nastąpił, kiedy Sienkiewicz, Prus i Orzeszkowa byli młodzi 

Setki tysięcy danych robią wrażenie, aczkolwiek czas ich pochodzenia jest dość odległy. A że wnioski wbijają w fotel, to ja jednak poproszę po kolei opowiedzieć, jak pan do tego doszedł. Co widać na wykresach?

Zacznijmy od tego, że kiedy mówimy o demografii, straszymy spadkiem liczby dzieci, i myślimy, skąd importować pracowników, żeby ZUS nie zbankrutował, to zwykle ograniczamy się do danych z ostatnich 30 lat, ewentualnie, jak dobrze pójdzie – to od 1945 roku i „powojennego wyżu demograficznego”. Politykom się wydaje, że uchwalą jedną ustawę i będzie cud. Tymczasem okazuje się – jak chociażby w moich ostatnich badaniach – że naprawdę wielkie rzeczy w demografii stały się już wcześniej, tak pomiędzy Wiosną Ludów a dwudziestoleciem międzywojennym. To był czas realnego demograficznego przewrotu, którego ani wojna, ani komunizm nie zdołały już zniwelować. Teraz mamy już tylko konsekwencje tego, co się stało, gdy Sienkiewicz, Prus i Orzeszkowa byli młodzi.

Gdy dzisiaj rysujemy diagram śmiertelności, to dla mężczyzn i kobiet ma on kształt dużego „P”. Ludzie sobie bezpiecznie żyją, po czym dożywają emerytury i zaczynają umierać: mężczyźni trochę wcześniej, kobiety trochę później. Mało kto umiera przed sześćdziesiątką, ale za to setki prawie nikt nie dożywa. I wszystkim się wydaje, że tak zawsze było, tylko że ogólnie bardziej to przypominało literę „D”: niektórzy dożywali późnej starości, ale ogólnie umierało się młodziej.

Tymczasem dane, które właśnie opublikowałem, pokazują, że dawniej było zupełnie inaczej. Tylko że aby je zobaczyć, trzeba najpierw zapomnieć o dzieciach. Od początku ludzkości do połowy XIX w. umierało bardzo dużo dzieci i ich zgony zupełnie przesłaniają nam obraz. Jeżeli weźmiemy pod uwagę osoby, które przeżyły pierwsze pięć lat życia, to co zobaczymy? Otóż zobaczymy, że diagram dla mężczyzn około roku 1850 wyglądał… jak dzisiaj. Podobnie jak dzisiaj, zdarzali się mężczyźni dożywający setki, ale ów brzuszek w dużym „P” najbardziej był wysunięty dla przedziału 66–70 lat. Owszem, 30- i 40-latkowie umierali znacznie częściej niż dzisiaj, ale mimo wszystko w nekrologach mężczyzn dominują ludzie w wieku 55–80 lat.

Za to wykres dla kobiet umierających około 1845–1860 r. wywraca zupełnie nasze pojęcie o tym, czym była kiedyś śmierć. Bo ma on kształt litery „B”. W dodatku dolny brzuszek wystaje w nim bardziej niż górny! Potem się to zmienia, dolny „brzuszek” tego „B” maleje, ale wcięcie trzyma się dokładnie w tym samym miejscu – to wiek 40–45 lat, czyli czas, gdy kobieta przechodzi z wieku płodnego w bezpłodny. Menopauza. Najbezpieczniejszy okres w życiu dorosłej kobiety w Polsce aż do II wojny światowej. A od kiedy tak było? Wydaje się, że od zawsze, odkąd powstała ludzkość, tylko nie mieliśmy dotąd danych, żeby to dobrze zwizualizować, więc trudno to było zauważyć.

Szczegóły mojej metody opisałem w czasopiśmie naukowym „Przeszłość Demograficzna Polski”, a rzecz cała powstała podczas mojej pracy nad kolejna bazą danych, nazwaną „Nekrologią”. Projekt ten pochłonął mi trzy lata życia, bo wymusił przejrzenie ponad miliona stron gazet wydanych we wspomnianym wcześniej niemal stuleciu. Pochodziły z sześciu tytułów prasowych ze wszystkich trzech zaborów („Dziennik Warszawski”, „Dziennik Poznański”, krakowskie „Czas” i „Ilustrowany Kurier Codzienny”, „Słowo Wileńskie” – wszystkie do sierpnia 1939 r. – i „Dziennik Kijowski” – do 1918 r.). A milion stron gazet to mniej więcej tyle, że gdyby je standardowo na drukarce wydrukować dwustronnie w formacie A4, to zajęłyby pięciometrowej szerokości regał wysoki od podłogi do sufitu.

Z tego miliona stron „wyciąłem” 470 tys. nekrologów oraz wzmianek typu zawiadomienia o zgonach. Zacząłem swe badanie od roku 1845 właśnie dlatego, że wtedy zaczęły się one pojawiać w formie jakiegoś akapitu w tekście, potem ramki, którą znamy i dziś, mniej lub bardziej ozdobnej w prasie (na owe czasy wysokonakładowej). Chciałem pierwotnie po prostu zebrać dane na temat wszystkich ludzi, o których pisały gazety. Dzięki temu udało się zrekonstruować grupę społeczną nazwaną przeze mnie „klasą drukowaną”. Byli to bowiem ludzie nie tylko umiejący czytać i pisać – grupa ta zatem z czasem i likwidacją analfabetyzmu się poszerzała – ale uczestniczący w powstawaniu prasy także czynnie, chociażby zamieszczając nekrologi. Uważam zatem, że (proporcjonalnie do wielkości populacji) grupa owa dynamicznie się nie rozrastała, była dość stabilna. To byli zatem ludzie z przełomu wieków XIX i XX, którzy używali gazet, jak my dziś używamy mediów społecznościowych.

Kto zamieszczał te nekrologi?

Nekrologi czy ogłoszenia o pogrzebach dawały głównie rodziny. Inne sytuacje, np. współpracownicy w firmie, w której zmarły był menedżerem, rady nadzorcze i miejskie, w których zmarły zasiadał, etc., były znacznie rzadsze. Bywały też (zwłaszcza na początku) wiadomości redakcyjne czy depesze z prowincji. A wiadomości były bieżące, typu: babcia zmarła wczoraj, dziś rano już o tym było w gazecie, którą czytała ciocia, więc mogła się wybrać i zdążyć na pogrzeb, który odbywał się w ciągu dwóch–trzech następnych dni. Używała zatem owa „klasa drukowana” gazet jako codziennego, standardowego sposobu komunikacji między sobą. Gdy te 470 tys. nekrologów pogrupowałem według osób, których dotyczą (czasem o jednej osobie jest najpierw informacja o zgonie, potem o pogrzebie, potem podziękowanie dla żałobników i wreszcie wspomnienie w rocznicę śmierci), to zebrało się z tego ponad 200 tys. niezależnych zmarłych osób, a dla 160 tys. z nich udało się bez wątpienia ustalić wiek w momencie śmierci.

„Nekrologia Minakowskiego” jest w całości dostępna online. Żeby ją zbudować, postarałem się z nekrologów wyciągnąć i stabelaryzować wszelkie dostępne tamże informacje (nazwiska, imiona, daty, adresy, funkcje społeczne, zawód, wykształcenie, płeć, wiek etc.). Tak powstała gigantyczna baza danych, rodzaj encyklopedii biograficznej – kopalnia wiedzy, z której daje się wyciągać dane zbiorcze i je analizować pod wieloma kątami. Bo to są wielkie liczby, gdzie dość łatwo statystycznie wyznaczyć pewnie granicę przypadku czy błąd.

Chciałem o tej nowej bazie opowiedzieć na jednej z konferencji demografów historycznych, żeby zachęcić kolegów do współpracy, i szukałem ciekawych wniosków. Czułem, że dane powiedzą coś ciekawego, ale nie wiedziałem co, więc grzecznie je pytałem, rzucając je na wykresy w programie RStudio. Ale gdy zobaczyłem, jak te obszerne dane po uśrednieniu, odrzuceniu śmierci niemowląt i dzieci, podzieleniu na płcie i ułożeniu w szeregach czasowych tworzą tak wyraźne, charakterystyczne kształty „P” i „B”, wbiło mnie w fotel. Szukałem wyjaśnienia, dlaczego w podręcznikach demografii nikt o tym nie pisze. Może się pomyliłem? Zacząłem sobie przypominać sobie wszystko, co przetrwało w naszej kulturze o codziennym życiu ludzi wieku XIX, chociażby w baśniach, gdzie dzieci, jak Kopciuszek, są sierotami bez matki wychowywanymi przez…

…programowo złe macochy, nierzadko z własnymi złymi, brzydkimi, leniwymi i głupimi córkami.

Jako ojciec samotnie wychowujący dorastającą córkę byłem świadom, że to dziś bardzo nietypowa sytuacja. Samotna matka to dziś norma, ale samotny tata? A przecież moje pokolenie wychowywało się na dziełach literackich takich jak „W pustyni i w puszczy”, gdzie zarówno Staś, jak i Nel nie mają matek i są wychowywani przez samotnych ojców, pan Tadeusz jest ze stryjem, matka Zosi również zmarła młodo, osierocając ją i pozostawiając opiekę niezamężnej „ciotce” Telimenie. W „Nad Niemnem” Justyna straciła matkę i znalazła się pod opieką ojca, pani Połaniecka też wychowywała się z samotnym ojcem, w „Lalce” główna bohaterka Izabela Łęcka też ma tylko papę… przykłady można mnożyć w nieskończoność. O tych matkach w ogóle się nie mówi – znikają, nie wiadomo dlaczego, i nikt się temu zasadniczo nie dziwi, bo jest niemal oczywiste, że jak ktoś ma 20 lat, to jego mama już nie żyje.

Demografowie mogli tego nie zauważyć, bo skupiali się na zjawisku „przejścia demograficznego”. Chodzi o to, że w Europie do wieku XVIII (a w Polsce do ok. 1860 r.) mieliśmy tzw. płodność naturalną. Ludzie się żenili, a potem rodziło się średnio jedno dziecko co rok albo dwa. Kobiety praktycznie nie miały miesiączki, bo albo były w ciąży, albo karmiły piersią. Przyrost naturalny był niewielki albo żaden, bo te dzieci szybko umierały. Kiedy dzieci przestały umierać, populacja eksplodowała. A potem, 30–50 lat później, wszystko wróciło do normy, bo dzieci jakoś magicznie przestały się rodzić. I to jest tak fenomenalne, że przykrywa inne zjawiska.

I nie wiemy, czemu dzieci przestały umierać?

Tu oczywiście wypunktowuje się przyczyny z zakresu zapobiegania epidemiom chorób zakaźnych, jak to kanalizacja (i za to moskiewski namiestnik Starynkiewicz ma i będzie zawsze miał plac w Warszawie), higiena pozyskiwania i obróbki żywności, dostęp do bieżącej wody dobrej jakości (koniec płytkich studni czy wody z rzek), znacznie później zaś szczepionki i wreszcie antybiotyki. Na północ od Sahary dzieci już nie umierają masowo.

Zniknęły niegdyś największe kwartały cmentarne, czyli cmentarze dziecięce, i o ile to nie jest objęta wojną i głodem Afryka Centralna, śmiertelność dzieci jest dziś nieporównywalnie niższa niż 50, 70 czy 100 lat temu, a i w Afryce sytuacja się zmienia na lepsze…

W najstarszych nekrologach przeze mnie zanalizowanych o tych dzieciach zmarłych się prawie nie pisało, nie było bowiem sensu zawiadamiać o zniknięciu z tego świata osoby, której nikt nie zdążył jeszcze poznać. Zaczęły się one pojawiać w latach 80. i 90. XIX w. raczej jako wyraz żalu rodziców, później zaś znowu przestały się pojawiać, bo te dzieci, przynajmniej u „klasy drukowanej”, przestały umierać. Jednak nie o tym było moje badanie, w którym zasadniczo nie zajmowałem się dziećmi, które zawsze tak interesują badaczy skupionych na „przejściu demograficznym”. Zająłem się ich matkami. Jak to się stało, że matki przestały umierać i przestały rodzić.

Czytaj więcej

Zmowa wielu autorów, propagowanie swoich, podbijanie cytatów. Tak działają kartele naukowe

Dlaczego kobiety przestały rodzić? Wstyd przyznać, ale nie mamy lepszego wytłumaczenia niż…

Dlaczego przestały rodzić? Aborcja w XIX w.?

No właśnie tego nikt nie wie. Dzieje się tak na całym świecie i wszyscy chcieliby się dowiedzieć, jak sprawić, by w ubogich krajach rodziło się mniej dzieci, a w bogatych więcej, ale nikt nie wie, co z tym począć. Gigantyczne programy pomocowe są wydawane na politykę prourodzeniową (np. w Europie) lub antyurodzeniową (np. w Afryce Subsaharyjskiej czy w Bangladeszu, wcześniej w Chinach), a ciągle nikt tego nie wie. Wygląda na to, że przede wszystkim decyduje system wartości, czyli to, co ludzie czują, że powinni robić, choć niekoniecznie wiedzą dlaczego. Inaczej mówiąc: moda i styl życia, które dopasowują się do tego, że śmierć przestaje zaglądać nam w oczy. Im mniej widzimy śmierci wśród najbliższych, tym mniejszą mamy chęć rodzenia potomstwa. Wstyd się przyznać, ale nie mamy lepszego wytłumaczenia.

Ale to się nie klei. Jeśli młoda matka umiera, mając lat 30, to przecież nie zdąży urodzić i wychować tyle dzieci co kobieta dożywająca przynajmniej pięćdziesiątki.

Też widzę ten paradoks. Ale tak właśnie było. A może tu właśnie jest wytłumaczenie? Że młoda kobieta rodziła dużo dzieci, bo czuła, że kto inny je będzie wychowywać, więc to nie jej problem?

To wróćmy do tego wykresu w kształcie „B”.

„B” jak „babcia”. Babcie, ciocie, pielęgniarki… Ogólnie kobiety po menopauzie, które same już nie rodzą, a wiedzą, jak się z dziećmi obchodzić. Tak właśnie rozumiem to, co zobaczyłem na tym wykresie. Nie mamy jednej płci „kobieta”, ale dwa pokolenia czy stadia – coś jak gąsienica i motyl. Choć może bardziej jak w społecznościach pszczół i mrówek, gdzie nieliczne samice (królowe) wydają potomstwo, którym opiekuje się reszta (niepłodne robotnice). Rzecz jest zasadniczo z zakresu biologii ewolucyjnej i nosi nazwę „hipotezy babki”, zaproponował ją jako pierwszy zmarły ponad dekadę temu amerykański biolog George Christopher Williams. Jest ona rozwinięciem teorii doboru krewniaczego (tym chętniej wspieramy członka populacji, im więcej genów z nim współdzielimy, czyli im bliższym jest naszym krewnym). Dotyczy też zagadnienia kosztu ponoszonego przez opiekujące się potomstwem gatunki, zwanego inwestycją rodzicielską (zysk netto bierze się tu ze składania mniejszej liczby jaj czy rodzenia mniejszej liczby potomków). W populacji ludzkiej to się realizuje właśnie przez kobiety po menopauzie będące najczęściej babkami potomstwa.

Jako biolog tu dopowiem, że rzecz ta wprost wymaga istnienia menopauzy, czyli utraty z wiekiem płodności przez samicę, co zasadniczo wśród zwierząt jest rzadkie, obserwowane u ssaków jak dotąd wyłącznie u naczelnych (zwłaszcza człowieka) oraz waleni (wieloryby, delfiny, orki etc.). Kilka lat temu zakończono w Kalifornii fascynujące długoterminowe badania na orkach, które pokazały, jak orki babcie wspomagają żywienie i kształcenie swych wnuków (uczą je wyszukiwać najlepszych łowisk i polować skutecznie), odciążając matkę, która może mieć kolejne dzieci, nie czekając, aż poprzednie podrosną i się usamodzielnią. To daje ogromną przewagę, a sukces ewolucyjny definiuje się właśnie przez liczbę płodnych wnuków, nic innego.

Dokładnie! Samce – w tym mężczyźni – są płodni potencjalnie całe życie, a istnienie viagry sprawia, że ta potencjalność istotnie jest realizowana, natomiast kobiety mają menopauzę i są płodne tylko do 40. – 45. roku życia, a żyją znacznie dłużej. Jest literatura na ten temat, obecnie głownie autorstwa Kristen Hawkes, która tłumaczy, że tym się różnimy od szympansów, że szympansica rodzi co cztery–pięć lat, bo małpie dziecko musi zostać odchowane, a ona potem troszkę odpocząć, zaś kobieta jest w stanie rodzić dużo częściej, w krańcowych przypadkach nawet dwukrotnie w jednym roku kalendarzowym. Jeśli karmi piersią – rzadziej, powiedzmy co dwa lata. Bo tymi dziećmi może się ktoś zająć – według hipotezy babki właśnie jej najbliższa krewna lub powinowata, już po menopauzie, czyli już bezpłodna (matka, starsza siostra, teściowa). Oczywiście, gdy byliśmy jeszcze wspólnotą łowiecko-zbieracką, miało to znaczenie większe niż dziś.

Wracając do wyników, kostucha zabierająca młode matki skarlała zatem dokładnie w okresie, który pan zanalizował, a którego wcześniej w Polsce demograficznie nie analizowano. Nie ma gorączek połogowych, bo jest ampicylina.

Nie ma żadnej pewności, na co umierały w swej masie te młode kobiety. Gorączki połogowe grasowały w szpitalach, stąd tamże Semmelweis je – i to statystycznie, a nie mikrobiologicznie, bo mikrobiologia jeszcze wtedy nie istniała – wykrył, po czym oszalał, bo nikt nie chciał słuchać, że rodzące kobiety umierają, gdyż lekarze przenoszą na nie jakiś czynnik śmierci (brudne ręce z prosektorium), którego położne nie przenoszą. Wtedy jednak rodziło się właśnie w domach, bez kontaktu z innymi rodzącymi, a nie w szpitalach. Nie ma realnych danych (z opisów klinicznych lub aktów zgonu, wreszcie z pamiętników, dzienników, a nawet literatury) o przyczynach tych zgonów, zatem i one niekoniecznie były wszystkie okołoporodowe czy okołopołogowe.

Ludzie przyjmują coś, co się najbardziej narzuca, jako oczywiste. Przypadki takie są „przereklamowane”. Kobiety te natomiast moim zdaniem umierały na choroby zakaźne i nie wykluczam, że był tu zasadniczy wpływ funkcjonowania ich układu odporności w okresie pełnej zdolności do prokreacji. Samo bowiem zapłodnienie, jak i potem utrzymanie płodu wymaga pewnej immunosupresji, czyli naturalnego osłabienia układu odporności. Hipotetycznie zatem owa większa podatność na choroby zakaźne była tu po prostu funkcją ich wieku. Okres karmienia piersią jest też momentem osłabienia kobiety. Gdy zaś kobiety dożywały menopauzy, ten układ odporności stawał się „niezwyciężony”…

Nie ma, niestety, zbyt wielu danych z zakresu immunologii na temat tego, jak działa odporność u kobiet w funkcji wieku. Rodzi się jednak pytanie: skoro analizowana przez pana populacja (owa „klasa drukowana”) jest dość szczególna, choćby znacznie lepiej usytuowana, a wspomniane higiena i kanalizacja są im bardziej dostępne, to czy pan jakoś skontrolował te dane, umieścił je w jakimś generalnym kontekście? Dane pańskie bowiem, choć co do liczby z zakresu „big data”, są jednocześnie socjologicznie wycinkowe…

Najważniejsze jest to, że widzimy tutaj stały trend u tej samej, dużej populacji. Widzimy, jak zjawisko systematycznie zmienia się w kolejnych dziesięcioleciach. Nie ma tu miejsca na przypadek. Oczywiście, spróbowałem zestawić to z wycinkowymi danymi dla ogólnej populacji. W tym celu wykorzystałem dwie wielkie parafie warszawskie: parafię Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu (dla okresu 1800–1801 i 1838–1839) i Matki Boskiej Loretańskiej na Pradze (rok 1917). W obu przypadkach uwzględnione zostały wszystkie zgony, bogatych i biednych. Widać, że wprawdzie bogaci („drukowani”) żyli pięć–dziesięć lat dłużej, ale kształty wykresów dla osób dorosłych są podobne. Wyciągam z tego wniosek taki, że przemiany demograficzne najpierw dokonywały się w wyższych warstwach społeczeństwa, a potem dopiero schodziły do warstw uboższych, co zresztą jest typowe i trudno się temu dziwić.

Czytaj więcej

Dr hab. Kinga Paraskiewicz: Bazar, arbuz i papucie, czyli polskie ślady perskiego

Kobiety po menopauzie zdominowały kulturę. Teraz swoje priorytety narzucą społeczeństwu 

Czas zatem na wnioski czy propozycje skutków społecznych. Niektóre pojawiły się już na początku. Niekoniecznie są one wyłącznie demograficzne.

Kluczowy mój wniosek wychodzi od oczywistego stwierdzenia, że ludzie przekazują swe doświadczenia w znacznej mierze kulturowo, a nie genetycznie. Czego dowodem jest słynny przypadek Kaspara Hausera w XIX w., który wychowany w zamknięciu nie nauczył się w istocie mówić. Nasz mózg się kształtuje dzięki temu, jak jesteśmy wychowywani. Ta zmiana demograficzna, którą opisuję, sprawiła, że przeszliśmy jako społeczeństwo od sytuacji, w której wychowują nas matki żyjące w nieustannym lęku przed śmiercią (bo siostra, sąsiadka i kuzynka już umarły, choć miały dopiero 30 czy nawet mniej lat). Kładąc się spać, muszą się liczyć z tym, że mogą się już nie obudzić, że te najbliższe święta Bożego Narodzenia będą ich ostatnimi.

I codziennie śpiewają „Kiedy ranne wstają zorze”, dając wyraz wdzięczności, że „my się jeszcze obudzili”, jak robiła moja babcia.

Po tysiącach lat funkcjonowania w nieustannym lęku młodych kobiet przed śmiercią zaczęliśmy funkcjonować inaczej. Opisane przeze mnie elity społeczne (inteligencja, ziemiaństwo, przemysłowcy) przeżyły tę zmianę w okresie międzywojennym, w czasach małżeństwa Młodziaków opisanych przez Gombrowicza w „Ferdydurke”, którzy koniecznie chcieli, by ich córka miała dziecko nieślubne. Młodziakówny dorastały po wojnie i wtedy miały swoje dzieci, a pokolenie powojennego wyżu demograficznego to było pierwsze pokolenie w historii ludzkości wychowywane przez matki, które już nie czuły się zagrożone śmiercią z przyczyn naturalnych (bały się oczywiście wojny, bomby atomowej, ale nie bały się, że nagle „przyjdzie anioł śmierci i je stąd zabierze”).

O ile ludziom w XIX w. dzieciństwo upływało wśród ludzi, którzy mogą umrzeć bez jasnego powodu (jak wojna) w każdym momencie, to urodzeni po II wojnie światowej są wychowywani przez matki, a nawet babcie, które w ogóle nie myślą o śmierci, bo nie muszą. Śmierć stała się dla kobiet abstrakcyjna. To opóźnia też starzenie się i niedołęstwo – kobiety do znacznie późniejszego wieku ubierają się jak nastolatki, czują się młodo i rześko. A śmierć to coś, co dotyka kobiety po dziewięćdziesiątce. Oczywiście, i nasze czasy znają lęk przed kataklizmem klimatycznym czy „sztuczną inteligencją, która przyjdzie i nas pozabija”, ale nawet covid ominął tak dzieci, jak kobiety, a zwłaszcza kobiety przed 70. rokiem życia.

Wnuczki i prawnuczki Młodziakówien, które są dziś w wieku rozrodczym, nie rodzą przecież w wieku takim, jak ich babki. Dziś kobieta 26-letnia, jeszcze kilka lat temu zwana klinicznie „starą pierworódką”, nawet nie myśli jeszcze o pierwszym potomku.

Kiedyś kobiety też rodziły po czterdziestce, tylko że to było ich piąte czy 12. dziecko. W moim artykule jest wykres, który pokazuje, że kobiety między 35. a 40. rokiem życia w społeczeństwach nowoczesnych rodzą rzadziej niż w społeczeństwie tradycyjnym! Różnica jest taka, że kiedyś o zakończeniu rodzenia decydowała biologia, a dzisiaj decyduje o tym sama matka (w dodatku im starsza, tym bardziej świadoma i mająca więcej możliwości).

Wspomnieliśmy już, że skoro ludzie generalnie nie boją się śmierci, nie potrzebują religii, Boga i myślenia o nim. Nie ma treści w życiu tych ludzi wymagających, by religia w ogóle istniała. Przyczyną nie jest jednak tylko sekularyzacja. Wiele tych przemian wrzucanych do wspólnego worka pod nazwą „rola kobiet” czy „ideologia gender” bierze się moim zdaniem z pewnej rzeczy pośredniej, a mianowicie z tego, że jeszcze w XIX w. tych kobiet dojrzałych, po menopauzie, było dość mało, skoro znaczna ich część umierała wcześniej. Dziś są one w populacji dominantą. W polskim społeczeństwie jest dziś znacznie więcej kobiet żyjących po 45. roku życia niż tych w wieku 16–40 lat. Młoda matka stała się ewenementem, a kobiety w wieku przedbalzakowskim nazywamy dziewczynami, a nie kobietami. Nie mamy zatem „matek” i „babć”, mamy raczej podział na „dziewczyny” (do czterdziestki) i „dojrzałe kobiety” (po pięćdziesiątce).

Cóż, już pod koniec XIX w. sufrażystkami palącymi gorsety i domagającymi się praw wyborczych nie były żadne dzierlatki młode, a właśnie te „czterdziestki piątki”…

W związku z liczebnością kobiety po menopauzie zdominowały kulturę – dla nich i przez nie się ją tworzy. A kobieta, która ma 50 lat, nawet jeśli młodo wygląda, ma inne priorytety w życiu niż ta, która ma lat 25. Te właśnie priorytety mają szansę – w mechanizmie jak najbardziej demokratycznym – być narzucane całemu społeczeństwu. Kiedyś tylko mężczyźni masowo byli w stanie gromadzić doświadczenie międzygeneracyjnie, bo tych kobiet wystarczająco doświadczonych nie było w populacji wiele. Dziś sytuacja demograficzna jest inna, zatem owo doświadczenie zostało zakumulowane.

I ów „swój głos” bywa wykrzykiwany na ulicach i w parlamentach. Priorytetem staje się konsumpcja, wygoda, przyjemność, relaks (zrobiłabym mnóstwo rzeczy, których nie zrobiłam, jak byłam młoda, bo komunizm, bo studia, bo bieda…). I co teraz? Mam wrażenie, że pan traktuje tę sytuację jako nieodwracalną, a przecież jedynym pewnikiem współczesności wydaje się zmiana.

Mogłoby się to wszystko dość gwałtownie nawet odwrócić, gdyby zaistniał czynnik likwidujący z populacji właśnie te kobiety po pięćdziesiątce. Teoretycznie taki np. selektywny co do wieku (a także ewentualnie płci) czynnik zakaźny, o wysokiej śmiertelności, można sobie wyobrazić. Wtedy „kobietą defaultową” – typowym wzorcem – stałaby się znowu dzisiejsza dziewczyna w wieku 20–40 lat. Dziś w Polsce przypada półtora dziecka na kobietę, prosta zaś zastępowalność pokoleń wymagałaby co najmniej dwóch. Zatem tych starszych kobiet będzie w społeczeństwie procentowo przybywać, a młodszych ubywać. Już dziś natomiast proporcja między 16–40-latkami a 45+ jest jak 100 do 160.

Z transformacjami demograficznymi jest tak, że one najpierw się wydarzały we Francji czy w Anglii, a po pół wieku w Polsce; u nas to były lata po powstaniu styczniowym. W Afryce Północnej, np. Egipcie, który w ciągu 90 lat urósł z 15 mln do 105 mln mieszkańców, to się wydarzyło pod koniec XX w., w Chinach wydarzyło się teraz – czyli Chińczyków właśnie przestało przybywać, a teraz pewnie wchodzi w to Afryka Subsaharyjska, najbiedniejsza dziś część świata. Tam dzieci dopiero teraz przestają umierać, a zatem za następne pół wieku przestanie się ich bardzo dużo rodzić.

Poza chorobami zakaźnymi i wojnami populację liczebnie gwałtownie regulują (czy rozregulowują) wielkie migracje. Gdyby one były do Europy właśnie z rejonu Afryki Subsaharyjskiej, gdzie przejście demograficzne jeszcze nie zaszło, czy nawet Indii, gdzie piramida wiekowa jest nadal niczym dobrze ułożony piętrowy tort, to czy nam to „nie wywróci stolika”, który pan opisał?

Oczywiście. Nagle 30 mln mieszkanek Demokratyczniej Republiki Kongo czy Nigerii się do nas przeniesie i będzie rodzić masowo dzieci tu, więc Polska nagle będzie miała 100 mln mieszkańców. Tylko to już będzie zupełnie inna Polska, inna polska populacja. To musi doprowadzić w Europie do napięć, nawet wojen.

Gdyby u nas zaszły jakieś przemiany polityczne – ale to już na nie ostatni dzwonek – że zamiast konfliktu damsko-męskiego (objawionego chociażby podczas Marszu Czarnych Parasolek) doszłoby raczej do sojuszu płodnych przeciwko już bezpłodnym (czyli zasadniczo mężczyzn do siedemdziesiątki i kobiet przed menopauzą przeciw starszym paniom), gdyby zatem powstała dziś partia skutecznie reprezentująca interesy owej grupy płodnej, a marginalizująca interesy tej bezpłodnej, która już nie może mieć dzieci, ale chce mieć emeryturę wypracowywaną przez resztę…

To coraz bardziej przypomina jakiś egzotyczny sojusz Konfederacji i partii Razem…

…to przy odpowiednim zarządzaniu kampanią byliby w stanie jeszcze przez jakiś czas wygrać wybory i przeprowadzić swój ewentualny program – ujmując go skrótowo – pronatalistyczny. To okienko jednak już się powoli zamyka i za jakiś czas, nawet gdyby taki skuteczny sojusz powstał, to i tak nie przemoże metodami demokratycznymi tej gigantycznej i rosnącej demograficznie grupy kobiet 45+. Zwracam jednak uwagę, że to młode kobiety jedynie mogą tu zadecydować, czy są po stronie swoich starszych koleżanek, czy kolegów. Inną opcją, którą bujna wyobraźnia może powołać do życia, jest zmiana ustroju na taki, gdzie mamy, jak pszczoły czy mrówki, młodą królową i to jej podporządkowane jest wszystko. Dlatego zatem twierdzę, że ta sytuacja raczej nie ulegnie zmianie, skoro wszystkie możliwe jej hamulce są kompletnie abstrakcyjne.

Będziemy zatem w najbliższym półwieczu pod rządami osób już niepłodnych, głównie starszych pań. Już dziś wśród wszystkich pełnoletnich obywateli Polski kobiety 45+ stanowią ponad 30 proc. To one będą decydować zatem o polityce w sensie – o systemie wartości – a zatem o tym, z czym politycy muszą się liczyć.

Marek Jerzy Minakowski (ur. 1972)

Z wykształcenia filozof, z zawodu twórca baz danych. Doktoryzował się w UJ z historii logiki matematycznej, potem w latach 1997–2011 współtworzył portal Onet (m.in. jako szef redakcji gospodarczej, działów poczty i wyszukiwarki), obecnie zajmuje się rekonstruowaniem sieci powiązań rodzinnych wśród polskich elit od średniowiecza do dzisiaj. Twórca i właściciel serwisów sejm-wielki.pl i wielcy.pl, autor wielu artykułów naukowych z demografii historycznej, socjologii i analizy sieci społecznych. Łączy humanistykę z data science.

MATERIAŁY PRASOWE

Plus Minus: „Niepłodne kobiety odebrały władzę płodnym mężczyznom i trzeba się do tego przyzwyczaić, to się nie zmieni”, stwierdził pan niedawno w mediach społecznościowych. A że śledzi pana liczne grono, chociażby użytkownicy „Wielkiej Genealogii Minakowskiego”, rzecz nie przeszła bez echa. Jak pan to wyliczył?

Dobrze, że pani mówi „wyliczył”. Często ludzie wolą się kłócić o kwestie społeczne, filozoficzne czy kulturowe, zamiast po prostu policzyć. Tak jakby humanistyką zajmowali się wyłącznie ludzie, którzy w szkole bali się matematyki. Chętnie pokażę, że jak się dobrze policzy, to będziemy mieli odpowiedź na takie pytania, jak sensowność programu 800+ i zapłodnienia in vitro, dobór kanonu lektur szkolnych i polityki imigracyjnej, wiek emerytalny i szanse zbudowania dużej armii. Odpowiedź na te wszystkie pytania daje demografia historyczna, ale trzeba umieć ją dobrze zapytać i mieć do tego dane. I ja te dane mam.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi