Mariusz Cieślik: Epitafium dla Jacka Kaczmarskiego

Gdyby kiedyś miał powstać film o Jacku Kaczmarskim, swój wielki finał powinien mieć mniej więcej w roku 1990. Kiedy po dziesięciu latach emigracji wrócił do kraju jako głos zwycięskiej Solidarności.

Publikacja: 12.04.2024 17:00

Jacek Kaczmarski

Jacek Kaczmarski

Foto: Wikimedia Commons/CC BY 3.0 DEED Attribution 3.0 Unported/Paweł Plenzner

Podejrzewam, że Michael Jackson nie zrobiłby na nas podobnego wrażenia. A był wtedy największą gwiazdą światowego popu. Ale nim ekscytowały się nastolatki wieszające na ścianach plakaty z niemieckiego „Bravo”, które właśnie pojawiło się w Polsce. Studenci woleli, rzecz jasna, Jacka Kaczmarskiego. Absolwenta naszego wydziału. No i, co tu dużo kryć, idola. Przynajmniej dla mnie i sporej grupy znajomych. Jego wizyta na Dniach Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego to było wydarzenie z cyklu bóg zstępuje z Olimpu.

Jacek Kaczmarski – niezłomny bard

Pamięć ludzka jest zawodna, a w tamtych czasach na szczęście nie było jeszcze mediów społecznościowych. Tak że nie jestem pewien na 100 procent, ale wydaje mi się, że to musiało być w maju 1991 roku. Dokładnie rok po triumfalnym powrocie, kiedy na koncerty w największych salach w Polsce zabrakło biletów. Wiem, bo próbowałem się tam dostać. Z tego co pamiętam, to tłum był taki, że swoim naporem wyważył drzwi w warszawskim Remoncie. Podobnie było w hali Wisły w Krakowie. Nie sądzę, aby w tamtych czasach traktowano jakiegoś artystę z podobnym uwielbieniem.

Ale też, trzeba przyznać, moment był szczególny. Gdyby kiedyś miał powstać film o Jacku Kaczmarskim, właśnie wtedy powinien mieć swój wielki finał. Po dziesięciu latach emigracji wrócił wtedy do kraju jako głos zwycięskiej Solidarności. Niezłomny bard, którego piosenki śpiewano w latach 80. na każdej opozycyjnej demonstracji i przy każdym ognisku. Nie wspominając już o przegrywanych z magnetofonu na magnetofon kasetach, wydawanych poza zasięgiem cenzury przez działaczy podziemia.

Gdyby kiedyś miał powstać film o Jacku Kaczmarskim, swój wielki finał powinien mieć mniej więcej w roku 1990. Kiedy po dziesięciu latach emigracji wrócił do kraju jako głos zwycięskiej Solidarności.

Wiosna 1991 to był chyba ostatni moment, kiedy cieszyliśmy się wolnością. Bieda stała już u drzwi milionów Polaków, ale na razie jeszcze wszyscy odnajdywali się w nowej rzeczywistości. Nie do końca pewni, czy będzie lepiej, czy gorzej. Wtedy chyba jeszcze nie rozumieliśmy, że jednym będzie dużo lepiej, a innym dużo gorzej. Tak czy owak koncert Jacka – bo przecież tak jak wszyscy byłem z nim na „ty” – nie mógł się wydarzyć w lepszym momencie.

Jackowi Kaczmarskiemu należy się film

Sam bohater okazał się człowiekiem dowcipnym, wyluzowanym, z dystansem do świata i samego siebie. Traktował nas, 20-latków, jak młodszych kolegów, którzy mówią tym samym językiem. A jego występ był porywający. W przepełnionym Auditorium Maximum chyba pierwszy raz w życiu zobaczyłem, na czym polega charyzma. I zrozumiałem, że prawdziwy artysta wyrywa swoją sztukę z trzewi. Dziś, kiedy Jacka Kaczmarskiego nie ma z nami równo 20 lat, zaczynam rozumieć, że to był ten szczyt, z którego ponownie stoczył się w otchłań. Bo przecież miał już za sobą ciężkie lata w Monachium. Demony, które nie oszczędzają nikogo prócz głupców, miały go znowu dopaść.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Wyleczyć aktywistów z idiotyzmów

Ten film, który się Jackowi należy, to powinna być opowieść o nieszczęśliwym geniuszu, co słusznie zauważył zaprzyjaźniony scenarzysta. Geniusze zresztą zazwyczaj bywają nieszczęśliwi, nie dalej jak tydzień temu opisałem w tym miejscu przypadek Louisa-Ferdinanda Céline’a.

Wydaje mi się, że Jacek Kaczmarski spokój odnalazł dopiero pod koniec, jakże krótkiego, życia. Nie od dziś wiadomo, że wielkim artystom ciężko się żyje z powodu wielkiej wrażliwości. To ona czyni ich wybitnymi, sprawia, że chłoną rzeczywistość i potrafią ją przetworzyć, ale jednocześnie niesłychanie łatwo ich zranić. Myślę też, że akurat w przypadku Jacka stało się coś, czego on sam kompletnie nie przewidział i czego nie chciał. Obsadzono go w roli bohatera Solidarności i ustawiono na piedestale, tymczasem on był człowiekiem z krwi i kości, który chciał iść własną drogą. Także w sensie artystycznym. Dlatego trudno traktować jego ówczesny wyjazd do Australii inaczej niż ucieczkę. Może i udało mu się uciec przed wszystkimi, którzy obsadzali go w niepasującej mu roli. Problem w tym, że nie da się uciec przed samym sobą.

Podejrzewam, że Michael Jackson nie zrobiłby na nas podobnego wrażenia. A był wtedy największą gwiazdą światowego popu. Ale nim ekscytowały się nastolatki wieszające na ścianach plakaty z niemieckiego „Bravo”, które właśnie pojawiło się w Polsce. Studenci woleli, rzecz jasna, Jacka Kaczmarskiego. Absolwenta naszego wydziału. No i, co tu dużo kryć, idola. Przynajmniej dla mnie i sporej grupy znajomych. Jego wizyta na Dniach Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego to było wydarzenie z cyklu bóg zstępuje z Olimpu.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Big data pomaga budować skuteczne strategie
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje