Piłka łączy nas w bólu

Rok 2023 był dla polskiej piłki fatalny pod każdym względem. Reprezentacja nie awansowała do finałów mistrzostw Europy, a PZPN uwikłany w afery kompromitował się decyzjami sportowymi.

Publikacja: 01.12.2023 17:00

Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej (PZPN) Cezary Kulesza podejmuje złe decyzje, ale nie tylko on

Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej (PZPN) Cezary Kulesza podejmuje złe decyzje, ale nie tylko on jest winny

Foto: Piotr Molecki

Jedno z drugim ma sporo wspólnego. Obecne władze, wybrane w roku 2021, nie radzą sobie bowiem z prowadzeniem związku. Kryzys nie zaczął się teraz, tylko wcześniej, a wszystko, co dzieje się obecnie na boisku i poza nim, to tylko konsekwencje wcześniejszych błędów.Gwoli sprawiedliwości Zbigniew Boniek, czyli poprzednik Cezarego Kuleszy, który w roli szefa PZPN był równie wyrazisty jak piłkarz, podjął dwie niefortunne decyzje, których konsekwencje wciąż widać. Pierwszą było zwolnienie z funkcji selekcjonera Jerzego Brzęczka. Pozbawiono pracy trenera, który doprowadził kadrę do awansu na mistrzostwa Europy, uważając, że zagraniczny będzie lepszy. Od tego zaczęło się łamanie zasad fair play. Przyjęto na jego miejsce Paulo Sousę, czyli Stana Tymińskiego futbolu.

Boniek, którego lubię i szanuję, znał się na wszystkim, tylko nie na trenerach. Nie zrobił w tej roli kariery we włoskich klubach, chociaż on sam nie uważa pracy w Lecce, Bari i Sambenedettese za porażkę (wbrew wynikom, ale przegrany trener zawsze ma coś na swoją obronę). Uważając, że poprowadzi reprezentację lepiej niż Jerzy Engel na mundialu, sam siebie namaścił nawet na selekcjonera. Pracował niecałe pół roku i zrezygnował. Słusznie.

Minęły lata, Boniek stał się dojrzalszy, ale nadal ocenia trenerów według sobie tylko znanych kryteriów. Sousa miał być trenerem „top”. Nie dość, że nie był, to jeszcze uciekł z Polski, bo w Brazylii obiecali mu wyższą gażę.

Z nieznanych bliżej powodów Boniek zatrudnił też Czesława Michniewicza na stanowisko trenera reprezentacji młodzieżowej. Decyzja była nie tylko szokująca ze względu na powszechnie znaną komitywę tego trenera z szefem mafii piłkarskiej, ale i stronę merytoryczną. To nie był dobry trener, a nawet zdobywane przez niego z Zagłębiem i Legią tytuły mistrza Polski nie poprawiały jego notowań w środowisku polskich szkoleniowców. Nie jest dobrze, kiedy prezes – zanim zatrudni trenera – musi pytać prokuraturę we Wrocławiu zajmującą się korupcją w futbolu, czy kandydat nie ma czegoś cuchnącego za uszami.

Podanie przez Bońka ręki Michniewiczowi stało się początkiem nieszczęść. Nie chodziło o to, jak trener sobie radził z drużyną młodzieżową, ale że w ogóle znalazł się na salonach. I kiedy PZPN go zwolnił z młodzieżówki, znalazł zatrudnienie w Legii.

Należy domniemywać, że Dariusz Mioduski, właściciel Legii, nie ma głębokiej wiedzy na temat szkoleniowców oraz ich metod, bo gdyby miał, Michniewicz na Łazienkowskiej nie miałby prawa się znaleźć. Co to za trener, okazało się wkrótce, kiedy Legia – przegrywając mecz za meczem – była nawet przez chwilę zagrożona spadkiem. Czegoś takiego w swojej historii nigdy nie doświadczyła.

Wydawać by się mogło, że takie pasmo klęsk zakończy karierę człowieka, którego zaczęto porównywać do tego, któremu Terkowski wytrącił z rąk talerzyk z sałatką. Ale okazało się, że proza Tadeusza Dołęgi-Mostowicza ma wymiar ponadczasowy. Bohater jego powieści otrzymał misję stworzenia rządu, a Czesław Michniewicz wolą prezesa PZPN Cezarego Kuleszy został selekcjonerem, co znani politycy Prawa i Sprawiedliwości odnotowali z radością w mediach społecznościowych.

Czytaj więcej

Masopoust, Panenka i kangury. Futbol po czesku

Papszun pojechał na wakacje

Pisanie, jak odnalazł się w tej roli, nie ma już sensu, bo omawiano to wielokrotnie. On nawet nie umiał odegrać roli selekcjonera, bo zabrakło mu nie tylko merytorycznych umiejętności. Chodzi o coś innego. Takie żonglowanie stanowiskiem prowadzącego kadrę wiązało się nieuchronnie ze zmianami w sztabach kolejnych trenerów reprezentacji (a od zwolnionego w styczniu 2021 r. Brzęczka było ich jeszcze czterech) powoływaniem faworytów kolejnych selekcjonerów i – w praktyce – ograniczonymi możliwościami budowania stabilnej drużyny.

Do tego dochodziła świadomość – obecna w środowisku dziennikarzy, trenerów, działaczy i bardziej zorientowanych kibiców – że o powołaniu na stanowisko selekcjonera nie musi decydować merytoryczna klasa kandydata.

Według niepotwierdzonych, ale bardzo wiarygodnych źródeł, kiedy Fernando Santos zrezygnował ze stanowiska i zaczęły się dyskusje, kto może zostać jego następcą, Kulesza już wiedział. Środowisko też wiedziało, że prezes postawi na zaufanego człowieka z czasów, kiedy był szefem Jagiellonii Białystok, czyli Michała Probierza.

Przedłużanie oczekiwania na decyzję było zwykłą ściemą, grą pod publiczkę. Bo ta „publiczka”, a więc kibice w całej Polsce, chcący jedynie dobra reprezentacji, miała swojego faworyta – Marka Papszuna. Jeśli ktoś w ciągu trzech lat zdobywa mistrzostwo Polski, dwukrotnie wicemistrzostwo, dwa razy Puchar Polski i raz gra w finale tych rozgrywek, to musi być dobry.

Osiągnięcia Probierza z ostatniej dekady nie są tak imponujące, bo to zaledwie jeden zdobyty z Cracovią Puchar Polski (2020) oraz wicemistrzostwo kraju z Jagiellonią (2017). Papszun w tym czasie przez siedem lat budował potęgę Rakowa, przeprowadzając go od drugiej ligi na szczyt. Kulesza nie mógł nie wziąć pod uwagę vox populi, więc spotkał się z Papszunem na rozmowie w swoim hotelu Atlanta w Jeżewie Starym koło Białegostoku. Ale zdaniem kilku osób, które są blisko prezesa, a bywają niedyskretne, to było tylko alibi: prezes myśli nad najlepszym rozwiązaniem dla Polski, więc spotyka się, rozmawia, żeby podjąć słuszną decyzję.

Faktycznie media przedstawiały Probierza i Papszuna jako głównych kandydatów. Na kilka dni przed ogłoszeniem decyzji zadzwoniłem do tego drugiego z pytaniem, czego się spodziewa. Potwierdził, że rozmawiał z prezesem, ale dodał też, że właśnie wyjeżdża na urlop. W dniu ogłoszenia werdyktu na pewno nie będzie go w Warszawie. Tak się może zachować tylko ktoś, kto wie, że nie na niego czekają kamery.

Prezes dopełnił formalności. Nim ogłosił Probierza zwycięzcą, spytał o zdanie członków zarządu. Dyrektor sportowy PZPN Marcin Dorna przygotował analizę pracy Probierza bardzo dla niego korzystną, co dla prezesa stanowiło jeszcze jeden argument. Zupełnie więc niepotrzebnie nowy selekcjoner podczas pierwszej konferencji prasowej podkreślał, że nie otrzymał stanowiska po znajomości, tylko że na nie zasłużył wieloletnią pracą. Tego wcześniej nie mówił żaden trener kadry, chociaż okoliczności powołania niektórych bywały jeszcze bardziej dyskusyjne.

Logiczny wybór

Bo o ile można zadawać sobie pytanie: w jakim składzie i jak grałaby reprezentacja, gdyby jej trenerem został Papszun, o tyle nie można przyznać, że wybór Probierza – niezależnie od jego towarzyskich relacji z prezesem – wydawał się logiczny.

Papszun był wyborem ludu, jak w nieodległej przeszłości Janusz Wójcik i Franciszek Smuda. Wójcik za srebrny medal olimpijski i nieszablonowy sposób prowadzenia drużyny zjednujący mu zwolenników w całym kraju. Smuda za „widzewski charakter” łódzkiego klubu, który grał w Lidze Mistrzów.

Wójcika pierwsza reprezentacja przerosła. Dopóki mógł kupować mecze na poziomie ligi, uważano go za dobrego trenera. W reprezentacji młodzieżowej stała za nim Fundacja Olimpijska, która w pewnym stopniu wyłączyła ją ze struktur PZPN. A w pierwszej już nic, więc bańka pękła. Smuda został selekcjonerem o kilka lat za późno, kiedy sam był starszy, widzewskie metody zawodziły, bo wszystko wokół się zmieniło.

Nie wiadomo, jak wiodłoby się Papszunowi, ale przyznać trzeba, że za wyborem Probierza przemawiało kilka argumentów: ćwierć tysiąca meczów w ekstraklasie jako piłkarz, trzy lata gry w drugiej Bundeslidze, praca w roli trenera w dziesięciu polskich klubach, rok jako trener reprezentacji młodzieżowej. Można się było spodziewać, że lata doświadczeń, znajomość boiska, szatni, zakulisowych realiów pomogą. Cztery mecze reprezentacji pod jego kierownictwem są jednak rozczarowaniem.

Statystycznie nie wygląda to źle: dwa zwycięstwa i dwa remisy. Tyle że są to zwycięstwa nad Wyspami Owczymi (2:0) i Łotwą (2:0) w meczu towarzyskim. Kiedy potrzebne były zwycięstwa, bo tylko one przedłużały szanse bezpośredniego awansu na mistrzostwa Europy, Polacy remisowali i z Mołdawią (1:1), i z Czechami (1:1), mimo że obydwa mecze odbywały się na PGE Narodowym. Cel nie został osiągnięty.

Miarą spadku popularności oraz zaufania do reprezentacji była frekwencja na ostatnim z tych meczów, z Łotwą. Przyszło niespełna 40 tys. kibiców, a przez lata grało się tu przy kompletach: ponad 55 tys. Puste miejsca na trybunach tak bardzo kłuły w oczy, że PZPN – wbrew przyjętemu zwyczajowi – nie odważył się nawet w drugiej połowie poinformować, ile osób jest na stadionie.

Czytaj więcej

Stefan Szczepłek: Pocztówka z wakacji

Santos miał dość

Kryzys trwa na boisku i poza nim. Ale niezależnie od oceny kolejnych selekcjonerów warto brać pod uwagę to, że to nie oni są w największym stopniu odpowiedzialni za wynik i poziom gry, tylko piłkarze. Być może z tego wzięła się nagła dymisja Santosa. Skoro odchodził przegrany, łatwo go teraz krytykować i porównywać z Sousą.

To niesprawiedliwe. Sousa był bardzo dobrym piłkarzem, który w swojej karierze spotykał się w różnych krajach z wieloma działaczami (zresztą wszędzie takimi samymi) i dobrze wiedział, jak z nimi rozmawiać. PZPN dał wiarę jego złotoustym zdaniom i drogim garniturom, więc Portugalczyk – wspólnie ze swoimi pięcioma asystentami – wydoił nas, ile się dało.

Santos stanowił jego kulturowe przeciwieństwo. To był poważny gość z zasadami i konkretnymi sukcesami. Raczej abnegat, palący ponad miarę, przepojony wiarą katolicką i odmawiający w podróżach na mecze różaniec. Nie wszystkim się podobał, bo obce były mu kolacyjki z działaczami. Radosław Michalski, członek zarządu PZPN oddelegowany do reprezentacji jako łącznik między nią a prezesem (czyli „ucho prezesa”), źle wspomina kontakty z Santosem, czemu – znając Michalskiego – się nie dziwię. Odżył dopiero teraz, przy Probierzu i jego ekipie.

Santos spodziewał się chyba w Polsce czegoś innego, niż zastał. Miał prawo sądzić, że w potężnym kraju europejskim, z konkretnymi osiągnięciami sprzed lat futbol stoi na wyższym poziomie sportowym i organizacyjnym. Dostał obuchem już na dzień dobry. Żaden inny selekcjoner nie miał takiego debiutu: 0:2 z Czechami po trzech minutach gry. Jeszcze pewnie myślał, że z czasem to ogarnie, ale było to ponad jego siły. Stracił serce, zrezygnował – najpierw psychicznie, a wkrótce i fizycznie. Nie tego się spodziewał po piłkarzach grających w najlepszych klubach Europy.

Miał też prawo oczekiwać większego wsparcia od związku, ale się nie doczekał. PZPN wolał koncentrować się nie na stronie merytorycznej, tylko toczył jałowe dyskusje, czy Grzegorz Mielcarski może zostać asystentem Portugalczyka czy nie. Bo Santos chciał Mielcarskiego, którego dobrze znał, mógł liczyć na jego lojalność oraz rozmawiał z nim po portugalsku, a w PZPN wolą swoją wtyczkę. Przez cały okres pracy Santosa Kulesza, który zresztą podczas prezentacji nowego trenera nie wiedział, jak on ma na imię, rozmawiał z nim może dwa razy.

Po doświadczeniach z Sousą i Santosem (ale i częściowo także z Leo Beenhakkerem) jedno nie ulega wątpliwości: zagraniczny trener reprezentacji w Polsce ma niewielkie szanse na sukces. Wcześniej czy później zniszczy go taka czy inna grupa interesu.

Nie wynika to tylko z faktu, że dla każdego przybysza praca w Warszawie jest tylko kolejną na jego drodze zawodowej, więc bardziej ocenia ją pod kątem zarobków niż uczucia. Ten brak serca wynika także z niezrozumienia mentalności polskich piłkarzy i trudności ze zrozumieniem reguł decydujących o funkcjonowaniu piłki w Polsce. Jeśli w ogóle jakieś są – poza wszechobecnym cwaniactwem. Agent oszukuje piłkarza, piłkarz trenera, trener dyrektora sportowego, ten prezesa, a prezes właściciela.

Poziom niższy, lidera brak

Dlatego potrzebny jest ktoś, kto to wszystko ogarnie i weźmie w garść. Na Papszuna, mam nadzieję, przyjdzie czas. Probierz na razie nieco zawodzi. To zrozumiałe, że drużyna, która się sypie, nie zacznie nagle dobrze grać tylko dlatego, że przyszedł nowy trener. Zawodnicy chwalą go, bo chwalą zawsze tych, którzy są, a krytykują tych, którzy odeszli.

Na razie Probierz szuka, co polega na tym, że w każdym z czterech meczów reprezentacja wybiegła w innym składzie. Z 28 powołanych tylko sześciu wystąpiło we wszystkich (Jakub Kiwior, Bartosz Slisz, Sebastian Szymański, Przemysław Frankowski, Adam Buksa, Karol Świderski), a dwóch (Kiwior, Frankowski) – od pierwszej do ostatniej minuty. Oczywiście to wynika ze wspomnianych prób trenera lub okoliczności od niego niezależnych (kontuzja Roberta Lewandowskiego, choroba Piotra Zielińskiego), ale trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet z tymi piłkarzami (i Wojciechem Szczęsnym) to wciąż jest zespół bardzo przeciętny.

Każdy kolejny selekcjoner zastaje sytuację gorszą. W ostatnich latach rezygnowali zawodnicy, którzy nie tylko decydowali o grze, ale mieli charakter, a niektórzy nawet charyzmę. Od kiedy nie ma Jakuba Błaszczykowskiego, Łukasza Piszczka, Łukasza Fabiańskiego, Kamila Glika czy Grzegorza Krychowiaka, jakość reprezentacji znacznie zmalała. Lewandowski skończył w sierpniu 35 lat i przestał być napastnikiem, do którego wystarczyło podać, żeby zdobył bramkę. Tym bardziej że nie ma kto kopnąć. Arkadiusz Milik w lutym skończy 30 lat i nigdy nie wiadomo, jak zagra. Kamil Grosicki jest nieco starszy od Lewandowskiego. Bardzo wątpliwe, żeby kiedykolwiek jeszcze przeprowadzili wspólnie taką akcję, po jakiej we Frankfurcie Lewandowski wbił gola Niemcom. To było osiem lat temu.

Nie ma następców tamtych gwiazd. O ile stosunkowo łatwiej znaleźć na skrzydło zawodnika szybkiego, ofensywnego, z umiejętnością dośrodkowania (dobrze w tej roli sprawdza się Frankowski, a Nicola Zalewski – jeśli akurat nie ma przeciwnika do pilnowania), o tyle kogoś na miejsce Glika i Krychowiaka już nie.

Linia obrony w każdym meczu jest inna, a fakt, że Bartosz Slisz wystąpił we wszystkich czterech meczach świadczy o dwóch sprawach: albo w Polsce nie ma defensywnego pomocnika, albo wymagania wobec gracza na tej pozycji są coraz mniejsze.

Jeśli marzy się nam reprezentacja na poziomie światowym, bo przecież mieliśmy i taką, to możemy porównywać zawodników na tych samych pozycjach niezależnie od tego, że przez lata zmieniła się sama gra, ale i obowiązki piłkarzy.

Tacy jak Lesław Ćmikiewicz, Jerzy Kraska, Henryk Kasperczak, Zygmunt Maszczyk, Adam Nawałka, Waldemar Matysik – czyli zawodnicy z najlepszych czasów, łączeni głównie z zadaniami defensywnymi, byli piłkarzami wszechstronnymi. Grali w pomocy, ale mogli i na środku obrony, a jak trzeba było, inicjowali akcje, po których padały bramki. Lub sami je zdobywali. I mieli wyobraźnię, wiedzieli, co może zdarzyć się na boisku za kilka podań, czyli kilkanaście sekund. Biegający w jednostajnym rytmie Slisz, który nawet kiedy piłkę przejmie, to nie wie, co z nią zrobić, więc podaje do najbliższego partnera, jest zbyt schematyczny, żeby spełniać nasze marzenia. Może gra, bo lepszych nie ma.

Jacek Magiera, który dziś jest trenerem liderującego w ekstraklasie Śląska, też był defensywnym pomocnikiem, mistrzem Europy juniorów do lat 16, kapitanem reprezentacji U-17, która na mistrzostwach świata zajęła czwarte miejsce. Rozegrał ponad 200 meczów w ekstraklasie, kilkadziesiąt w reprezentacjach juniorów i ani jednego w pierwszej drużynie narodowej. Był dużo lepszy od Slisza, jednak kryteria powołań do reprezentacji były w jego czasach wyższe. Dziś wystarczy dwa razy dobrze kopnąć piłkę, grać we właściwym klubie, mieć obrotnego agenta i klakierów wśród dziennikarzy, żeby stać się kadrowiczem.

Czytaj więcej

Stefan Żywotko. W Algierii przysięgali mu ojcowski szacunek

Przed nami dwa decydujące starcia

Takich problemów jest więcej. Probierz na razie nie przybił na drużynie swojego stempla. Nie wie, na kogo postawić, ale teraz będzie musiał się na coś zdecydować, bo przed nim dwa decydujące starcia. Robi też niestety coś, z czego znany był w pracy w klubach, a co czasami kończyło się wcześniejszym rozwiązaniem umowy. Ma zawsze swoje zdanie, z którym zgadza się bezwarunkowo, nawet jeśli życzliwi sugerują, że może się myli. Kto mu zabroni powołać Patryka Pedę z klubu trzeciej ligi we Włoszech? Nie ma lepszych i bardziej doświadczonych?

Niezależnie od krytyki pod adresem piłkarzy i trenera to nadal jest reprezentacja, która powinna wygrać obydwa marcowe mecze barażowe – najpierw z Estonią, potem z Finlandią lub Walią. Tylko kiedy ogląda się drużynę na boisku, rosną wątpliwości. Można odnieść wrażenie, że wielu zawodnikom zarabiającym za granicą nie zależy na grze w reprezentacji, a ich zaangażowanie kończy się na odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego.

Są syci, bogaci i leniwi, więc należy kibicować Probierzowi, żeby szukał tak długo, aż znajdzie nowych, lepszych oraz ambitniejszych. Z dnia na dzień to się nie uda. Jeśli w ogóle, bo następców nie widać.

Jedno z drugim ma sporo wspólnego. Obecne władze, wybrane w roku 2021, nie radzą sobie bowiem z prowadzeniem związku. Kryzys nie zaczął się teraz, tylko wcześniej, a wszystko, co dzieje się obecnie na boisku i poza nim, to tylko konsekwencje wcześniejszych błędów.Gwoli sprawiedliwości Zbigniew Boniek, czyli poprzednik Cezarego Kuleszy, który w roli szefa PZPN był równie wyrazisty jak piłkarz, podjął dwie niefortunne decyzje, których konsekwencje wciąż widać. Pierwszą było zwolnienie z funkcji selekcjonera Jerzego Brzęczka. Pozbawiono pracy trenera, który doprowadził kadrę do awansu na mistrzostwa Europy, uważając, że zagraniczny będzie lepszy. Od tego zaczęło się łamanie zasad fair play. Przyjęto na jego miejsce Paulo Sousę, czyli Stana Tymińskiego futbolu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi