Stefan Żywotko. W Algierii przysięgali mu ojcowski szacunek

9 stycznia Stefan Żywotko kończy 101 lat. Ten urodzony we Lwowie trener piłkarski sukcesy odnosił z klubami ze Szczecina i Gdyni. Bardziej niż w Polsce znany jest jednak w Algierii, a dla kibiców w Kabylii, gdzie spędził 14 lat, do dziś pozostaje legendą.

Publikacja: 08.01.2021 18:00

Wizyta Stefana Żywotki w Algierii w roku 2003. Obok polskiego trenera Oumnia Hadj Arezki – prezes kl

Wizyta Stefana Żywotki w Algierii w roku 2003. Obok polskiego trenera Oumnia Hadj Arezki – prezes klubu JSK w latach 70.

Foto: archiwum prywatne

Dla nas Stefan Żywotko jest chyba ostatnim łącznikiem z lwowskim sportem. Urodził się w Zniesieniu, peryferyjnej dzielnicy Lwowa, znanej z huty szkła, zakładów farmaceutycznych oraz fabryki likierów i wódek, ale nie tej najsłynniejszej – Baczewskiego, a Mikolascha. Inny lwowiak, reżyser Janusz Majewski zapamiętał, że batiary ze Zniesienia cieszyły się sławą i traktowano ich z respektem. Byli dla Lwowa kimś takim jak cwaniaki z Pragi dla Warszawy.

Stefan Żywotko przyszedł na świat niecałe trzy tygodnie po założeniu PZPN, w roku Cudu nad Wisłą, kilkanaście miesięcy przed Kazimierzem Górskim. Jego ojciec Franciszek (ranny w bitwie nad Piavą) nosił z dumą austriacki mundur, na chrzcie dano mu imię na cześć Najjaśniejszego Pana. Choć został inwalidą, walczył jeszcze o polski Lwów. Odznaczono go krzyżem za odwagę, ale kiedy po kolejnej wojnie czasy się zmieniły, na wszelki wypadek ordery zniszczył. Wiedział, co robi. Nim jego syn, Stefan, w roku 1946 został piłkarzem Gwardii Szczecin, dokładnie go prześwietlono. UB musiało mieć pewność, że w milicyjnym klubie są zawodnicy o nieposzlakowanej przeszłości i z „dobrych" rodzin.

Ojciec był też działaczem spółdzielczego klubu Czarni Lwów, największego konkurenta Pogoni. Czarnych nazywano Powidlakami, bo – jak wspominał ten klub też lwowiak, piosenkarz Zbigniew Kurtycz – „czarne to są powidła". Ale nie było w tym określeniu złośliwości. Kurtycz, Górski, Żywotko mówią niezależnie od siebie to samo: między lwowskimi klubami nie było nienawiści. Żyli tam zgodnie i często wspólnie grali Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi, Ormianie i jakoś potrafili się porozumieć. Stefan Żywotko grał najpierw z kolegami na boisku „na Świtezi", z dala od centrum. Był rok 1935 lub 1936. Zjawił się tam trener LKS Zniesieńczanka z jego dzielnicy Zniesienie. Zobaczył, jak Stefan gra, i prosto z tej łąki zabrał go na mecz na prawdziwym boisku. Zniesieńczanka była małym klubem, miała jednak bogatego sponsora, Jana Ruckera. Prowadził kilka firm, wśród których największa była fabryka konserw, potentat w tej dziedzinie w przedwojennej Polsce.

Żywotko spędził w Zniesieńczance trzy sezony, ale grał też w Czarnych. Prawdopodobnie tam pierwszy raz zetknął się z Kazimierzem Górskim, który był zawodnikiem Robotniczego Klubu Sportowego Lwów. Nie ma natomiast wątpliwości co do tego, że grał razem z Górskim w dwóch innych lwowskich klubach: Garbarni i Spartaku.

Od Stalina do Hitlera i z powrotem

22 września 1939 roku do Lwowa weszła Armia Czerwona. Żywotko miał lat 19, a Górski – 18. Chłopcy byli świadomi sytuacji, ale zwyczajnie chcieli grać, a polskie kluby zostały rozwiązane. Rosjanie Zniesieńczankę przemianowali na Piszczewik, czyli klub zrzeszający pracowników branży spożywczej. Nazwa rosyjska, piłkarze polscy, Ukraińców można tam było policzyć na palcach jednej ręki.

W roku 1941 przyszli Niemcy. Początkowo w ich interesie leżało odbudowanie ukraińskich klubów. Polacy nie chcieli w nich grać, ale gdzieś musieli. Tworzyli więc dzikie drużyny, a jak już ktoś je wspierał, można było mówić o klubie. Na takiej zasadzie, na bazie trzech garbarni powstała Garbarnia.

Syn Stefana Żywotki, Mieczysław, powołuje się na ojca, który widział listę zawierającą 47 nazwisk graczy Garbarni z lat 1941–1944. Są wśród nich jego ojciec i Kazimierz Górski. A oprócz nich Polacy, Niemcy, Ślązacy, Ukraińcy. Żydów już nie było. Zostali zamknięci w getcie i wymordowani. W grudniu 1941 roku na lwowskiej ulicy pijany gestapowiec zastrzelił Leona Sperlinga, reprezentanta Polski w barwach Cracovii, uczestnika pierwszego meczu reprezentacji. Kto przechodził koło boiska, ten mógł zagrać. Wpisywano go na listę i stawał się w ten sposób członkiem klubu. Był w tej zwykłej młodzieńczej potrzebie także element praktyczny. Chłopcy szli w niedzielę na mszę, a potem na boisko, bo wiedzieli, że po meczu mogą dostać coś do zjedzenia. Grali więc o obiad, bo byli po prostu głodni. Stefan Żywotko mówił o rozczarowaniu, jakie ich kiedyś spotkało. Zamiast chleba dostali beczkę piwa. W normalnych warunkach zapewne by się cieszyli, ale nie wtedy, kiedy im kiszki marsza grały.

W roku 1944 do Lwowa znowu weszli Rosjanie i już zostali. Nie było wyboru: można było grać w radzieckim Spartaku albo wcale. Górski i Żywotko wybrali grę. Długo to jednak nie trwało, bo jeszcze w tym samym roku obydwaj zostali powołani do wojska.

Przez Hrubieszów do Gryfina

Wojsko było polskie, ale dowódcy mówili po rosyjsku. Żywotko opowiadał, że kiedy wsiadł wraz z innymi żołnierzami do eszelonu, który ze Lwowa ruszył w kierunku wschodnim, nie wiedział, gdzie się zatrzyma.

Szczęśliwie stanął niedaleko za Lwowem. Oddziały zostały rozformowane, a Żywotkę przypisano do zapasowego pułku kawalerii, wsadzono w inny pociąg, który tym razem ruszył na zachód i zatrzymał się w Hrubieszowie. Potem pułk przeniesiono do Koszalina, a następnie do Gryfina, gdzie można już było grać w piłkę.

Z przyszłą żoną spotkał się po wojnie w Gdańsku i tam wzięli ślub. Pani Józefa Garda (imię także na cześć Franciszka Józefa) również była lwowianką. On ukończył szkołę u sióstr magdalenek, ona była panną z dobrego domu, pobierała prywatne lekcje śpiewu. Miała talent muzyczny i trzyoktawową skalę głosu. Śpiewała w chórze Katedry Ormiańskiej i dawała recitale, na które chodził Stefan. Pani Józefa śpiewała po łacinie, po włosku, niemiecku... Jej syn, Mieczysław, opowiadał, że mama jeszcze po osiemdziesiątce wykonywała bez problemów „Ave Maria" Charlesa Gounoda, a jest tam jeden trudny moment z „górnym C". Dawała sobie radę. W końcu była sopranem koloraturowym. Zmarła w roku 2017, przeżywszy 95 lat. Byli małżeństwem przez 71 lat.

Stefan Żywotko po wojnie pojechał do Lwowa, jedyny raz w latach 60. ubiegłego wieku. Poznał stare miejsca, ludzi, ale to już było inne, smutne i biedne miasto. Spotkał się z rodziną, która tam została. Tęskniący za polską mową i książką czytali na okrągło trzymaną na półkach od przedwojnia „Trylogię" i recytowali mu ją z pamięci.

Kazimierz Górski pytany co widzi ze Lwowa, kiedy zamyka oczy, odpowiedział: „Park Stryjski, najpiękniejszy park świata". Ale wolał tam nie jeździć, żeby zapamiętać swoje miasto z lat 30. XX wieku.

Stefan Żywotko też wolał zapamiętać Lwów z czasów, kiedy był młody. Szedł wtedy Wałami Hetmańskimi od gmachu opery, mijał hotel George, pomnik króla Jana III Sobieskiego (stojący dziś w Gdańsku) i wchodził w ciąg dalszy lwowskiego Corso – ulicę Akademicką. Mógł się zatrzymać pod numerem 22, w cukierni Ludwika Zalewskiego, ale jego bardziej interesował sąsiedni lokal. Był to sklep sportowy Maraton, stanowiący własność najwszechstronniejszego polskiego sportowca Wacława Kuchara. Zdarzyło się bowiem, że klub Zniesieńczanka w uznaniu talentu Stefana postanowił ufundować mu buty piłkarskie. I chłopak poszedł do sklepu, gdzie wzięto od niego miarę, żeby wyfasować skórzane buty z cholewką za kostkę i sześcioma skórzanymi kołkami na każdej podeszwie. Same grały.

Lwowiacy w nowej Polsce

Ten Lwów musiał zamienić po wojnie na ziemie zachodnie, w szczecińskiej Gwardii grał w piłkę do 30. roku życia. Kończył karierę już z papierami kursów trenerskich, organizowanych przez PZPN w Warszawie i Krakowie. Jednym z wykładowców był lwowiak Ryszard Koncewicz, a wśród kursantów znalazł się kolega z Garbarni i Spartaka Kazimierz Górski.

Żywotko dobrze zaczął pracę. On i Zygmunt Czyżewski, starszy o dziesięć lat kolega ze Lwowa, piłkarz Czarnych, w krótkim czasie doprowadzili Arkonię (klub powstały z połączenia Gwardii i Stali Stocznia) do pierwszej ligi. W debiucie wytrzymał na tym poziomie tylko jeden sezon. Wrócił w roku 1962, tym razem na trzy lata. To efekt pracy Żywotki, który był trenerem Arkonii przez osiem lat (1956–1964). Wychował reprezentanta Polski Władysława Gzela, miał w zespole znanych w kraju piłkarzy: Klausa Jerominka, Herberta Lukoszka, Ryszarda Mańkę i Władysława Szaryńskiego.

Tyle że w połowie lat 50. ubiegłego wieku w Szczecinie zaczął rosnąć w siłę inny klub. Powstał w roku 1948, a jego twórcy chcieli mu nadać nazwę Pogoń. Ale komunistyczne władze się nie zgodziły, z obawy o skojarzenia ze Lwowem. Klub nazwano Sztorm, pozwalając jedynie na barwy granatowo-bordowe, przypominające kolory Pogoni Lwów.

Sytuacja zmieniła się w roku 1955, Sztorm stał się Pogonią i jest od tamtej pory najpopularniejszym klubem Pomorza Zachodniego. Żywotko został jego trenerem w roku 1966. W ciągu czterech lat pracy uczył grać klubowe legendy: Mariana Kielca, Zenona Kasztelana, Jerzego Krzystolika, Mirosława Justka, Waldemara Folbrychta.

On też sprowadził ze słupskich Cieślików do Pogoni Czesława Boguszewicza, czołowego lewego obrońcę w Polsce, który miał nawet szansę wyjazdu na mundial w Argentynie. Podczas treningu piłka uderzyła go w oko, uszkodziła siatkówkę i Boguszewicz musiał przedwcześnie zakończyć karierę. Już jako trener, w wieku 28 lat zdobył z Arką Gdynia Puchar Polski.

Trener z zasadami

Pan Stefan był nie tylko moim trenerem, ale zastępował mi ojca – wspomina Boguszewicz. – Kiedy jako 17-latek podpisałem umowę z Pogonią i dostałem pierwszą wypłatę, trener powiedział do kierownika drużyny: weź go do banku, wpłać pieniądze, a książeczkę daj mnie. I tak było. Dzięki temu nie miałem żadnych pokus. Kiedy potrzebowałem pieniędzy, to trener mi dawał. Dzięki niemu ukończyłem technikum i poszedłem na studia. Grając w piłkę na poziomie pierwszej ligi, studiowałem stacjonarnie i obroniłem dyplom magisterski w Wyższej Szkole Pedagogicznej. A kiedy pan Żywotko przeniósł się do Gdyni i wprowadził Arkę do ekstraklasy, natychmiast sprowadził mnie do klubu. Nadal mieszkam w Gdyni.

Żywotko miał opinię bardzo wymagającego trenera, ale był lubiany. Kiedy robił w szatni odprawę, nikt nie miał prawa się odezwać. Nie słychać było lecącej muchy, bo bały się latać. Wszyscy wiedzieli, że wymaga, ale jest sprawiedliwy, nikogo nie faworyzuje.

Awansował z Arkonią, Pogonią i Arką do pierwszej ligi, z Wartą Poznań do drugiej. Po sukcesie z Arką w dowód uznania władze sportowe udzieliły mu zgody na podjęcie pracy za granicą. Był rok 1977. Stefan Żywotko miał 57 lat i kilka tysięcy kilometrów od Polski zaczynał drugie życie.

Stefan Ait-Żywotko

Pojechał do Algierii, a ściśle mówiąc do Kabylii, gdzie pamiętają i szanują go do dziś. Legendarny Club de la Jeunesse Sportive de Kabylie (JSK), najbardziej utytułowany w Algierii i Afryce, nigdy nie zapomni o wyjątkowym doświadczeniu ze Stefanem Żywotką. W latach 80. JSK pod jego wodzą zyskał przydomek Jumbo Jet. Klub z Djurdjura (masyw górski z okolic miasta Tizi-Ouzu) zdobył wszystkie możliwe trofea w kraju i na kontynencie afrykańskim: siedem tytułów mistrza Algierii, Puchar Algierii, dwa Puchary Afryki mistrzów klubowych i jeden Superpuchar Afryki. Najbardziej kabylski z Polaków sprawił, że na stadionie w Tizi-Ouzou „1 Novembre" (1 Listopada, to dzień wybuchu algierskiej rewolucji, w roku 1954) zachwycały ówczesne gwiazdy. Kabylia pamięta Żywotkę, ponieważ nazwisko polskiego trenera jest na trwałe związane z chwilami chwały „Lions de Djurdjura" – Lwów z Djurdjura.



Legendarny tandem

Obok niezapomnianego Mahieddine Khalefa, innego świetnego fachowca, który również zaznaczył się w historii JSK i algierskiej drużyny narodowej (prowadził ją trzykrotnie, m.in. podczas finałów mistrzostw świata w Hiszpanii), to właśnie Stefan Żywotko wykonał wielką pracę w Tizi-Ouzou – mieście, do którego przybył w marcu 1977 r., by wyjechać w grudniu 1991, czyli po przeszło 14 latach pracy z Kanarkami (les Canaries, jeden z przydomków zawodników JSK, pochodzący od koloru koszulek).

– Stefan był doskonałym trenerem, który nigdy się nie oszczędzał, zawsze był bardzo zdyscyplinowany, a nasze wzajemne zrozumienie było stuprocentowe, tak w pracy, jak i w życiu codziennym. ?Uważałem go za powiernika, niemal starszego brata – powiedział nam Mahieddine Khalef, który w ciągu poruszającej rozmowy nie mógł powstrzymać się od uronienia kilku łez, wspominając z dumą i nostalgią wspaniałe lata klubu.

– Kiedy ja pracowałem dla reprezentacji Algierii, to Stefan pilnował wszystkiego i prowadził drużynę mistrzowską ręką. Zawodnicy przysięgali mu ojcowski szacunek – doda Khalef, który wciąż – 40 lat po wyczynie „złotego pokolenia": Lakhdara Belloumi, Rabaha Madjera, Alego Ferganiego, Mustaphy Dahleba i innych – nazywany jest „człowiekiem z Gijón". Reprezentacja Algierii pokonała wówczas na hiszpańskim mundialu reprezentację Niemiec złożoną z takich gwiazd, jak Karl-Heinz Rummenigge, Paul Breitner, Pierre Littbarski, Hans-Peter Briegel i Harald Schumacher. Wszyscy, którzy w tamtym czasie znali Żywotkę, pamiętają, że doprawdy rozkoszował się tym historycznym zwycięstwem Algierii nad Niemcami. Uważał się za „Algierczyka z adopcji", darzył szczególnym szacunkiem swego przyjaciela Mahieddine Khalefa i był dumny z algierskich gwiazd: kapitana Alego Ferganiego, Mehdiego Cerbaha, Salaha Larbesa i Mourada Amary.

Jak wykuty w skale

Stefan Żywotko przybył do Algierii, nie znając słowa po francusku ani tym bardziej po arabsku czy kabylsku. Początkowo, żeby porozumiewać się ze swoimi zawodnikami i działaczami klubowymi,wędrował wszędzie z polsko-francuskim kieszonkowym słownikiem w ręku. Ale „Monsieur Stefan" szybko zrobił ogromny postęp w nauce francuskiego. Łatwo przyswoił sobie też kabylski i arabski. Darząc go wielką sympatią gracze lubili mu czasem dokuczać. Polski trener hołdował „końskiej dyscyplinie", ale lubił sobie pofolgować po pracy, ku uciesze swoich „źrebaków".

Wszystkie dawne gwiazdy, triumfatorzy afrykańskiej Ligi Mistrzów: Adghigh, Mourad Amara, Haffaf, Sadmi, Medane, Ali Benlahcene, Ali Fergani, są pełne uznania dla trenera, który był dla nich jak ojciec. Budził szacunek i zaufanie w każdych okolicznościach do tego stopnia, że później ??dzwonili do niego regularnie, gdy mieszkał już w Szczecinie.

Fizjoterapeuta z lat 80., Hanafi Si Mansour, niegdyś powiernik Żywotki i jego codzienny towarzysz, wspominał: „Stefan zawsze jako pierwszy przychodził rano na stadion, a jako ostatni opuszczał szatnię po treningu. Nie tolerował najmniejszego luzu w pracy, zwłaszcza że sam dawał przykład na boisku; był jak wykuty w skale, a jego kondycja fizyczna była fenomenalna, nawet na starość".

Prawie 30 lat po odejściu z JSK i wyjeździe z Kabylii, która adoptowała go na półtorej dekady, nadając mu symboliczny przydomek Stefan „Ait-Żywotko", polski trener, który świętuje 9 stycznia swoje 101. urodziny, nie zapomina o tak mu drogim JSK.

Podczas niedawnej rozmowy telefonicznej od razu zapytał o wyniki JSK, który słabo rozpoczął obecne rozgrywki. – Co za katastrofa, dlaczego JSK gra tak kiepsko w tym roku? – spytał jak niegdyś, gdy narzekał, że kabylska maszyna jest źle naoliwiona.

Stefan jest wciąż wymagający wobec swojego JSK, jakby nigdy nie opuścił klubu, z którym związany jest całym sercem. Momenty prawdziwego szczęścia przeżył w styczniu 2003 roku, kiedy został zaproszony na jubileusz swego byłego piłkarza Alego Benlahcene, którego uwielbiał jak syna. „Kabylo-Polak" z Tizi-Ouzou i Szczecina nie krył wielkiej radości pośród znajomych twarzy – zawodników, działaczy klubowych, ale także kibiców ze wszystkich pokoleń.

Oglądał to z dumą jego syn, który chciał mu towarzyszyć podczas tej świętej pielgrzymki do Kabylii. Jeden Bóg wie, do jak bardzo wielka rodzina Club de la Jeunesse Sportive de Kabylie i całego regionu była przerażona wiadomością o rzekomej śmierci Stefana Żywotki w Polsce w 1993 roku.

Pogłosce tej na szczęście zaprzeczył kilka dni później były prezes JSK Khelil Zemirli, który studiował inżynierię metalurgiczną w Polsce, a później pracował w gdańskiej stoczni. Zemirli był przez długi czas tłumaczem i jednym z najwierniejszych przyjaciół Żywotki w Tizi-Ouzou, ale także w Gdyni, gdzie klub JSK odbywał letnie przygotowania pod koniec lat 70.

– Żywotko uwielbiał Kabylię, a Kabylia odwzajemniła mu tę miłość do tego stopnia, że Stefan ??chciałby żyć wiecznie w tym regionie, mającym głęboki szacunek dla ludzi wartościowych – mówi Khelil Zemirli. On również nigdy nie przegapi żadnej okazji, aby zadzwonić do „wujka Stefana", usłyszeć nowe wiadomości i powspominać stare dobre czasy słynnego „Jumbo Jeta" – klubu, który odcisnął piętno na historii futbolu w Algierii, ale także na życiu Żywotki, Polaka z Tizi-Ouzou.

Wierna przyjaźń

W tym mieście, a dokładniej w dzielnicy Tours-Villas, gdzie mieszkał przez wiele lat z żoną, Stefan Żywotko miał samych przyjaciół. Mieszkańcy z sąsiedztwa, a także lokalni sprzedawcy z rozrzewnieniem wspominają byłego trenera. Pieśniarz i idol całej Kabylii, nieżyjący już Matoub Lounes darzył pana Stefana wielką przyjaźnią. Zawsze gorąco witał go na stadionie 1 Novembre, a Żywotko ze swej strony miał szczególny podziw dla „Buntownika" (przydomek Lounesa).

– Oczywiście nie rozumiałem słów śpiewanych w języku kabylskim przez Lounesa, ale oczarowała mnie jego piękna muzyka, legendarny uśmiech i ostatecznie rozumiałem przecież, że śpiewał o wolności i walce Kabylów o zachowanie tożsamości – przyznał kiedyś Stefan.

Żywotko jest częścią bajkowej historii JSK, a Kabylia jest częścią życia wybitnego trenera. Życzymy szczęścia i długiego życia Stefanowi, którego mieszkańcy Kabylii wciąż darzą czcią i ??uważają za jednego ze swoich. Obecne władze klubu zamierzają uhonorować go z okazji jego 101. urodzin. Nasz przyjaciel Stefan zasługuje na ogromną wdzięczność.

Tekst powstał we współpracy z polską ambasadą w Algierii, a szczególnie z zaangażowanym osobiście ambasadorem Witoldem Spirydowiczem. Ukazuje się jednocześnie w „Plusie Minusie" i publikowanej po francusku algierskiej gazecie „Liberté", której dziennikarzem jest współautor artykułu Mohamed Haouchine

Dla nas Stefan Żywotko jest chyba ostatnim łącznikiem z lwowskim sportem. Urodził się w Zniesieniu, peryferyjnej dzielnicy Lwowa, znanej z huty szkła, zakładów farmaceutycznych oraz fabryki likierów i wódek, ale nie tej najsłynniejszej – Baczewskiego, a Mikolascha. Inny lwowiak, reżyser Janusz Majewski zapamiętał, że batiary ze Zniesienia cieszyły się sławą i traktowano ich z respektem. Byli dla Lwowa kimś takim jak cwaniaki z Pragi dla Warszawy.

Stefan Żywotko przyszedł na świat niecałe trzy tygodnie po założeniu PZPN, w roku Cudu nad Wisłą, kilkanaście miesięcy przed Kazimierzem Górskim. Jego ojciec Franciszek (ranny w bitwie nad Piavą) nosił z dumą austriacki mundur, na chrzcie dano mu imię na cześć Najjaśniejszego Pana. Choć został inwalidą, walczył jeszcze o polski Lwów. Odznaczono go krzyżem za odwagę, ale kiedy po kolejnej wojnie czasy się zmieniły, na wszelki wypadek ordery zniszczył. Wiedział, co robi. Nim jego syn, Stefan, w roku 1946 został piłkarzem Gwardii Szczecin, dokładnie go prześwietlono. UB musiało mieć pewność, że w milicyjnym klubie są zawodnicy o nieposzlakowanej przeszłości i z „dobrych" rodzin.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi