Lech Janerka: Historia „Gipsowego odlewu falsyfikatu” zaczęła się od tytułu

Pojawił się kontrakt, czyli daty, terminy. Sumy. Nie lubię. Ale rozumiem. Trzeba. Podpisałem. Minęły trzy lata. Nie wywiązałem się. Bardzo niedobrze. Pierwszy raz w życiu coś takiego mi się zdarzyło - mówi Lech Janerka, muzyk.

Publikacja: 10.11.2023 10:00

Lech Janerka: Historia „Gipsowego odlewu falsyfikatu” zaczęła się od tytułu

Foto: jacek poręba

Plus Minus: Czego brakowało nagraniom, o których słyszeliśmy od 2012 r., a które ukażą się dopiero 27 listopada 2023 r. na twojej pierwszej od 2005 r. płycie pod tytułem „Gipsowy odlew falsyfikatu”?

Historia tej płyty zaczęła się od tytułu. Zagadnął mnie Piotr Stelmach, zaznaczył, że słyszał o nowym muzycznym materiale, i zapytał, jaki płyta nosi tytuł. Odpowiedziałem, że „Gipsowy odlew falsyfikatu” – deprecjonujący polski rynek muzyczny i trochę mnie. Ale to był tylko tytuł. Piosenek nie było.

Czyli odpowiedź była żartem, a wręcz szyderstwem?

W pewnym sensie tak. Piosenki miałem tylko w szkicach. Wzięliśmy się wtedy za nie i w dwa miesiące ukończyliśmy. To był 2012 r., a poprzednia płyta, jak wspomniałeś, ukazała się w 2005 r. Gdyby włączyć tryb myślenia branżowego, profesjonalnego – już wtedy było niedobrze. Ale ze mnie ani branża, ani profesjonalista. Nagrywam, kiedy mam ochotę.

Jako młodszy muzyk, kiedy kończyłem jedną płytę, kolejną praktycznie już miałem. Potem to się skończyło. Poszliśmy w koncerty, tylko od czasu do czasu myśląc o płycie.

W czasie, o który mnie pytasz, po dwóch miesiącach muzyka była ponagrywana, wyprodukowana – tak mówi komputer, jednak nie było napisanych i dogranych tekstów. Coś tam powinienem zaśpiewać. Wychodząc z założenia, że nie mam obowiązku, a kiedyś teksty same się pisały, myślałem, że teraz będzie podobnie. Nagrywałem przecież wielokrotnie muzykę, a teksty tworzyły się czasami w ostatniej chwili, nawet w studio. Tym razem nie bardzo to wychodziło. Zrobiłem skan problematyki, która zawisła naokoło mojej głowy, i wyszło na to, że o wszystkim już pisałem.

Była to sytuacja opisana w jednej z nowych piosenek: „DUPA jak SOFA/ Śpij inteligencie”, czyli to, co wcześniej w 2002 r. określałeś: „nie rozumiem, trwam, minimal plan,/ Bez zmian”?

Jest coś takiego, że od jakiegoś czasu troszkę sobie lewituję. Nie czułem żadnej presji, nikt na mnie nie wrzeszczał, a nawet gdyby – niespecjalnie bym się wsłuchiwał. Później pojawił się kontrakt, czyli daty, terminy. Sumy. Nie lubię. Ale rozumiem. Trzeba. Podpisałem. Minęły trzy lata. Nie wywiązałem się. Bardzo niedobrze. Pierwszy raz w życiu coś takiego mi się zdarzyło.

Czytaj więcej

„Makbet” Krzysztofa Warlikowskiego podbija Salzburg

Kiedy to było?

Nie pamiętam. Tyle tych lat. Były telefony i Bartosz Dziedzic… wiesz, o kim mowa?

Producent bestsellerów: „Grandy” Brodki, „Małomiasteczkowego” Dawida Podsiadły i „Składam się z ciągłych powtórzeń” Artura Rojka, który wcześniej nagrywał z tobą.

Przez dziesięć lat nas nagłaśniał. Nagraliśmy z nim płytę „Plagiaty” i wcześniejszą „Fiu fiu...”. Potem przeniósł się do Warszawy. Najpierw pracował w teatrze, robił reklamy i wrócił do nagrywania płyt. Ponieważ jesteśmy zaprzyjaźnieni, wydzwaniał do mnie, pytając: „Jak tam twoja płyta?”. Czasami przyjeżdżał do mnie, brał jakiś instrument, bawiliśmy się trochę, wgrywał coś do materiału, który został nagrany. „A wokale?”, pytał. „No... nie mam”, odpowiadałem. Akurat skończył pracę z Dawidem Podsiadłą, zadzwonił do mnie i powiedział, że kupił nowy wspaniały mikrofon i zaraz mi go przywiezie, bo sesja z Dawidem się skończyła.

Mikrofon przywiózł. Rzeczywiście: mikrofon lukstorpeda. Głupio było odmówić. Zaśpiewałem trzy piosenki: „Ommm”, „Zabawa” oraz „Wanna na Wawelu”. I... mikrofon się popsuł. Bożena śpiewała wtedy syrenim głosem, mikrofon zaczął rzęzić. Na longplayu i CD to będzie słychać. To koda utworu. Ale wtedy był to świetny pretekst, żeby... przestać nagrywać. Skorzystałem z okazji! (śmiech) Przestałem nagrywać wokale. No i znowu minął jakiś czas, bo jakieś koncerty, jakieś zajęcia poboczne. Autentycznie nie czułem presji, choć byłem związany kontraktem. Zacząłem się też wsłuchiwać w to, co się dzieje na rynku. Nowych zespołów była cała masa, wszyscy młodzi, zdolni. Ktoś mi przyniósł informację, że dziennie trafia do sieci tyle tysięcy utworów, że nikt ich nie jest w stanie przesłuchać.

100 tys. dziennie.

Pomyślałem, że nie przepadam za swoją twórczością i chyba nie ma sensu zatruwać atmosfery. Niech młodzież się męczy, przepycha. A ja dam sobie spokój.

Zadzwoniłem do tych ludzi, z którymi podpisałem kontrakt, z którego się nie wywiązałem, sugerując, że zwrócę im za sesję zdjęciową, i dajmy sobie spokój. Ale pani z firmy, mogąca wszystko, znająca demo, uważająca, że płytę trzeba skończyć, powiedziała: „Lechu, kiedy to zrobisz, jest nieistotne”.

Czy to była Beata Reizler?

Sięgam po ściągę. (Lech Janerka sięga po okładkę płyty winylowej). Ściąga w ruch! Tak. To ona. I właśnie ona zadzwoniła ponownie w Wigilię, znowu mówiąc: „Lechu, rób. Jak zrobisz, to te terminy… machnij na to ręką. To jest nieistotne”.

Jaka to była firma?

Oni się nie przedstawili jako firma, tylko jako święta trójca. Padły nazwiska, spotkaliśmy się, wypiliśmy kawę. Odetchnąłem. Okazało się, że to ma niewiele wspólnego z biznesem. Bardziej chodziło o to, żeby coś fajnego powstało. Z jednej strony odetchnąłem, a z drugiej strony znowu zegar tykał. Poczucie obowiązku kazało mi pisać teksty. Pojawiały się. Zrobiłem ich chyba siedem. Nagrałem wokale. I wpadłem na pomysł, żeby wziąć się za zmiksowanie płyty, ponieważ miksy, które miałem, podobały mi się, ale nie do końca. Wtedy wszedłem w świat miksu, który jest jak kosmos. Nie ma początku i końca. A chociaż tyle lat jestem w branży, w sferze miksu byłem ignorantem.

W każdym razie wchodzenie w świat miksu kosztowało mnie kolejne cztery lata. Kompresor znałem. Ze słyszenia. Equalizacje również. Ale kiedy zacząłem się w tym zanurzać – dramat. Mało tego! Co miesiąc wchodzi na rynek nowe urządzenie, które poprawia jakość dźwięku. Wpadłem w pułapkę spirali, niemającej końca. W końcu przyjechał Piotrek Welc, jeden z członków wspomnianej trójcy świętej, który przywiózł Michała Wardzałę, właściciela firmy Mystic Records, zainteresowanego wydaniem płyty. Zaczęła się rozmowa, powiedziałem, że mam 31 minut muzyki, a płyta powinna mieć 45 minut. Zawsze tego pilnowałem, bo tyle trwa lekcja i koncentracja percepcji. Dłużej nie warto, bo się ucieka od wątku. Znowuż krócej – wstyd.

Zaproponowałem więc wysłuchanie dwóch demówek, ale bez tekstu. Spodobały się. „Dopisz teksty”, powiedział Michał Wardzała. „Spróbuję”, odpowiedziałem, „ale czy jesteś w stanie zaakceptować 31 minut?”. „Jestem!”, brzmiała odpowiedź. „Co za ludzie?”, pomyślałem, „Święci!”. W amoku dopisałem brakujące teksty. Nagle wróciło to, co zawsze miałem: usiadłem i napisałem. Dośpiewałem ostatnią piosenkę „Pora na zło”, dotykającą współczesności i mojego stosunku do niej, na trzy dni przed oddaniem materiału, i płyta się skompletowała.

Wyszło na to, że czas, który opisałeś jako „I bądź takim snem dekadencjo moja, wierny psie”, nie był do końca dekadencki.

Nie jestem ekstrawertykiem. Teraz sobie fajnie rozmawiamy, ale do momentu, kiedy zacząłem grać, w ogóle się nie odzywałem. Robiłem różne rzeczy: od nawiedzeń do prozaicznych historii.

Na przykład?

Była sesja zdjęciowa przy okazji pierwszych trzech piosenek, klipów i tzw. wstępnej promocji. Mieszkaliśmy w M-4, w bloku, we Wrocławiu przy wylotówce na Zieloną Górę. Fajnie było. Małe mieszkanko, tylko kilka kroków od lodówki do telewizora. Ale za oknem cztery pasma w jedną stronę, cztery pasma w drugą. Hałas. Siwy dym. Dzwoni w czasie tej sesji zdjęciowej Bożena, moja żona. Mówi: „Kupiłam dom, trzeba zapłacić”. Bożena jest osobą rozsądną. Okazało się, że kupiła dom – niedrogo, i zaczęliśmy się zajmować domem. Trzeba było zrobić to i owo. Jeden z pokoi zamieniliśmy w studio. Żyliśmy niespiesznie.

Zawsze tak było?

Klaus Mitffoch rozpadł się dlatego, że koledzy zaczęli wytwarzać zwłokę. Mówiłem: „Ludzie, zrobiliśmy materiał, to działa, nikt na nas nie wrzeszczy, wszyscy nas kochają, róbmy kolejny materiał”. A oni: „Nie, wakacje są teraz”. „To jedźcie na wakacje, a ja dziękuję bardzo za taką kooperatywę”. Byłem wtedy raptusem, który miał milion pomysłów, chciał nagrywać. Aż przyszedł czas, kiedy pomyślałem: „Kogo to obchodzi, czy Lech Janerka wyda płytę, czy nie?”. Ale kiedyś w internecie zobaczyłem film. Masakra. Policja leje się z ludźmi. Napisy hiszpańskie. I tłumaczenie: „Publiczność hiszpańska domaga się nowej płyty Lecha Janerki!”. Rozbawiło mnie to. Pomyślałem, że trzeba skończyć płytę. Szkoda ludzi. Skończyliśmy. Choć trwało to bardzo długo.

Płyta zaczyna się od nastroju już nawet nie emigracji wewnętrznej, tylko emigracji w ogóle. Cytuję: „To wrogie terytorium/ Konkwista mi wychodzi bokiem/ Odlećmy stąd na chwilę/ Odlećmy stąd najbliższym lotem/ Tam, gdzie gwiazdy nic nie mówią/ I nikt nie spyta nas o totem”.

Eskapizm w czystej postaci. O ucieczce z miejsca, w którym dopadła nas opresja. Jakakolwiek. Uciekamy na drugi koniec świata, a tam okazuje się, że też dziwnie, też słabo. No więc wracamy, szukamy azylu. Dla mnie azylem jest mój układ z Bożeną. Można mówić o takich rzeczach?

Jak najbardziej, bądźcie dla nas wzorem.

Jeszcze od PiS-u powinniśmy dostać medal za związek, który jest trwały. Niebazujący na religii…

To medal nie od PiS-u.

…ale związek trwający już 50 lat. Bez zapaści. Bez kłótni. Raz mieliśmy drakę. O dzieci. Lata temu.

Powiedz, o co poszło, jeśli macie być wzorem.

Bożena jest z innego domu niż ja, w którym panowały zasady, o jakich, zanim ją poznałem, nie miałem zielonego pojęcia. W moim w ogóle się nie rozmawiało. Jak „Führer” coś raz powiedział, to się wykonywało. Nie było żadnej dyskusji. Z ojcem zamieniłem trzy zdania w ciągu całego życia. Z mamą… niewiele więcej.

Uznałem, że dziećmi powinna się zajmować Bożena. Ja się nie wtrącałem. Obserwowałem. Raz zareagowałem i właśnie z tego się zrobiła chryja. Przymknąłem dzioba. Żadnego komentarza nigdy więcej, przyrzekłem sobie. I to była właściwie jedyna draka w naszym domu. Żyjemy sobie. Pracujemy ze sobą. Śpimy ze sobą. Lubimy siebie. Dodajemy sobie sił. Wspieramy się. Godzina po godzinie, dzień po dniu. Od 50 lat. Jedna z wnuczek skończyła studia. Poszła do pracy. Ma 23 lata.

A wracając do piosenki… położyłem akcent na „konkwista mi wychodzi bokiem”. To jest zdanie bardzo serio. Mam dosyć zdobywania nowych terytoriów dla idei czy pomysłów. To jest piosenka o wycofaniu się.

Kiedyś napisałeś: „Polska plama to nie brud/ Antyglobal małych kpin/ Kochamy ten film”.

To „Paradoksy”.

Ten film wciąż był grany.

Był taki okres. Ktoś tam pojechał do Brukseli i mówił, że wygrał.

Mówisz o rzeczywistości pod hasłem 1:27, a na nowej płycie śpiewasz: „Jedziemy do Brukseli/ Wieziemy nowy myk/ A stary Machiavelli/ Już ćwiczy ten swój dyg”.

Ewidentna kontynuacja wątku o tym, że propaganda usiłuje coś nam wmówić. Niespecjalnie tym się przejmuję. Akurat tu zareagowałem. Jest też coś innego o naszym podziale: „Tam nasi, a tu my”. Przy okazji jest joke.

Z samych siebie się śmiejemy. A przecież dawne „6 dni tygodnia” były o końcu historii, o wyższości prywatnych relacji i miłości. Był rok 1989. Miałeś chyba przeczucie wolności. Wyraziłeś ją we frazie „Patrzcie jak się lata/ Gdy dupsko jest wolne od bata”.

Kończyła się cenzura. Pierwszy raz byłem wtedy w jej siedzibie na Mysiej. Ależ pokreślili mi teksty! Zdziwiłem się. Do płyty Klausa Mitffocha nikt się nie przyczepiał, choć z ich perspektywy napisałem „wraże” piosenki. Na „Historii podwodnej” znalazły się „Konstytucje”. W ogóle nie było problemu. No może lekka scysja, która w sekundę się zakończyła. Potem nagrałem płytę, tzw. lekką, czyli „Piosenki” i nagle się okazało, że cenzor wyciągnął ołóweczek. „Paramilitarne gołębie? Skąd pan jest?”. „Z Wrocławia”. „A słyszał pan o Picassie? O Kongresie Pokoju? A Gołąbek pokoju itd.? Więc jakie k…wa paramilitarne gołębie?!”. „Czerwono święcąc?”. Ni chu chu. Komedia. Znęcał się: „»Wszyscy inteligentni mężczyźni idą do wywiadu?«. Panie, gdzie idą? Proszę to zmienić”. Zaproponowałem: „Wszyscy inteligentni mężczyźni idą bez obiadu”. „To se jaja robimy?”. Na końcu czułem się zdemolowany. Nie miałem argumentów. Nie jestem typem pyskacza. Wreszcie cenzor otwiera kasę pancerną i wyjmuje pożółkły zbiorek poezji. Mówi: „Ja też kiedyś byłem kozakiem!”.

Czytaj więcej

O genezie nowotworu ludzkiej duszy

Klasyk!

Klasyk. To były jego wiersze z lat 50. Nie wchodziłem w dialog. Minę miałem obrażoną. Nie przybiłem piątki. Poszedłem sobie w cholerę. Pojechałem do Stanów. Wróciłem. Pytam żony, jak się sprzedaje płyta? Płyta nie wyszła. Cenzura skasowała okładkę. Były na niej krasnoludki. Skojarzyły się z Pomarańczową Alternatywą. Musiałem poprosić kolegę, żeby zaprojektował nową okładkę. Dopiero wtedy płyta się ukazała.

Już w „Klusie Mitrohu” na płycie Mitffocha śpiewałeś, że „o faszyzmie łatwo nic nie mówić”. Niektórzy „prawdziwi Polacy” ostatnio dziwnie się zachowywali.

Młodzi ludzie… nie wiem, co im odbija. Kiedy byłem dzieckiem, na murach było dużo napisów OAS. Była to terrorystyczna, ekstremistyczna organizacja we Francji, która robiła siwy dym. Tajemnicza, wszystko mogła. Część młodzieży szuka takiej bazy, która pozwala komuś przy…rdolić w miarę bezkarnie i pod jakimś rzekomo wzniosłym szyldem. No, ale jeżeli faszystowskie zachowania popierają ludzie z Polski, to psychicznie jest coś nie bardzo. Jakaś piguła na to i powinni ich przeleczyć.

Co to w ogóle ma być? Jeżeli problemy społeczne próbuje się rozwiązywać z użyciem przemocy – do niczego to nie prowadzi. I nigdy nie zaprowadzi. Trzeba się trochę pomęczyć, proces rozciąga się w czasie, ale spokojne osiągnięcie celu jest skuteczniejsze.

Śpiewałeś: „Trzeba iść do nieba”.

Powinno być: iść do piaseczku. Ale kiedy zegar mi cyknął odpowiednio, tak sobie pomyślałem, że trzeba iść do nieba. Co ja tam napisałem? „Odjeżdżam jak papamobile”. Stałem w oknie, patrzę, a tu jedzie papamobile. Myślałem, że śnię. Wymiękłem. Eskorta. Ludzi tłum. Mieszkałem wtedy przy ulicy, o której mówiłem: cztery pasma w jedną, cztery pasma w drugą i wylot na Zieloną Górę. Pomyślałem, że ja też odjadę jak papamobile. Zaraz zniknę. Koniec. Trzeba iść do nieba.

W innej piosence zadałeś pytanie: „I jak ci tam w tym niebie/ Czy z góry widać sens”.

Umarł gitarzysta. Grałem z nim. Z Wojtkiem Sewerynem. Walczył z rakiem. Wygrał przez chwilę. Mieliśmy jechać do Paryża. Po długiej przerwie, bez prób, nie wiedziałem, w jakim jest stanie. Spotkaliśmy się na rynku we Wrocławiu, on obłożony jakimiś rurkami, a jednak mówi: „Jedziemy”. Przeraziłem się wtedy, że coś mu się stanie podczas wyjazdu. Po trzech miesiącach zmarł. Napisałem tę piosenkę dla niego.

A już na nowej płycie nawiązałeś do sfery sacrum przewrotnie: „Święty Dron nie wiadomo on skąd/ Penetruje nasz ląd”.

Dron stał się bohaterem ostatnich lat. Wisi nad nami, wszystko chce wiedzieć. Filuje na nas. Czuję się lekko zagrożony.

Ale już w czasach Klausa Mitffocha śpiewałeś: „Jestem tu, jestem tam, patrzy na mnie kamera”.

To jest teoretycznie to samo, ale w tamtej piosence było więcej energii. I przekory. A niech sobie patrzy. I tak ją rozwalę. Z dronem już tak łatwo nie jest.

Powiedz, czym jest dla ciebie Wrocław z pomieszaniem wątków piastowskich ziem, migrantów z Kresów i cywilizacyjną eksplozją na miarę europejskiej metropolii, choć pamiętam czasy i okolice opisane chyba w „Strzeż się tych miejsc”.

Pamiętam różne sytuacje. Milicja chodziła z psami i długą bronią, bo bandyterka kwitła. Bardzo dawne czasy. Podstawówka. Myślę, że trzecia klasa. Wszędzie gruzy. Wrocław był bardzo zniszczony. Ale się zmienił. Jest elegancko. Jest fajnie i światowo. Chociaż nieczęsto bywam w śródmieściu. Jestem domatorem.

Jednak Wrocławiowi zawdzięczam wszystko. We Wrocławiu się urodziłem. Rodzice mieszkali przy placu Solnym, przy rynku. Miejsce magiczne. Przy rynku są dwie kamieniczki – Jaś i Małgosia. Ja też byłem malusi, myślałem, że to są małe domki, a ja jestem lalką, która chce tam wejść.

Wszedłem po 50 latach, kiedy występowaliśmy w sylwestra. A jedna z tych kamieniczek była siedzibą Geta Stankiewicza, wykładowcy Akademii Sztuk Pięknych, który na tyle kamieniczki wyrzeźbił Chrystusa, gwoździe, krzyż, z podpisem „Zrób to sam”. Zestaw do ukrzyżowania Chrystusa. Poznałem Geta. Niedługo potem umarł.

Czy tacy wrocławscy giganci, jak Jerzy Grotowski i Tadeusz Różewicz, mieli wpływ na poetę i muzyka Lecha Janerkę?

W teatrze Grotowskiego byłem przez chwilę. Konkretnie w ośrodku w Brzezinkach pod Wrocławiem. Jeden z aktorów Grotowskiego był moim polonistą w ogólniaku. Kiedyś zarządził klasówkę. Napisałem dwa akapity. Dostałem piątkę z adnotacją „Irytująca lapidarność”.

Dlaczego irytująca?

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że lapidarność to cecha mojego pisania. To był pierwszy sygnał, że coś jest na rzeczy. Ma być krótko, na temat, i tyle. Właśnie ten polonista zaproponował mi, żebym się zainstalował w teatrze Grotowskiego. Pojechałem na warsztaty, na praktyki. Działy się ciekawe rzeczy, byli ciekawi ludzie. Grotowskiego osobiście nie poznałem, ale jego najważniejszych aktorów i owszem. Miałem 18 lat, coś mi tam zgrzytnęło, pomyślałem, że nie nadaję się do funkcjonowania w grupie. Wytrzymałem dwa tygodnie. Ale to wtedy, w Brzezince, skomponowałem muzykę „Ur”, którą nagrałem 40 lat później z tekstem napisanym po powrocie z Nowego Jorku.

A Różewicz?

Z Różewiczem zakumplowany był Get Stankiewicz. Organizowali sesje, analizowali rzeczywistość, przygadywali sobie. Nigdy nie byłem tego świadkiem, ale Get mówił mi, że Różewicz słyszał o moich tekstach, bo skrytykowałem jakiś jego wiersz, który dotyczył młodzieży. Uważałem, że przegiął pałę albo nie miał pojęcia, o czym mówi. Padła propozycja, żebym zagrał z zespołem dla Różewicza. Powiedziałem, że hałasujemy. Odmówiłem. A potem jego wnuczka żeniła się, a ponieważ mam śmieszny mały samochód, zawinszowała sobie, żebym ją zawiózł do ślubu. Różewicz był już w słabym stanie. Po wszystkim podjechaliśmy pod jego dom. Zapraszał. Ale ja się krępowałem. Nie lubię ludzi w łóżku. Nie wszedłem do domu Różewicza. Ja wiem, czy ja żałuję? Zaprosił, bo wypadało?

Wspomniałeś już kompozycję „Wszyscy inteligentni mężczyźni idą do wywiadu” o tym, jak „stanik zdjąć bez użycia rąk”. Bardzo beatlesowski utwór.

Beatlesowski?

No tak!

Napisałem to na urodziny McCartneya. Myślałem, że mu wyślę albo co, a potem doszedłem do wniosku, że to głupkowaty pomysł.

A co sądzisz o nowej, ostatniej piosence Beatlesów „Now and Then”.

To smutny, melancholijny utwór o beznadziejnym zakochaniu, o beznadziejnej miłości, która trawi gościa. Tak myślałem, dopóki nie zobaczyłem teledysku o końcu zespołu. Trochę patetyczne, ale na fanie Beatlesów, jakim jestem, robi wrażenie.

A Stonesi?

Całej płyty nie słyszałem, ale jestem zdumiony energią w głosie Jaggera.

Ostatnie pytanie. Jak długo będziemy czekać na kolejną płytę? Pytam, bo „Nie wiem, a chciałbym wiedzieć. W informacji też nie wiedzą”.

W ciągu ostatnich 12 lat napisałem ileś piosenek. One są. Czy je wypchnę, zależy od tego, czy na początku roku zbierzemy siły i będziemy grali piosenki z nowej płyty na koncertach. Jeżeli to się uda, zrobię kolejną lekką płytę, tak jak po „Fiu fiu...” – „Plagiaty” i po „Historii podwodnej” – „Piosenki”. Jest taki plan. Piosenki są. Teraz siedzimy, rozmawiamy. Popisuję się energią, ale na co dzień tak to nie wygląda.

Plus Minus: Czego brakowało nagraniom, o których słyszeliśmy od 2012 r., a które ukażą się dopiero 27 listopada 2023 r. na twojej pierwszej od 2005 r. płycie pod tytułem „Gipsowy odlew falsyfikatu”?

Historia tej płyty zaczęła się od tytułu. Zagadnął mnie Piotr Stelmach, zaznaczył, że słyszał o nowym muzycznym materiale, i zapytał, jaki płyta nosi tytuł. Odpowiedziałem, że „Gipsowy odlew falsyfikatu” – deprecjonujący polski rynek muzyczny i trochę mnie. Ale to był tylko tytuł. Piosenek nie było.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi