Dr Andrzej Anusz: Rozegra się krwawa wojna o media

Mając przeciwko sobie mocne PiS, zabetonowane instytucje konstytucyjne – NBP, Trybunał Konstytucyjny itd. – oraz prezydenta z przeciwnego obozu, rządzący będą mieli naprawdę trudno. Dlatego wybory prezydenckie zadecydują o wszystkim - mówi dr. Andrzej Anusz, politolog.

Publikacja: 03.11.2023 17:00

Lewica będzie cały czas mówiła o projektach obyczajowych, a sytuacja, że przez półtora roku, czyli d

Lewica będzie cały czas mówiła o projektach obyczajowych, a sytuacja, że przez półtora roku, czyli do wyborów prezydenckich, nie da się z nimi nic zrobić, będzie ją potwornie frustrowała – przewiduje Andrzej Anusz (zdjęcie z 2005 r.)

Foto: PAP

Plus Minus: Kroi nam się czteropartyjna koalicja rządząca, nie licząc jej mniejszych składowych. Ostatnie takie wielopartyjne rządy mieliśmy w latach 90. Pan z bliska obserwował dwa – Jana Olszewskiego i Jerzego Buzka. Jakie są blaski i cienie takich rządów?

Zacznijmy od tego, że rząd Jana Olszewskiego powstał po pierwszych demokratycznych wyborach, które odbyły się w 1991 roku. Ordynacja wyborcza, która wtedy obowiązywała, była proporcjonalna i pozbawiona progu wyborczego. W rezultacie w Sejmie było ponad 20 ugrupowań. I to był pierwszy problem. Drugi polegał na tym, że w tamtych wyborach najlepszy wynik osiągnęła Unia Demokratyczna, zdobywając zaledwie 13 proc. głosów z małym haczykiem. Prezydent Lech Wałęsa powierzył misję zbudowania rządu Bronisławowi Geremkowi ze zwycięskiego ugrupowania, ale zarówno Porozumienie Centrum, jak i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe zdecydowanie odmówiły uczestnictwa w tym rządzie, a bez nich Geremek nie zdołał zbudować koalicji większości dla swojego gabinetu.

Z jakiego powodu Porozumienie Centrum nie chciało wejść do rządu Geremka?

To było pokłosie wojny na górze i podziałów w obozie Solidarności, które utrwaliła kampania prezydencka 1990 roku, gdy Lech Wałęsa walczył o stanowisko głowy państwa z Tadeuszem Mazowieckim. Te podziały wtedy były jeszcze bardzo żywe i dlatego ugrupowania o korzeniach solidarnościowych nie były w stanie uformować jednego, silnego układu politycznego. To się zmieniło dopiero w czasach AWS. W rezultacie Geremek się poddał. Ogłosił, że rezygnuje, i nawet nie chciał głosowania nad wotum zaufania w parlamencie. Wtedy do gry wkroczył Jan Olszewski, który już wcześniej był rozpatrywany jako kandydat na premiera – bezpośrednio po wyborach prezydenckich. Ale Wałęsa wybrał wtedy na szefa rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego ze środowiska gdańskich liberałów, które – obok Solidarności, Porozumienia Centrum i ZChN – było w obozie wałęsowskim. Wałęsa i Bielecki uznali, że wicepremierem ds. gospodarczych nadal będzie Leszek Balcerowicz. Olszewski się na to nie zgadzał m.in. dlatego, że był przeciwnikiem tak szybkiej prywatyzacji, jaką prowadził Balcerowicz.

A co to ma wspólnego z misją Geremka?

To, że Geremek też chciał powierzyć sprawy gospodarcze Balcerowiczowi, na co nie zgadzała Solidarność, Jarosław Kaczyński, Wiesław Chrzanowski, szef ZChN i inni. W sposób naturalny Olszewski był drugim kandydatem na premiera, a środowiska skupione wokół niego były gotowe do wzięcia odpowiedzialności za państwo. Elementem układanki rządowej było stanowisko marszałka Sejmu dla ZChN. To była główna konstrukcja. Mniejsze ugrupowania otrzymały wicemarszałków i zaczęły się układanki rządowe wokół Olszewskiego. Przypomnę, że Wałęsa od początku był zdystansowany wobec tego rządu. Bracia Kaczyńscy już wtedy popadli w konflikt z prezydentem i odeszli z Kancelarii Prezydenta.

Czytaj więcej

Frekwencja wyborcza bez tajemnic. „Bogate kobiety głosują częściej niż biedni mężczyźni”

Dlaczego nigdy nie udało się zdobyć większości dla rządu Olszewskiego w Sejmie? Bo od początku do końca był to rząd mniejszościowy.

Z Unią Demokratyczną, z powodów, o których wcześniej mówiłem, rozmów o wspólnym rządzeniu nie było, ale z Kongresem Liberalno-Demokratycznym tak. Jednak liberałowie nie zdecydowali się na wejście do rządu. Może dlatego, że poprzednim premierem był Bielecki i poczuli się zdegradowani? Miałem wrażenie, że wyczekują, zastanawiając się, czy za jakiś czas do tej koalicji nie dołączyć. Natomiast za powołaniem rządu Jana Olszewskiego zagłosowały: Konfederacja Polski Niepodległej, PSL i kilkuosobowe środowisko Ryszarda Bugaja, które do rządu nie weszły. Czyli w momencie powoływania rządu Jan Olszewski miał większość w parlamencie, choć składała się ona z ugrupowań rządowych i pozarządowych.

Czy ten brak twardej większości później się mścił?

Oczywiście, bo trzeba było budować większość na najróżniejsze głosowania. Od początku mieliśmy świadomość, że musimy poszerzyć bazę polityczną rządu. I tu zderzyły się dwie koncepcje – jedna autorstwa Jarosława Kaczyńskiego, który namawiał Olszewskiego do poszerzenia koalicji o Unię Demokratyczną i KLD, czyli – jak wtedy mówiliśmy – o układ liberalno-demokratyczny. Natomiast druga koncepcja, bliższa Olszewskiemu, to była formuła rozszerzenia rządu o KPN i PSL, czyli o układ chrześcijańsko-ludowy. I te rozmowy trwały i trwały. Olszewski ciągnął w jedną stronę, Kaczyński w drugą i w rezultacie rząd do końca pozostał mniejszościowy. Pewnym fenomenem tamtej sytuacji był fakt, że budżet, który przygotował rząd Olszewskiego, został uchwalony dzień po jego upadku, czyli 5 czerwca, i zagłosowali za nim ci, którzy dzień wcześniej odwołali Olszewskiego z funkcji premiera. Później była nieudana misja utworzenia rządu Waldemara Pawlaka, aż wreszcie powstał rząd Hanny Suchockiej, który nieustannie balansował na granicy większości. Wiemy, jak to się skończyło – podczas głosowania wotum nieufności na wniosek klubu Solidarność rząd upadł jednym głosem i doszło do przedterminowych wyborów. Tamten Sejm przetrwał niecałe dwa lata.

Z dnia upadku rządu Suchockiej zapamiętałam następujące sceny: polityków ZChN, którzy gratulowali posłance ze swojego klubu Bogumile Bobie, że nie przyszła na głosowanie wotum nieufności, choć ich partia była w koalicji rządzącej, oraz uśmiechniętych liberałów otoczonych wianuszkiem dziennikarzy. A oni też zasiadali w tym rządzie. O czym to świadczyło? O głupocie polityków, którzy podcięli gałąź, na której siedzieli, czy o fatalnych stosunkach wewnątrz koalicji?

Pewnie o jednym i drugim. Relacje w tamtej koalicji były bardzo skomplikowane i niechętne. Ale przede wszystkim politycy sądzili, że to nie jest koniec, tylko początek czegoś nowego. W dniu głosowania siedziałem w sali plenarnej obok Jana Olszewskiego. Gdy rząd Suchockiej upadł, powiedziałem do niego: „Chyba trzeba będzie odkręcić tabliczkę z nazwiskiem na pamiątkę”. Na to Olszewski: „Panie Andrzeju, niech pan się nie martwi, gra polityczna dopiero się zaczyna”. Ja uważałem, że właśnie się kończy, i się nie pomyliłem. Lech Wałęsa natychmiast rozwiązał parlament. Bał się tylko, że posłowie zechcą wrócić do Sejmu, i nakazał założyć kłódki na drzwiach do sali plenarnej. Takie klimaty wtedy panowały.

A jaki były najostrzejsze konflikty w rządzie Olszewskiego?

Kluczowy był narastający konflikt między rządem a prezydentem. W 1992 roku uchwalono tzw. małą konstytucję regulującą wzajemne relacje władz. Wtedy pojawiły się słynne resorty prezydenckie, czyli MSZ, MSW i MON. Premier, obsadzając te ministerstwa, miał obowiązek uzyskania kontrasygnaty od prezydenta.

A prezydent uznał, że to są jego ministerstwa, i chciał sam wyznaczać ich szefów.

Dokładnie tak. Mocno się rozpychał w tej sprawie, m.in. użył PRL-owskich oficerów do rozgrywki przeciwko szefowi MON podczas słynnego obiadu drawskiego, kiedy generałowie wypowiedzieli posłuszeństwo ministrowi obrony narodowej, admirałowi Piotrowi Kołodziejczykowi. W rządzie Jana Olszewskiego szefem MON był Jan Parys, pierwszy cywilny minister w tym resorcie od czasów PRL. I zderzył się z Wałęsą. A ponieważ prezydent miał bardzo silny mandat, pochodzący z powszechnych wyborów, to uważał, że ma pełne prawo się rozpychać. Przy czym można zrozumieć jego frustrację, bo został wybrany tak jak prezydent USA, ale władzę sprawował parlament i rząd, a nie on. A że był to w naszej demokracji okres rozpychania się łokciami, ucierania się zwyczajów i zasad oraz precedensów, to Wałęsa się rozpychał. Bielecki jako premier był uległy wobec prezydenta, a Olszewski nie, stąd te konflikty.

Czy koalicjanci dawali się rozgrywać prezydentowi? Wałęsa potrafił przeciągać ich na swoją stronę?

Były takie tendencje. Niektórzy współkoalicjanci byli bardziej prowałęsowscy. Taką bardziej prowałęsowską formacją okazał się ZChN.

Jak się zachowały partie, które wspierały rząd, wobec wniosku o odwołanie Olszewskiego ze stanowiska premiera?

Twarda baza stała przy Olszewskim. Ale podczas głosowania tylko 119 posłów było przeciwko wotum nieufności. KPN poparła wotum nieufności, tak samo jak PSL. KPN to była partia wodzowska. Jej lider Leszek Moczulski znalazł się na liście tajnych agentów przedstawionej przez Antoniego Macierewicza i to przesądziło o odwróceniu się tej formacji od rządu. Tak czy inaczej, rząd wielopartyjny i jeszcze mniejszościowy to była droga przez mękę. Tym bardziej że zasiadali w nim ludzie z Solidarności, rozdyskutowani i przywiązujący ogromną wagę do procedur.

W czasach rządów koalicji AWS–UW wyglądało to lepiej?

Oczywiście. AWS powstała rok przed wyborami parlamentarnymi w 1997 roku. Po wielkiej traumie prawicy z powodu przegranych wyborów w 1993 roku związek wziął na siebie trud zjednoczenia tego środowiska. A liderzy partyjni się podporządkowali i przyznali związkowcom pakiet kontrolny w AWS. Zatem Solidarność miała większość w tej koalicji i to było stabilizujące.

Ponadto mieliśmy gotowy program, który został zbudowany wokół obywatelskiego projektu konstytucji, alternatywnego dla konstytucji uchwalonej w 1997 roku. Ten projekt podpisało prawie 2 mln ludzi i był przedstawiany w Sejmie. A później stanowił dla nas ramę programową, bo został rozpisany na konkretne projekty reform. Rzadko się o tym mówi, ale Unia Wolności de facto nie wniosła w tamtym rządzie żadnego pakietu reform. To obóz Solidarności był reformatorski.

Reforma administracyjna była autorstwa UW.

Była wspólna, ale zgoda, oni byli w tej kwestii bardziej aktywni. Zatem byliśmy zorganizowani i przygotowani do rządzenia.

Ale później partie polityczne wypowiedziały posłuszeństwo Marianowi Krzaklewskiemu.

Tak. A wynikało to z tego, że mieliśmy przeciwko sobie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a nie posiadaliśmy większości, żeby odrzucać weto. Zatem podejmowaliśmy trudne reformy, boksowaliśmy się wewnątrz rządu, czasami łamaliśmy posłom kręgosłupy, a potem sprawa upadała z powodu weta prezydenta. To było niszczące. Największym naszym zderzeniem z prezydentem była ustawa o reprywatyzacji. Została z trudem wypracowana i uchwalona, rozwiązałaby problem własności w Polsce, który do dzisiaj nie został rozwiązany, a Kwaśniewski nam to zawetował.

Czytaj więcej

Jacek Bury: Mnie jest wszystko jedno, czy ktoś idzie w Marszu Niepodległości czy Paradzie Równości

Aleksander Kwaśniewski twierdził, że kohabitacja z rządem Buzka była poprawna. Zresztą podpisał wszystkie wasze kluczowe reformy.

No podpisał, ale w reformę administracyjną ingerował. Miało być 12 województw, a wyszło 16. A mało brakowało, żeby to w ogóle wyleciało w powietrze za sprawą Kwaśniewskiego. Nie powiem, że był prezydentem na „totalne nie”. To były inne czasy. W polityce zagranicznej panowała powszechna zgoda, że zmierzamy do Unii Europejskiej i NATO. A ponieważ reformy rządu Buzka otwierały nam drogę do Wspólnoty, dlatego że Unia stawiała pewne warunki, chociażby w kwestii reformy administracyjnej, to prezydent nie miał powodu, żeby nam reformy wetować. Unia uwierzyła, że Polska jest w stanie spełnić jej warunki dopiero wtedy, gdy podjęliśmy nasze wielkie reformy i gotowi byliśmy zapłacić za nie każdą cenę. Buzek otwarcie mówił, że zrobimy reformy nawet za cenę utraty władzy. Zatem w tych sprawach Kwaśniewski był za. Ale dla mnie reprywatyzacja była fundamentalna.

Może popełniliście błąd, wykluczając z reprywatyzacji spadkobierców mienia żydowskiego mieszkających za granicą. Tego argumentu używał Kwaśniewski.

To był tylko pretekst. Z Żydami wszystko było dogadane. Sprawa byłaby załatwiona systemowo, a tak do dzisiaj mamy problemy.

Ale nie tylko Kwaśniewski utrudniał wam życie. Mieliście też narastające spory wewnątrz własnego obozu.

Oczywiście. Wynikały ze zużycia władzy. Solidarność rozpostarła nad rządem parasol ochronny i zapłaciła za to wysoką cenę, bo reformy były społecznie kosztowne. Inne nie mogły być. AWS cały czas balansowała między rolą związku i reformatora, który zmieniał państwo, co wywoływało napięcia.

Pamiętam Mariana Krzaklewskiego, ówczesnego szefa NSZZ Solidarność i posła AWS, który szedł na czele demonstracji przeciwko reformom rządu Buzka.

No, takie rzeczy się zdarzały. Na dodatek Krzaklewski przegrał wybory prezydenckie i ten stabilizator związkowy został bardzo osłabiony. To wtedy mniejsze podmioty zaczęły rozgrywać własne gry, co m.in. doprowadziło do powstania PiS i PO.

Mieliście wtedy w klubie 21 posłów, tzw. oczko, którzy blokowali niemal wszystko, co rząd chciał zrobić.

Bo uważali, że rząd idzie za bardzo na rękę Unii Wolności w sprawie prywatyzacji. A czas był taki, że nie należeliśmy do Unii Europejskiej, nie mieliśmy europejskich funduszy, a musieliśmy sfinansować reformy. Zatem pieniądze z prywatyzacji ratowały budżet.

Co w takim razie myśleli politycy, którzy rozwalali AWS od środka? Zastanawiali się nad skutkami swojego postępowania? Bo m.in. z powodu takich zachowań AWS przepadła w następnych wyborach.

Element refleksji chyba nie był obecny. Wtedy w rządzie i klubie dominowali jeszcze ludzie z pierwszej Solidarności – ci sami, którzy mieli wpływ na wydarzenia w Sejmie I kadencji.

To jeszcze chciałam pana spytać o tzw. dziurę Bauca. Czy ona rzeczywiście istniała, czy była tylko na papierze?

Tzw. dziura Bauca nie polegała na tym, że jakieś pieniądze zostały wydane i budżet świecił pustkami. To było pewne wyliczenie Jarosława Bauca, ministra finansów, ile kosztowałyby rząd wszystkie pomysły składane przez posłów AWS. On to ogłosił, nie informując o tym premiera Jerzego Buzka. Moim zdaniem zachował się bardzo nielojalnie. Dziura Bauca była czymś w rodzaju hipotezy, ale brzmiała bardzo efektownie i media chętnie to nagłaśniały. Notabene media publiczne też przyczyniły się do rozpadu AWS.

W jaki sposób?

TVP, której rola była wówczas dużo większa niż obecnie, pozostawała w rękach opozycji – była kierowana przez ludzi SLD i w niektórych obszarach przez Unię Wolności. Rząd nie miał żadnego wpływu na to, jak TVP pokazuje reformy. Premier Jerzy Buzek po latach uznał, że jego największym błędem było to, iż nie przejął mediów, bo TVP nieustannie nas atakowała. Buzek nie dość, że nie był w stanie wyjaśnić obywatelom celów reform, to jeszcze został przez nią politycznie zniszczony. To, że Jarosław Kaczyński zrobił z mediami publicznymi to, co zrobił, to jest lekcja wyniesiona z czasów AWS. Uznał, iż nie może sobie pozwolić na to, żeby mając władzę i pewien program polityczny, który chce zrealizować, miał przeciwko sobie wszystkie media. Odrobił lekcję płynącą z rządów AWS.

Pytałam o dziurę Bauca, bo ostatnio tu i ówdzie można usłyszeć o dziurze Morawieckiego. Czy te dwie sytuacje mają coś ze sobą wspólnego?

Moim zdaniem te głosy mają ułatwić obecnej opozycji przyszłe rządzenie. Jeżeli nie zechcą zrealizować obietnic, to winę będą zwalać na PiS, mówiąc, iż „sytuacja finansów jest dużo gorsza, niż myśmy sobie wyobrażali”. Tak samo było w 2001 roku, gdy do władzy doszedł SLD. Wtedy wszyscy słyszeli o dziurze Buaca, a teraz wszyscy będą słyszeć o dziurze Morawieckiego.

Widzi pan inne analogie między tamtymi czasami a obecnymi na scenie politycznej?

Tak. Przede wszystkim nowa władza będzie miała prezydenta z innego obozu politycznego, który będzie stał na straży osiągnięć rządu PiS. Powiedział to już na zjeździe Solidarności. W związku z tym opozycja już wie, że z pewnych rzeczy będzie musiała zrezygnować przynajmniej na półtora roku. My mieliśmy tak samo przy Wałęsie, a później przy Kwaśniewskim.

Czego nie zrobią?

Nie zliberalizują ustawy aborcyjnej, nie zmienią zasad emerytalnych ani ustaw sądowych. Już dochodzą do nas informacje, że wszystkie sprawy o charakterze obyczajowym, światopoglądowym będą realizowane dopiero po wyborach prezydenckich, jeżeli wygra kandydat obecnej opozycji.

Ponadto rozegra się krwawa wojna o media. Jeżeli nowa władza ją przegra, będzie miała przeciwko sobie wrogie media publiczne, czyli będzie miała to samo, co my mieliśmy z mediami kierowanymi przez Roberta Kwiatkowskiego.

Czytaj więcej

Wojciech Mojzesowicz: Ktoś nas robi w konia

Dodajmy – dziś zasiadającego w Radzie Mediów Narodowych z rekomendacji opozycji.

Dokładnie. W związku z tym to będzie dokładnie to samo, co myśmy przerabiali. Ale jest jeszcze poważniejsza sprawa – bo koalicja jest niejednolita, zatem będzie się zużywała w trakcie kadencji. Lewica będzie cały czas mówiła o projektach obyczajowych, a sytuacja, że przez półtora roku nie da się z nimi nic zrobić, będzie ją potwornie frustrowała. Inne partie też mają takie sprawy. No i wreszcie rząd będzie miał bardzo silną opozycję w postaci PiS, tak jak AWS miała bardzo silną opozycję w postaci SLD. Swoją drogą mało brakowało, żeby Sojusz wygrał wybory w 1997 roku.

Jak to?

W 1997 roku SLD wspomógł powstanie Krajowej Partii Emerytów i Rencistów. Przed powodzią szliśmy z nimi w sondażach łeb w łeb. Powódź ich trochę osłabiła, ale mieli tych emerytów, z którymi mogliby zawiązać koalicję. I wtedy my powołaliśmy Krajowe Porozumienie Emerytów i Rencistów. Zarejestrowaliśmy taką partię i ona nagle pojawiła się w sondażach. Ludzie zwariowali, bo były dwie partie emeryckie, o takim samym skrócie. W rezultacie obie spadały pod próg i ostatecznie skończyły na poziomie 1 proc. poparcia. To był jeden z naszych najlepszych ruchów politycznych, bo gdybyśmy tego nie zrobili, to być może Sojusz rządziłby z emerytami kolejną kadencję.

A wracając do nowej koalicji, to będzie ona bardzo różnorodna. Z jednej strony mnie to cieszy, bo do Sejmu wróci polityka. Znowu trzeba będzie zawierać różne koalicje do określonych spraw. Czasami podziały będą przebiegać w poprzek klubów. Z drugiej strony do wyborów prezydenckich będziemy obserwowali wojnę pozycyjną. Mając przeciwko sobie mocne PiS, zabetonowane instytucje konstytucyjne – NBP, Trybunał Konstytucyjny itd. – oraz prezydenta z przeciwnego obozu, rządzący będą mieli naprawdę trudno. Dlatego wybory prezydenckie zadecydują o wszystkim. Jeżeli wygra kandydat dzisiejszej opozycji, to rząd będzie miał znacznie większe możliwości umacniania się w państwie.

Plus Minus: Kroi nam się czteropartyjna koalicja rządząca, nie licząc jej mniejszych składowych. Ostatnie takie wielopartyjne rządy mieliśmy w latach 90. Pan z bliska obserwował dwa – Jana Olszewskiego i Jerzego Buzka. Jakie są blaski i cienie takich rządów?

Zacznijmy od tego, że rząd Jana Olszewskiego powstał po pierwszych demokratycznych wyborach, które odbyły się w 1991 roku. Ordynacja wyborcza, która wtedy obowiązywała, była proporcjonalna i pozbawiona progu wyborczego. W rezultacie w Sejmie było ponad 20 ugrupowań. I to był pierwszy problem. Drugi polegał na tym, że w tamtych wyborach najlepszy wynik osiągnęła Unia Demokratyczna, zdobywając zaledwie 13 proc. głosów z małym haczykiem. Prezydent Lech Wałęsa powierzył misję zbudowania rządu Bronisławowi Geremkowi ze zwycięskiego ugrupowania, ale zarówno Porozumienie Centrum, jak i Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe zdecydowanie odmówiły uczestnictwa w tym rządzie, a bez nich Geremek nie zdołał zbudować koalicji większości dla swojego gabinetu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi