Prof. Marcina Wiącka też na początku odrzuciliście.
Był z nich wszystkich najlepszy, dlatego uznaliśmy, że niech już on zostanie.
Został wybrany głosami senatorów PSL, a nie KO.
To prawda, ale nie kruszyliśmy już o to kopii. Skoro PSL pasował, to uznaliśmy, że czas skończyć to przeciąganie liny. Tym bardziej że Adam Bodnar, gdy został wybrany, też nie miał najlepszych notowań w PO, a okazał się bardzo dobrym rzecznikiem. A skoro już mowa o tym, co robił Senat, to uważam, że dzięki nam nie mieliśmy blamażu z wyborami kopertowymi.
Dlaczego pan tak uważa?
To Senat przyblokował te wybory. Senator Marek Borowski na przykładzie Krakowa pokazał, jak długo trwałoby liczenie głosów w takich wyborach – wyniki byłyby po miesiącu, zatem przeprowadzenie drugiej tury wyborów po dwóch tygodniach byłoby niemożliwe. A PiS koniecznie chciał to forsować. Zresztą cały przebieg wydarzeń był bardzo ciekawy. Chcieliśmy oddać ustawę o wyborach kopertowych w ostatnim możliwym terminie, bo Jarosław Gowin zaczął się wtedy zastanawiać nad opuszczeniem Zjednoczonej Prawicy. Liczyliśmy na to, że po miesiącu dojrzeje do tej decyzji i będziemy mieli zupełnie inny układ polityczny w Sejmie.
Krążyły takie plotki, ale czy Gowin naprawdę był skłonny odejść z koalicji rządzącej i przejść na stronę opozycji?
Przez moment tak. Pomysł był taki, że skompletujemy rząd techniczny i przeprowadzimy w Sejmie konstruktywne wotum nieufności. Rząd techniczny miał działać przez kilka miesięcy i doprowadzić nas do wcześniejszych wyborów parlamentarnych. Ale Gowin zwlekał, tymczasem Kaczyński o wszystkim się dowiedział, sprawnie zadziałał, wyciągnął Gowinowi część ludzi i już nie było o czym mówić. Na dodatek 29. dnia od momentu, gdy ustawa o wyborach kopertowych wpłynęła do Senatu, pojawiły się głosy, że PiS szykuje jakieś fajerwerki, żeby Senat nie zdążył odesłać w ciągu 30 dni ustawy do Sejmu.
Wtedy uznaje się, że Senat nie wniósł poprawek i ustawa jest kierowana do prezydenta.
Dokładnie tak. Różne pogłoski chodziły, np. że pojawi się informacja o bombie w Senacie i trzeba będzie ewakuować całą izbę. Albo że PiS będzie chciało utajnić obrady, a to wymaga zabezpieczenia sali plenarnej przez specjalistów, więc możemy nie zdążyć z ustawą. Zazwyczaj Senat pracuje tak, że ustawa jest procedowana, a głosowania odbywają się na koniec posiedzenia. Wtedy, 29. dnia prac nad ustawą o wyborach kopertowych, zebraliśmy się i zdecydowaliśmy, że głosowania odbędą się zaraz po debacie. Chodziło nam jednak o to, żeby PiS się nie zorientował. W Senacie, jak wiadomo, każdy parlamentarzysta może zabrać głos w dyskusji. Najwięcej mówców zapisało się do głosu z naszej strony. Powiedziałem, że byłoby najlepiej, żeby tych mówców nie było w sali, gdy mieli przemawiać. I tak się stało. Debata została bardzo skrócona i przeszliśmy do głosowania. Wicemarszałek Senatu Marek Pęk dwoił się i troił, żeby zebrać senatorów PiS. Senator Stanisław Karczewski w ostatniej chwili przybiegł na salę plenarną, ale pod garniturem miał chyba piżamę. Ostatecznie przegłosowaliśmy odrzucenie ustawy.
Czy coś było na rzeczy z tymi pomysłami PiS, czy to tylko wasze strachy?
Było, bo następnego dnia senator Pęk na początku posiedzenia postawił wniosek o utajnienie obrad.
Po co? Przecież ustawa była już przegłosowana?
To jest PiS. Kierownictwo kazało tego dnia utajnić obrady, to złożył wniosek, choć już nie było po co. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a wicemarszałek Michał Kamiński spytał, czy PiS ma jakieś tajne informacje o pandemii, których nie chce ujawnić obywatelom. I Pęk w tym momencie pękł i odpuścił.
Wniosek o utajnienie obrad zawsze można odrzucić, a opozycja ma większość w Senacie.
To prawda, ale próbowali różnych sposobów.
W rezultacie wybory prezydenckie odbyły się poza terminem konstytucyjnym, a wszystkie środowiska polityczne powiedziały OK. Dlaczego się na to zgodziliście?
Nie byłem zwolennikiem ustępstw w tej sprawie, a Koalicja Obywatelska zgodziła się dlatego, że miała nadzieję na wygraną. Po tym jak Małgorzata Kidawa- -Błońska, kandydatka PO, strasznie „dołowała” w sondażach, a jej kampania była tragiczna, PiS zgodził się na wymianę kandydatów. Dla mnie to było dziwne. Jakieś targi tam musiały być. Nie wykluczam, że PiS się obawiał, iż Andrzej Duda spotka się w drugiej turze z Szymonem Hołownią lub Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, a wtedy dużo trudniej byłoby mu wygrać. Natomiast kandydata Platformy PiS-owi było łatwo dyskredytować. PO to jest wymarzony konkurent PiS. Jesienią po tych wyborach zacząłem oddalać się od KO.
Dlaczego?
Dlatego że widziałem imposybilizm Borysa Budki, ówczesnego lidera PO. Widziałem, jak słabo jest prowadzona kampania Kidawy. Na posiedzeniach klubu zwracałem uwagę, że działamy bez strategii i planu. Mówiłem, że PO odpowiada tylko na inicjatywy PiS. Przestrzegałem, że stajemy się komentatorami politycznymi, a nie politykami. Mówiłem: „Jarek ma swoją ścieżkę, wie, dokąd chce iść, i gdy my stajemy mu na drodze, to rzuca nam kość w bok, jakiś pseudoproblem, wszyscy biegniemy za tą kością, a Jarek przechodzi dalej”. Nie mogłem patrzeć na to, jak dawali się robić Kaczyńskiemu w konia. Na moje uwagi nie było żadnej reakcji. Coraz częściej myślałem, że szkoda mojego czasu na tę formację. Któregoś dnia ktoś na posiedzeniu klubu zadał jakieś pytanie i Budka okropnie się oburzył. Zaczął krzyczeć: „Co wy mi tu zadajecie jakieś głupie pytania, przecież jesteśmy na wojnie”. Zastrzygłem uszami, na jakiej wojnie jesteśmy? A Budka dokończył: „Na wojnie o przeżycie Platformy Obywatelskiej”. Pomyślałem: „Jezus Maria, ja nie jestem na wojnie o przeżycie PO, tylko o lepszą Polskę”.
Gdy Rafał Trzaskowski osiągnął świetny wynik w wyborach prezydenckich, to chyba była jakaś nadzieja na nową politykę?
To prawda, miał powstać jakiś ruch związany z Trzaskowskim, ale nic się nie działo. Budka najpierw mówił: „Nie teraz, teraz są wakacje, jak ludzie wrócą, to się za to zabierzemy”.
Takie teksty w klubie padały?
Tak. Później wymyślał kolejne wymówki. Wtedy zrozumiałem, że rozmasowuje nastroje, żeby Trzaskowski, broń Boże, nie uzyskał sprawczości. Pomyślałem: „Jak taką macie piaskownicę, to beze mnie”.
A pamięta pan tę śmieszną historię z podwyżkami dla parlamentarzystów? Budka najpierw się zgodził, a potem zmienił zdanie. Klub KO w Sejmie podniósł grzecznie łapki za, a w Senacie przeciw.
Posłowie podnieśli łapki „za” dlatego, że wicemarszałek Ryszard Terlecki z PiS zawezwał ludzi z PO i powiedział, że chcą podnieść uposażenie parlamentarzystów, ale nie zrobią tego sami – albo wszyscy będą za tym głosowali, albo nie będzie podwyżek. I decyzyjni ludzie z KO powiedzieli OK, głosujemy „za”. Ustalili tylko, że robią to w piątek, żeby nie było dużo czasu na krytykę tego głosowania. A przypominam, że był to okres, gdy pandemia hulała w najlepsze, firmy były pozamykane i nikt nie wiedział, jak się to wszystko skończy, czy ludzie nie potracą pracy. W takich okolicznościach posłowie przyznali sobie po cichu wysokie podwyżki.
Wojciech Mojzesowicz: Ktoś nas robi w konia
Politycy powinni brać pod uwagę skutki gospodarcze swoich decyzji. Nie można tworzyć zagrożenia dla własnego kraju, broniąc sąsiada. Tymczasem wszystkie formacje polityczne poganiały rząd, żeby szybciej zaczął pomagać Ukrainie. Teraz opozycja udaje, że jej przy tym nie było - mówi Wojciech Mojzesowicz, minister rolnictwa w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.
W Sejmie nie da się nic zrobić po cichu.
Jasne, ale był weekend, posłowie się pochowali, nie chcieli tego komentować, a ja powiedziałem, że mogę się wypowiadać. Tyle rabanu narobiłem, że po weekendzie na klubie senackim pojawił się Budka i powiedział, że w Senacie głosujemy „przeciw”, bo taki hejt wylał się na posłów, że podwyżki trzeba zablokować. Większość senatorów chciała głosować za podwyżkami. Nieliczni byli przeciw. Zatem w Senacie też trzeba było wprowadzić dyscyplinę, żeby zablokować ten projekt.
Widziałem tę mizerię polityki po stronie PO, ponadto dostrzegłem, że Szymonowi się chce działać. Porzucił dobrą pracę dla polityki. Taki pozytywny wariat. Umówiłem się z nim na spotkanie, porozmawialiśmy i doszedłem do wniosku, że warto współpracować.
Teraz uznał pan, że ma już dosyć polityki. Dlaczego?
Polityka dotyka każdego człowieka, ale nie mogę w niej brać aż tak czynnego udziału. Moja decyzja o niekandydowaniu do parlamentu jest podyktowana trzema względami – rodzinnym, zdrowotnym i firmą. Nigdy nie chciałem żyć samą polityką. Uznałem, że jeśli mam do wyboru być w Senacie lub zaryzykować moje relacje z dzieckiem albo to, że 500 osób, które u mnie pracują, straci posady, to wybór jest dość oczywisty.
To jak pan ocenia szanse Trzeciej Drogi w tych wyborach?
Jestem spokojny, bo mamy ludzi szalenie wierzących w to, że Polska może być krajem gospodarnym, bez nienawiści. Staramy się iść tą drogą.
Ale poparcie dla waszego projektu spada. Na razie prawdziwą trzecią drogą okazała się Konfederacja.
Dlatego że PO wypuszcza na nas swoich fanatyków i hejterów, którzy kopią nas za wszystko, za co się tylko da. Często spotykam wyborców, którzy żądają jednej listy opozycji. Ale gdy pytam, czy na tej jednej liście zagłosują na kandydatów Polski 2050, słyszę odpowiedź, że nie, bo oni głosują tylko na ludzi PO. To po co mamy iść na jedną listę? Żeby nie było innego wyboru? Tylko wyborcy PO chcą jednej listy. Przy czym Szymona Hołownię atakują nieustannie, że jest ukrytą opcją PiS, że jest kościółkowy itd. Z kolei ci z PiS mówią, że Hołownia i PO to jedno. W ten sposób dostajemy z obu stron, a tym dwóm partiom łatwiej jest prowadzić kampanię.