Wojciech Mojzesowicz: Ktoś nas robi w konia

Politycy powinni brać pod uwagę skutki gospodarcze swoich decyzji. Nie można tworzyć zagrożenia dla własnego kraju, broniąc sąsiada. Tymczasem wszystkie formacje polityczne poganiały rząd, żeby szybciej zaczął pomagać Ukrainie. Teraz opozycja udaje, że jej przy tym nie było - mówi Wojciech Mojzesowicz, minister rolnictwa w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.

Publikacja: 28.04.2023 10:00

– Miałem na wsi duży posłuch, a PiS wtedy zabiegało o głosy wsi. Akurat miałem żniwa, gdy otrzymałem

– Miałem na wsi duży posłuch, a PiS wtedy zabiegało o głosy wsi. Akurat miałem żniwa, gdy otrzymałem informację, że mam się zjawić w Warszawie po nominację na ministra. Zostawiłem żniwa i pojechałem – wspomina Wojciech Mojzesowicz. Na zdjęciu: były minister rolnictwa w swoim gospodarstwie

Foto: PRZEMYSŁAW SZYSZKA/SE/EAST NEWS

Plus Minus: PiS straciło wyborców polskiej wsi?

Na razie nie. Ale ludzie są zaniepokojeni. Zauważyli, że nie mają wpływu na to, co się dzieje.

A to nie jest tak, że chłopi zawsze są niezadowoleni?

Nie! W tym wypadku mają podstawy do niezadowolenia. Mówię o problemie z ukraińskim zbożem. Poza tym rolników denerwuje puste gadanie polityków. A przede wszystkim to, że żadna partia polityczna nie ma pomysłu, jak przekonać do siebie wiejskich wyborców. Duże partie – PO, Lewica – nie interesują się sprawami wsi. Michał Kołodziejczak, lider Agrounii, ma po swojej stronie młodych, radykalnych chłopów, ale zawiązując koalicję ze środowiskiem Jarosława Gowina, wszedł w ślepą uliczkę. Gdyby rozmawiał z Konfederacją, to miałby większą szansę na sukces wyborczy, bo mógłby przekonać do swojego programu młodych rolników.

Sam pan kandydował do Sejmu z list Konfederacji w 2019 r. Sukcesu pan nie odniósł.

(śmiech) To prawda. Zrobiłem to z sympatii do Janusza Korwin-Mikkego, z którym znam się od wielu lat. Pracując w parlamencie, często rozmawialiśmy o polityce, gospodarce i państwie. W wielu punktach się z nim zgadzałem.

W swojej karierze politycznej sympatyzował pan z wieloma partiami – były to PSL, Samoobrona, PiS, Polska Jest Najważniejsza i jeszcze ta Konfederacja.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przechodziłem z partii do partii, ale nasze środowisko, chłopskie, w ten sposób ratowało swoje przedstawicielstwo. Najpierw było ZSL, które przekształciło się w PSL. Ja należałem do Związku Młodzieży Wiejskiej i z tego klucza dostałem się do Sejmu kontraktowego. Miałem 34 lata i przyjechałem do Warszawy prosto z małej wioski. Było nas 73 ZSL-owców w klubie, z czego 40 związanych z ZMW. To była silna grupa, przede wszystkim z południa Polski, i to my zaczęliśmy nadawać ton. Sztandary leżały na zmieni. Rolnicy z Solidarności wzmocnili PSL, aparat ZSL-owski się cofnął i oddano nam władzę w Stronnictwie. Po jakimś czasie starzy działacze zauważyli, że można mieć wpływ na to, co się w państwie dzieje, więc nas wszystkich zaczęto się pozbywać, bo nie byliśmy już potrzebni.

Czytaj więcej

Tadeusz Tomaszewski: Magdalena Ogórek żądała zbyt wiele

Dlaczego kandydował pan do Sejmu w 1989 r. i to jeszcze z list ZSL?

Dla nas sprawa była prosta – mieliśmy zmienić system, rząd i zakończyć kadencję. Sejm kontraktowy tę swoją rolę wypełnił.

Lekko się pan prześlizgnął po transformacji. To Sejm kontraktowy uchwalał wszystkie ustawy, które zmieniły gospodarkę. Przy okazji doprowadził do upadku PGR-y.

Tamte przemiany były bardzo szorstkie dla społeczeństwa. Nie tylko na wsiach, w miastach też. I nie tylko PGR-y upadały, w miastach ludzie również tracili pracę. To nie jest tak, że ktoś celowo zrobił krzywdę ludziom na wsiach. Wszyscy dobrzy pracownicy mieli zatrudnienie. Za to w niektórych gospodarstwach indywidualnych było naprawdę trudno. Szczególnie tam, gdzie rolnik wziął kredyt i zainwestował w gospodarstwo, a nagle Leszek Balcerowicz przywalił w styczniu 1990 r. oprocentowanie kredytów na 49 proc. w skali kwartału. W tych zadłużonych rodzinach momentalnie zrobił się dramat. To było naprawdę brutalne. Być może dałoby się tę transformację przeprowadzić lepiej. Ale wyszliśmy z tego i nie ma co wracać do przeszłości. PGR-owskie środowisko też bardzo się zmieniło. Warunki się poprawiły i widać, że ludziom żyje się nieźle, tak jak na całej polskiej wsi.

Czy rządy z początku lat 90. dbały o wieś i rolnictwo?

Moim zdaniem od 1989 r. nie było rządu, który chciał coś popsuć na wsi. Jak mówiłem, Sejm kontraktowy był krótki i miał zadania ustrojowe. W Sejmie pierwszej kadencji wieś się domagała, żeby znieść obowiązek ubezpieczeń budynków i płodów rolnych. Wszyscy chcieli wolności, zatem zniesiono obowiązkowe ubezpieczenia, a potem okazało się, że ludzie nie zawsze zachowywali się przezornie. Ale to wszystko zależało od ludzi, nie od rządów. A poza tym rozwój na wsi był zawsze. W kolejnych rządach uczestniczyli albo politycy PSL, albo Samoobrony, zatem zawsze był u władzy ktoś rozumiejący specyfikę wsi i dbający o jej interesy. Gdyby PSL było w koalicji z PiS, to Prawo i Sprawiedliwość nie popełniałoby rażących błędów.

Chwali pan PSL, a przecież odszedł pan z tej formacji.

Odszedłem z polityki. Wróciłem po ośmiu latach, przy strajkach chłopskich, które organizował Andrzej Lepper. W młodości chodziłem z nim do jednej klasy. Dlatego gdy poprosił mnie o pomoc w polityce, to się zgodziłem. Razem robiliśmy spotkania i blokady, przychodziło mnóstwo ludzi, każdy z innym problemem. Trzeba było działać.

Cenił pan Andrzeja Leppera jako polityka?

Bardziej jako kolegę. Żałuję, że Samoobrona się rozpadła, bo to był ostatni masowy ruch na wsi, żywy i powszechny.

Jacy byli ci ludzie z Samoobrony? Różnili się od tych z PSL?

Tak. Byli bardziej radykalni, bardziej związani z produkcją, bardziej szorstcy i bezpośredni. Pierwszy klub Samoobrony był wiejski, walczący. A drugi klub Samoobrony był już bardziej miękki i miastowy. W pierwszej Samoobronie była spora grupa ciekawych działaczy chłopskich, ale Andrzej to zmarnował, ponieważ został zmanipulowany politycznie.

Pan w pewnym momencie poróżnił się z Andrzejem Lepperem. Z czego wynikał ten konflikt?

Tak, poróżniliśmy się politycznie, w poglądach i w ocenie niektórych wydarzeń, jakie miały miejsce w tamtym czasie. Od początku uważałem, że Samoobrona to jest partia Andrzeja Leppera i jakakolwiek próba przejęcia tej formacji byłaby nie fair.

I w rezultacie trafił pan do PiS, ale Samoobrona znowu odegrała pewną rolę w pana życiu. Doszło wtedy do historii z Renatą Beger, która nagrała pana i Adama Lipińskiego podczas udawanych negocjacji dotyczących opuszczenia Samoobrony.

Ta historia bardzo zszarpała mi nerwy, dlatego nie chcę do niej wracać. Ale uważam, że późniejsze rozmowy nagrane w restauracji Sowa i Przyjaciele miały większy ciężar gatunkowy.

Po tej historii z Renatą Beger został pan ministrem rolnictwa, zatem tak źle pan nie wyszedł na tej awanturze.

Nie powołaliby mnie na funkcję ministra rolnictwa, gdyby nie było to korzystne PR-owo dla PiS. Miałem na wsi duży posłuch, a PiS wtedy zabiegało o głosy wsi. Akurat miałem żniwa, gdy otrzymałem informację, że mam się zjawić w Warszawie po nominację na ministra. Zostawiłem żniwa i pojechałem. Trochę to były dzikie okoliczności. Ale coś zrobiliśmy – uważam, że nie mam się czego wstydzić. Byłem ministrem trzy i pół miesiąca, a w tamtej kadencji udało nam się uchwalić ustawy o biopaliwach, o dopłatach do materiału siewnego. Ustawę o biopaliwach przyjęliśmy dzięki prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Cała komisja rolnictwa nad tym pracowała. Wcześniej próbowaliśmy trzykrotnie, ale lobby paliwowe miało większe wpływy i ustawa trafiła do kosza.

Kto za tym stał?

Nie wiem. Nie znam żadnych szczegółów. Dopiero gdy prezydentem został Lech Kaczyński, sprawę udało się przeprowadzić, co rozkręciło produkcję rzepaku. Dzisiaj rolnicy produkują ponad 3 mln 800 tys. ton rzepaku na biopaliwa, a ja szczycę się, że miałem w tym swój udział. Powołaliśmy też Krajową Spółkę Cukrową, dzisiaj to jest Krajowa Grupa Spożywcza. Wymyślili to Gabriel Janowski i Stanisław Kalemba. Walczyli o powołanie tej spółki, ale później trzeba to było przejąć i dobrze poprowadzić. Na szczęście było to jeszcze przed wejściem Polski do Unii Europejskiej, dzięki czemu mogliśmy pomóc spółce cukrowej. Ona miała niezapłaconych faktur za buraki cukrowe na 800 mln zł. Uchwałą komisji rolnictwa i finansów doprowadziliśmy do poręczenia kredytów na 800 mln zł dla Krajowej Spółki Cukrowej. I spółka zaczęła żyć. Takie rzeczy robiliśmy, bo Jarosławowi Kaczyńskiemu – jak mówiłem – zależało na tym, żeby wieś przyciągnąć do PiS.

Ale odszedł pan z PiS i przeszedł do PJN. Dlaczego pan to zrobił?

PiS zaczęło odchodzić od spraw rolniczych, a poza tym zaczęło się jednowładztwo prezesa. Byłem wtedy szefem organizacji wojewódzkiej w PiS, gdy porzuciłem tę partię. A chodziło o ustalenia dotyczące list kandydatów do europarlamentu. Ustaliliśmy, że z naszego regionu jedynką będzie Kosma Złotowski. Jeszcze nie dojechałem do domu, a już dostałem telefon, że uzgodnienia są nieaktualne, bo jedynką na liście będzie Ryszard Czarnecki. Powiedziałem, że jak będzie Czarnecki, to rezygnuję i odchodzę z PiS. I odszedłem.

Czytaj więcej

Piotr Skwieciński: Rosja powinna być postrachem dla wszystkich dookoła

Nie lubi pan Czarneckiego?

Po pierwsze, coś zostało ustalone, a potem odwołane. Po drugie, Czarneckiego nie oceniałem pozytywnie. I to był główny powód odejścia z PiS.

Ale w PJN też pan długo miejsca nie zagrzał.

Bo został on przejęty przez Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Gdy ludzie z SKL pojawili się u boku Jarosława Gowina, dosyć miękkiego polityka, to uznałem, że ten projekt polityczny się skończył.

W której partii było panu najlepiej?

Największa demokracja panowała w PSL. W 1991 r. ordynacja pozwalała na wystawienie listy w jednym okręgu wyborczym i zdobycie mandatu, bo nie było progów wyborczych. Mimo że byłem wtedy w PSL, dystansowałem się od tej formacji, bo uznałem, że za bardzo zaczyna znowu trącić PRL. Zatem zorganizowałem własną listę i zostałem posłem. W Sejmie poszedłem na posiedzenie klub PSL i proszę sobie wyobrazić – nikt nie powiedział: „Wojtek, przecież ty startowałeś z innej listy”. Wyobraża pani sobie taką sytuację w PO, PiS czy nawet w SLD? To byłoby nie do pomyślenia. A w PSL prezes nigdy by się nie odważył, żeby pojechać w teren i ustawiać klocki, jak mu się podoba. Dlatego ta formacja jeszcze trwa, bo nikt nie poniewiera działaczami gminnymi.

A czy był pan zwolennikiem przystąpienia Polski do UE?

Ja byłem przeciw. Myśmy dopiero niedawno wyszli z RWPG, czyli tej gospodarczej wspólnoty socjalistycznej, i chcieliśmy wolności, a tymczasem mieliśmy wejść do Unii Europejskiej, która jest trochę takim kołchozem. W rolnictwie jest wspólny rynek i wszystko podlega regulacjom. Ludzie bali się, że nie będą mogli produkować tyle, ile chcą, albo że wielkie koncerny z Zachodu zaczną wykupywać naszą ziemię, co do pewnego stopnia miało miejsce. Poza tym, jeżeli słyszę o przyjmowaniu kolejnych krajów do UE, które są coraz słabsze gospodarczo, to w końcu ten projekt padnie. Dziadek mi opowiadał o czasach, gdy zakładano kołchozy. Wtedy też opowiadano, że jeżeli będzie pięciu dobrych rolników, a do tego dziesięciu słabych, to kołchoz i tak będzie świetny. Tak się niestety nie zdarzało. Dlatego jestem przeciwnikiem przyjmowania do Unii Europejskiej Ukrainy. Nie ma możliwości, żeby przyjąć Ukrainę, która jest rozbita i skorumpowana.

Czy spodziewał się pan, że wybuchnie takie zamieszanie wokół ukraińskiego zboża, jakie mieliśmy niedawno?

Pewnie, że tak. Jak tylko się to wszystko zaczęło, miałem złe przeczucia. Zarówno decyzja Unii Europejskiej, jak i nasza w sprawie zniesienia ceł na ukraińskie produkty były bezkrytyczne. Poszedł sygnał – pomagamy. Na granicy polsko-ukraińskiej nie otworzyliśmy furtki, tylko wrota dla ukraińskich produktów. Ale wszystko musi mieć swoje granice. Gdybyśmy byli Stanami Zjednoczonymi, to dla nich 10 mln ton zboża w lewo czy w prawo nie ma znaczenia, ale u nas taki import ma duży wpływ na rynek. Poza tym wiem, że nasze służby fitosanitarne nie były przygotowane do kontroli takiej ilość napływającego zboża. Byłem przekonany, że sobie nie poradzimy z tą sprawą. Tym bardziej że nasze porty mogą przetransferować 6 mln ton ziarna. To jest tyle, ile produkujemy sami. Pojawienie się zboża z Ukrainy całkiem zdestabilizowało sytuację. Do portu ciągnęły TIR-y jeden za drugim i fizycznie musiały gdzieś się rozładować. Nie mogły stać na nabrzeżu.

Minister rolnictwa nie zareagował w porę na narastający problem?

Rozmawiałem z ministrem Henrykiem Kowalczykiem i stąd wiem, że to nie była decyzja ministra, tylko decyzja polityczna. Politycy powinni brać pod uwagę skutki gospodarcze swoich decyzji. Nie można tworzyć zagrożenia dla własnego kraju, broniąc sąsiada. Tymczasem wszystkie formacje polityczne, opozycja też, poganiały rząd, żeby szybciej zaczął pomagać Ukrainie.

Teraz opozycja udaje, że jej przy tym nie było. A od rządzących słyszę bajki, że przed lipcem problem rynku zbożowego zostanie rozwiązany. Martwi mnie to, bo oznacza, że sprawa nie zostanie rozwiązana, tylko kłopoty przesuną się w czasie.

Dlaczego pan tak uważa?

Dlatego że w ciągu dwóch, trzech miesięcy możemy wywieźć z Polski około 1 mln ton zboża. A co z resztą, która napłynęła z Ukrainy? Przecież my mamy problem z 8–9 mln ton zboża.

Na moje oko, a nabyłem doświadczenia, pracując przez dwie kadencje w sejmowej komisji rolnictwa jako przewodniczący i będąc kilka miesięcy ministrem rolnictwa, ktoś nas robi w konia. Później słyszę o uzupełnieniu rezerw strategicznych, co do których wiadomo, że wynoszą 300–400 tys. ton zboża, i też mnie pusty śmiech ogarnia.

Dlaczego zatem rządzący tak mówią?

Bo politykę zdominował PR, ale odpowiedzialny polityk nie może być tak krótkowzroczny, żeby przed wyborami oszukiwać społeczeństwo, a po wyborach robić co innego. Taka postawa może doprowadzić do poważnego kryzysu państwa. Nie ma żadnej szansy, nawet gdyby ktoś stanął na głowie, na likwidację problemu przed żniwami. Można go zmniejszyć, ale nie zlikwidować, mamy mało czasu i rozchwiany rynek. Nieczytelne są również zaproponowane przez rząd rozwiązania o wypłacie rekompensaty za poniesione straty wynikające z importu zboża, rzepaku i kukurydzy z Ukrainy. Teraz jest burza mózgów. Obecny minister rolnictwa robi co może, ale czy będzie miał wsparcie polityczne, czy środki przyjdą w terminie, czy system dopłat zostanie zbudowany? To się dopiero okaże. Rząd zepsuł rynek i nie tak łatwo go naprawić.

Dlaczego?

Bo niektóre pomysły, np. na skup zboża za określoną cenę, są nie do zrealizowania. Udusimy się fakturami i kwitami. Lepiej byłoby odpowiedzieć sobie na pytanie, ile pieniędzy podatników rząd chce przeznaczyć na zażegnanie kryzysu, a potem podzielić je na 10 mln ha, które mamy pod uprawami zbóż i kukurydzy, i wypłacać dotacje do hektara. Niestety, sytuację mamy taką, że rządzący popełnili błąd, a zapłacą za niego pieniędzmi podatników.

Czytaj więcej

Michał Kacewicz: Putin jest zdemoralizowany, ale nie szalony

Rolnicy powinni być zadowoleni z tych rozwiązań?

Uważam, że im więcej jest ingerencji państwa w gospodarkę, tym gorzej. Słyszę, że rząd dopłaci do nawozów 500 zł. Ale kiedy dopłaci, komu, gdzie? Nie mamy pojęcia. Prosiłem panów ministrów, gdy ceny nawozów poszły do góry, żeby służby skarbowe policzyły w grupie Azoty, czy rzeczywiście koszty są tak wysokie i podwyżki cen nawozów były uzasadnione. Dla ich własnej informacji. Nawet tego nie zrobiono.

Czy są dziś osoby na scenie politycznej, które potrafiłyby się zająć problemami wsi i rolnictwa?

Takich osób znających się na wsi jest coraz mniej, ale w każdej formacji się pojawiają – myślę o byłych ministrach: Marku Sawickim z PSL i Wojciechu Olejniczaku z SLD, w PiS taką osobą jest Krzysztof Jurgiel, ale też były minister Henryk Kowalczyk, mimo wpadki ze zbożem ukraińskim. Są to osoby, które chcą, żeby na wsi było lepiej, i rozumieją tę wieś. Jest tylko jeden warunek – ich pozycja i to, co zrobią, zależy od pozycji w danej formacji politycznej. Im ta pozycja będzie silniejsza, tym bardziej wieś skorzysta. A obecnemu ministrowi Robertowi Telusowi życzę powodzenia.

Jak się zmieniła wieś przez 30 lat?

Bardzo się zmieniła, ale nie tylko poprzez wejście do Unii. Także przez pracę, i dzięki temu, że 80 lat nie było wojny. Co zbudowano, to stoi. Za Balcerowicza – jak mówiliśmy – nie było najlepiej, ale ludzie uwierzyli, że można dobrze żyć na wsi, jeżeli się porządnie pracuje. I to robią.

Plus Minus: PiS straciło wyborców polskiej wsi?

Na razie nie. Ale ludzie są zaniepokojeni. Zauważyli, że nie mają wpływu na to, co się dzieje.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi