Nie lubi pan Czarneckiego?
Po pierwsze, coś zostało ustalone, a potem odwołane. Po drugie, Czarneckiego nie oceniałem pozytywnie. I to był główny powód odejścia z PiS.
Ale w PJN też pan długo miejsca nie zagrzał.
Bo został on przejęty przez Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Gdy ludzie z SKL pojawili się u boku Jarosława Gowina, dosyć miękkiego polityka, to uznałem, że ten projekt polityczny się skończył.
W której partii było panu najlepiej?
Największa demokracja panowała w PSL. W 1991 r. ordynacja pozwalała na wystawienie listy w jednym okręgu wyborczym i zdobycie mandatu, bo nie było progów wyborczych. Mimo że byłem wtedy w PSL, dystansowałem się od tej formacji, bo uznałem, że za bardzo zaczyna znowu trącić PRL. Zatem zorganizowałem własną listę i zostałem posłem. W Sejmie poszedłem na posiedzenie klub PSL i proszę sobie wyobrazić – nikt nie powiedział: „Wojtek, przecież ty startowałeś z innej listy”. Wyobraża pani sobie taką sytuację w PO, PiS czy nawet w SLD? To byłoby nie do pomyślenia. A w PSL prezes nigdy by się nie odważył, żeby pojechać w teren i ustawiać klocki, jak mu się podoba. Dlatego ta formacja jeszcze trwa, bo nikt nie poniewiera działaczami gminnymi.
A czy był pan zwolennikiem przystąpienia Polski do UE?
Ja byłem przeciw. Myśmy dopiero niedawno wyszli z RWPG, czyli tej gospodarczej wspólnoty socjalistycznej, i chcieliśmy wolności, a tymczasem mieliśmy wejść do Unii Europejskiej, która jest trochę takim kołchozem. W rolnictwie jest wspólny rynek i wszystko podlega regulacjom. Ludzie bali się, że nie będą mogli produkować tyle, ile chcą, albo że wielkie koncerny z Zachodu zaczną wykupywać naszą ziemię, co do pewnego stopnia miało miejsce. Poza tym, jeżeli słyszę o przyjmowaniu kolejnych krajów do UE, które są coraz słabsze gospodarczo, to w końcu ten projekt padnie. Dziadek mi opowiadał o czasach, gdy zakładano kołchozy. Wtedy też opowiadano, że jeżeli będzie pięciu dobrych rolników, a do tego dziesięciu słabych, to kołchoz i tak będzie świetny. Tak się niestety nie zdarzało. Dlatego jestem przeciwnikiem przyjmowania do Unii Europejskiej Ukrainy. Nie ma możliwości, żeby przyjąć Ukrainę, która jest rozbita i skorumpowana.
Czy spodziewał się pan, że wybuchnie takie zamieszanie wokół ukraińskiego zboża, jakie mieliśmy niedawno?
Pewnie, że tak. Jak tylko się to wszystko zaczęło, miałem złe przeczucia. Zarówno decyzja Unii Europejskiej, jak i nasza w sprawie zniesienia ceł na ukraińskie produkty były bezkrytyczne. Poszedł sygnał – pomagamy. Na granicy polsko-ukraińskiej nie otworzyliśmy furtki, tylko wrota dla ukraińskich produktów. Ale wszystko musi mieć swoje granice. Gdybyśmy byli Stanami Zjednoczonymi, to dla nich 10 mln ton zboża w lewo czy w prawo nie ma znaczenia, ale u nas taki import ma duży wpływ na rynek. Poza tym wiem, że nasze służby fitosanitarne nie były przygotowane do kontroli takiej ilość napływającego zboża. Byłem przekonany, że sobie nie poradzimy z tą sprawą. Tym bardziej że nasze porty mogą przetransferować 6 mln ton ziarna. To jest tyle, ile produkujemy sami. Pojawienie się zboża z Ukrainy całkiem zdestabilizowało sytuację. Do portu ciągnęły TIR-y jeden za drugim i fizycznie musiały gdzieś się rozładować. Nie mogły stać na nabrzeżu.
Minister rolnictwa nie zareagował w porę na narastający problem?
Rozmawiałem z ministrem Henrykiem Kowalczykiem i stąd wiem, że to nie była decyzja ministra, tylko decyzja polityczna. Politycy powinni brać pod uwagę skutki gospodarcze swoich decyzji. Nie można tworzyć zagrożenia dla własnego kraju, broniąc sąsiada. Tymczasem wszystkie formacje polityczne, opozycja też, poganiały rząd, żeby szybciej zaczął pomagać Ukrainie.
Teraz opozycja udaje, że jej przy tym nie było. A od rządzących słyszę bajki, że przed lipcem problem rynku zbożowego zostanie rozwiązany. Martwi mnie to, bo oznacza, że sprawa nie zostanie rozwiązana, tylko kłopoty przesuną się w czasie.
Dlaczego pan tak uważa?
Dlatego że w ciągu dwóch, trzech miesięcy możemy wywieźć z Polski około 1 mln ton zboża. A co z resztą, która napłynęła z Ukrainy? Przecież my mamy problem z 8–9 mln ton zboża.
Na moje oko, a nabyłem doświadczenia, pracując przez dwie kadencje w sejmowej komisji rolnictwa jako przewodniczący i będąc kilka miesięcy ministrem rolnictwa, ktoś nas robi w konia. Później słyszę o uzupełnieniu rezerw strategicznych, co do których wiadomo, że wynoszą 300–400 tys. ton zboża, i też mnie pusty śmiech ogarnia.
Dlaczego zatem rządzący tak mówią?
Bo politykę zdominował PR, ale odpowiedzialny polityk nie może być tak krótkowzroczny, żeby przed wyborami oszukiwać społeczeństwo, a po wyborach robić co innego. Taka postawa może doprowadzić do poważnego kryzysu państwa. Nie ma żadnej szansy, nawet gdyby ktoś stanął na głowie, na likwidację problemu przed żniwami. Można go zmniejszyć, ale nie zlikwidować, mamy mało czasu i rozchwiany rynek. Nieczytelne są również zaproponowane przez rząd rozwiązania o wypłacie rekompensaty za poniesione straty wynikające z importu zboża, rzepaku i kukurydzy z Ukrainy. Teraz jest burza mózgów. Obecny minister rolnictwa robi co może, ale czy będzie miał wsparcie polityczne, czy środki przyjdą w terminie, czy system dopłat zostanie zbudowany? To się dopiero okaże. Rząd zepsuł rynek i nie tak łatwo go naprawić.
Dlaczego?
Bo niektóre pomysły, np. na skup zboża za określoną cenę, są nie do zrealizowania. Udusimy się fakturami i kwitami. Lepiej byłoby odpowiedzieć sobie na pytanie, ile pieniędzy podatników rząd chce przeznaczyć na zażegnanie kryzysu, a potem podzielić je na 10 mln ha, które mamy pod uprawami zbóż i kukurydzy, i wypłacać dotacje do hektara. Niestety, sytuację mamy taką, że rządzący popełnili błąd, a zapłacą za niego pieniędzmi podatników.
Michał Kacewicz: Putin jest zdemoralizowany, ale nie szalony
W ostatnich latach można było odnieść wrażenie, że Rosjanie wręcz czekają na sytuację, w której będą mogli się wykazać. Wynika to z jednej strony z kultu przemocy, który w Rosji jest stary jak świat, a z drugiej – z kultu munduru. W dodatku od 2015 roku przekaz prowojenny jest w dużym natężeniu obecny w mediach - mówi Michał Kacewicz, dziennikarz Biełsat TV, znawca wschodu.
Rolnicy powinni być zadowoleni z tych rozwiązań?
Uważam, że im więcej jest ingerencji państwa w gospodarkę, tym gorzej. Słyszę, że rząd dopłaci do nawozów 500 zł. Ale kiedy dopłaci, komu, gdzie? Nie mamy pojęcia. Prosiłem panów ministrów, gdy ceny nawozów poszły do góry, żeby służby skarbowe policzyły w grupie Azoty, czy rzeczywiście koszty są tak wysokie i podwyżki cen nawozów były uzasadnione. Dla ich własnej informacji. Nawet tego nie zrobiono.
Czy są dziś osoby na scenie politycznej, które potrafiłyby się zająć problemami wsi i rolnictwa?
Takich osób znających się na wsi jest coraz mniej, ale w każdej formacji się pojawiają – myślę o byłych ministrach: Marku Sawickim z PSL i Wojciechu Olejniczaku z SLD, w PiS taką osobą jest Krzysztof Jurgiel, ale też były minister Henryk Kowalczyk, mimo wpadki ze zbożem ukraińskim. Są to osoby, które chcą, żeby na wsi było lepiej, i rozumieją tę wieś. Jest tylko jeden warunek – ich pozycja i to, co zrobią, zależy od pozycji w danej formacji politycznej. Im ta pozycja będzie silniejsza, tym bardziej wieś skorzysta. A obecnemu ministrowi Robertowi Telusowi życzę powodzenia.
Jak się zmieniła wieś przez 30 lat?
Bardzo się zmieniła, ale nie tylko poprzez wejście do Unii. Także przez pracę, i dzięki temu, że 80 lat nie było wojny. Co zbudowano, to stoi. Za Balcerowicza – jak mówiliśmy – nie było najlepiej, ale ludzie uwierzyli, że można dobrze żyć na wsi, jeżeli się porządnie pracuje. I to robią.