Czyli lepiej nie majstrować przy systemie wyborczym?
Akurat zwiększenie siły głosu rodzin z dziećmi miałoby swoje zalety. Wiadomo, że ludzie, którzy mają dzieci, myślą bardziej perspektywicznie, zatem podejmują racjonalne wybory. Ale techniczne problemy są duże.
A obniżenie wieku głosowania?
W tym przypadku miałbym poważne wątpliwości. Dobrze, gdy ludzie się wcześniej angażują, ale to są pomysły tych partii, które nie mają dość poparcia wśród dorosłych wyborców – partii radykalnych. Tymczasem umiarkowane głosowanie jest wyrazem dojrzałości utożsamianej z posiadaniem pracy, rodziny, dzieci, mieszkania itd. Im dłużej młody człowiek żyje z rodzicami, tym bardziej opóźnia się jego wejście w dojrzałość, a zatem i w dojrzałe głosowanie. Poza tym młodzi wyborcy mają skłonność do głosowania dla zgrywy. Kiedyś w Czechach była partia Ostrava se bavi, której głównym postulatem było usunięcie policji z centrum Ostrawy.
W Polsce mieliśmy Polską Partię Przyjaciół Piwa. To też była partia założona dla żartu.
Która podzieliła się w Sejmie na małe i duże piwko. Pamiętam, jak kolega prorokował, że partia Janusza Palikota, która postulowała legalizację marihuany, podzieli się na małą i dużą trawkę. I prawie się sprawdziło. (śmiech)
Nic, co cenne, nie przychodzi łatwo. Przed obniżeniem wieku głosowania bym się bronił. Jest wystarczająco dużo zmian społecznych, żeby nie dokładać nowych.
Jaka będzie frekwencja w tych wyborach?
Chciałbym wiedzieć. Po pierwsze, wiemy, że frekwencja ma prawo rosnąć, ponieważ społeczeństwo jest coraz starsze, zatem ludzie skłonni do głosowania stanowią coraz większy odsetek wśród ogółu głosujących. Po drugie, społeczeństwo jest lepiej wykształcone i bogatsze, a dobrostan też wpływa na chęć głosowania. Doskonali się komunikacja. Dzięki internetowi łatwiej jest znaleźć ludzi, którzy myślą podobnie i wyciągną innych na głosowanie. Poza tym ciągle są rezerwy, które można zmobilizować. Posługując się przykładem Łodzi i Paradyża, 30 proc. wyborców ciągle pozostaje biernych. Z drugiej strony przed wyborami 2019 r. obserwowaliśmy mechanizm, że frekwencja spadała, gdy część wyborców zauważała, że ich kandydat poniesie porażkę. Przykładowo – wszędzie tam, gdzie SLD wygrał w 2001 roku, w 2005 roku spadła frekwencja.
Czyli wyborcy nie chcieli zagłosować na alternatywę, woleli w ogóle nie pójść do urn?
Dokładnie, jest nawet taka teza sformułowana przez badaczy, że w Polsce zmiana preferencji wyborczych odbywa się przez absencję wyborczą. Dopiero w następnych wyborach można zagłosować na kogoś innego. W 2019 roku to się zmieniło. Obóz rządzący walczył o utrzymanie władzy i udało mu się zmobilizować nowych wyborców. Frekwencja urosła tam, gdzie była niska cztery lata wcześniej. I teraz jest bardzo ciekawe, co się wydarzy. Czy partie wycisną coś więcej z mateczników? To będzie jedna z najciekawszych informacji po tych wyborach, bo powie nam, jak się zmieniło społeczeństwo przez ostatnie cztery lata.
Czy było coś, co pana zaskoczyło podczas wieloletnich badań dotyczących frekwencji?
Na pewno utrzymujące się do dzisiaj różnice wyznaczane przez granice zaborów. W dawnej Galicji chłopi byli „polonizowani” przez szlachtę i przyzwyczaili się do udziału w życiu politycznym kraju. A w Kongresówce był największy dystans do władzy centralnej i ciągle jest widoczny. Ciekawe jest też to, że w niektórych regionach dzień wyborów traktowany jest jak święto i staje się okazją do zamanifestowania swojej tożsamości. Na Podhalu mieszkańcy zakładają stroje ludowe, idąc do urn, żeby zademonstrować, kim są. Ciekawy jest też element rywalizacyjny, który udało się zaszczepić, przyznając np. nowe wozy strażackie za udział w głosowaniu.
Premia dla gminy o najwyższej frekwencji wyborczej.
No właśnie. Przecież to można było zrobić 20 lat temu i ludzie byliby już przyzwyczajeni do udziału w głosowaniu. Opowiadano mi, że w niektórych gminach chłopaki z OSP tak się napalili na nowy wóz, że półprzytomne babcie na wózkach zawozili do lokali wyborczych.
Bogusław Wontor: Szkoda mi szyldu SLD
Od Włodzimierza Czarzastego zależy byt każdego posła i każdego członka w Nowej Lewicy. Jak przewodniczący ma zły humor, to kogoś może wyrzucić, a jak dobry – to przyjąć. To nie są mechanizmy demokratyczne. Rozmowa z Bogusławem Wontorem, posłem Nowej Lewicy
A mówił pan, że jeżeli ktoś się nie interesuje, to lepiej niech nie głosuje. To jak to jest?
No tak, bo we wszystkim potrzebna jest delikatna równowaga. Jednak dzięki takiej rywalizacji tworzy się społeczność i może wyniknąć z tego coś dobrego na przyszłość. Drugi efekt jest taki, że OSP ma teraz nowsze wozy niż Państwowa Straż Pożarna. (śmiech) Prawdopodobnie jesteśmy rekordzistami świata pod względem jakości ekwipunku OSP na głowę mieszkańca. (śmiech) Ale jeżeli mobilizujemy się, żeby pokazać, że jesteśmy lepsi, to też jest jakaś wartość.
A jak pan ocenia kampanie profrekwencyjne? W tym roku jest taka kampania adresowana do młodych kobiet. Są też nagrody dla gmin o najwyższej frekwencji. W 2007 roku była kampania pod hasłem: „zmień kraj, idź na wybory”. Czy warto to robić?
Pamiętam, że po tej kampanii z 2007 roku PiS reagowało alergicznie na wszelkie pomysły, które zmierzały do podwyższenia frekwencji, dopóki w 2015 roku nie okazało się, że wyższa frekwencja może jemu też posłużyć. Gdy w 2020 roku toczyła się kampania profrekwencyjna, to wtedy obecna opozycja zgrzytała zębami, że ktoś chce ludzi z małych miejscowości zachęcać do głosowania. Uważam, że jeżeli ktoś znajdzie grupę, która czuje się pokrzywdzona, i apeluje, żeby poszła do głosowania z powodu tej krzywdy, to jest to naturalny mechanizm demokracji. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pozostali robili to samo.