Ukraińscy oligarchowie (a za nimi politycy) dobrze wiedzą, że warunki, na jakich ich kombinaty rolne dołączą do Unii i WPR, zależą od tego, jak silną pozycję rynkową zdążą wyszarpać do momentu rozpoczęcia negocjacji. Im mocniej się do tego czasu w Europie usadowią, tym łatwiejsze będą rozmowy o akcesji. Nie mają więc skrupułów w pchaniu swoich produktów do Europy, w tym po dumpingowych cenach. Koncern MHP Jurija Kosiuka, sprzedający drób do UE, robi to zresztą od lat. Nie bez powodu również ukraińscy politycy nie byli specjalnie zainteresowani propozycją komisarza Wojciechowskiego, który proponował im dopłaty do tranzytu zbóż, tak aby z europejskich portów słać ukraińskie zboża w świat. Te zboża docelowo mają zostać w Europie, i determinacja, z jaką Ukraińcy naciskają na kraje „zbożowej piątki”, jasno to pokazuje.
Jednocześnie potencjał ukraińskiego rolnictwa jest w sporej mierze niewykorzystany – przy odpowiednim wdrożeniu reformy rolnej, ustabilizowaniu rynków zbytu na Zachodzie i inwestycjach produkcja żywności w Ukrainie może wystrzelić do poziomów, przy których obecne nie będą robić na nikim wrażenia. Na papierze jest tam potencjał na zbudowanie sektora spożywczego będącego w ścisłej światowej czołówce. I choć w Ukrainie wielkie plany zazwyczaj okrutnie rozjeżdżają się z rzeczywistością, jest to wizja, która od lat rozpala wyobraźnię tamtejszych elit. Polscy rolnicy są tu rozpatrywani tylko i wyłącznie w kontekście konkurencji. Gdy w grę wchodzą duże pieniądze, podnoszone przez Polskę argumenty o bezpieczeństwie żywnościowym czy „poszanowaniu interesów” trafiają w próżnię. Ukraińcy chcą zarabiać i robić to z pozycji siły.
Romantyzm górą
Polityczni realiści, których wśród polskich ekspertów nie brakuje, muszą odczuwać teraz nie lada satysfakcję. Oto bowiem mamy triumf chłodnej kalkulacji, twardych interesów i prawdziwej realpolitik nad romantycznymi wizjami o przyjaźni narodów. „Tak się robi politykę”, mówią, ignorując fakt, że… Ukraina zdecydowanie przelicytowała. Na obecnym sporze najpewniej już teraz więcej straciła, niż zyskała, a im bardziej będzie eskalować, tym będzie dlań gorzej.
Dotąd polska klasa polityczna gotowa była niemal bezwarunkowo przeć do akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej, mimo że przecież oprócz niewątpliwych zysków wiąże się to dla nas z kosztami. W zamian, jak stwierdził były minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, „oczekiwaliśmy gestów”. Przyznać trzeba, że niezbyt wygórowana to cena. Ukraińcy przez rok czasu ochoczo z tej promocji korzystali, ale byli zbyt niecierpliwi, żeby grać tą kartą dłużej.
W Polsce mamy z kolei nieznośną manierę popadania w skrajności w percepcji polityki zagranicznej. Dominują dwie postawy – pierwsza to ta, w której jest dobrze, a nawet świetnie, a Polskę z danym narodem łączy wielowiekowa przyjaźń. Wystarczy jednak, że w relacjach dwustronnych coś pójdzie nie po naszej myśli, wtedy przyjmujemy drugą postawę, czyli „zdradzeni o świcie”. Niestety, oskarżenie Polski o wspieranie Rosji przez prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na forum ONZ zostanie nad Wisłą zapamiętane na lata. W Kijowie, zdaje się, nie doceniają tego, jak bardzo urażona duma może wpływać na kierunki polskiej polityki.