Kos, Chłopi, Doppelganger, Pilecki… Trochę cepelii, trochę Tarantino i zignorowany bohater

Na festiwalu w Gdyni filmowcy na potęgę politykowali. Ale filmy nieraz okazywały się mądrzejsze i ciekawsze niż deklaracje ich twórców. Zwłaszcza te, w których przedmiotem artystycznych poszukiwań była historia, choć czasem poddawana modnym przeróbkom.

Publikacja: 29.09.2023 10:00

„Chłopi” pary reżyserów D.K. Welchman i Hugh Welchmana to wersja klasyki na eksport, efektowna, ale

„Chłopi” pary reżyserów D.K. Welchman i Hugh Welchmana to wersja klasyki na eksport, efektowna, ale za cenę nagięcia myśli Reymonta

Foto: materiały prasowe

Agnieszka Holland była wielką nieobecną na 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Już podczas pokazów poszczególnych filmów niektórzy reżyserzy lub producenci wyrażali solidarność z nią. Sala gdyńskiego Teatru Muzycznego zapełniona przedstawicielami filmowej branży reagowała owacjami.

Czy ludzie zgromadzeni na festiwalu znali film Holland „Zielona granica”? Jego kinowa premiera miała miejsce dopiero pod koniec imprezy. Do Gdyni producenci obrazu go nie zgłosili. Wypowiadający się o nim niby tylko bronili reżyserki przed czymś, co nazywają „hejtem rządzących”, ale tak naprawdę Holland stała się ikoną oporu środowiska przeciw obecnej władzy.

Czytaj więcej

Piotr Gliński: Dbamy o artystów lepiej niż poprzednicy

Smutek w Gdyni

Do „Zielonej granicy” odnosić się w tekście o festiwalu nie będę. Ona wymaga osobnego artykułu. Zwrócę jedynie uwagę, że podczas końcowej gali ze dwie trzecie nagradzanych uznawały za stosowne pozdrawiać „panią Agnieszkę”. Ale też niektórzy wprost nawiązywali do zbliżających się wyborów. Reżyser Paweł Maślona, twórca nagrodzonego Złotymi Lwami filmu „Kos”, mówił, że „nie ma Boga w pogardzie i nienawiści”. I wyrażał nadzieję, że „może niedługo to się zmieni”. Czyli to zwycięstwo obecnej opozycji z Donaldem Tuskiem ma przynieść zmianę klimatu.

Myślę, że to zbyt prosta diagnoza. Wojna kulturowa w Polsce ma przyczyny bardziej złożone niż czyjaś skłonność do nienawiści. Artyści są stroną tej wojny. Na tej gali wielu robiło wszystko, aby ponad 40 proc. Polaków głosujących na prawicę (także Konfederację) nie czuło się adresatami ich twórczości.

Zarazem nad całym festiwalem unosił się dziwny smuteczek. Czy tylko dlatego, że świat filmowy nie ma pewności, na ile wybory potwierdzą słuszność jego ideowych preferencji? Pewnie także i dlatego, że po pandemii widownia w kinach drastycznie się skurczyła (średnio o dwie trzecie).

Produkcje są hojnie wspierane z funduszów publicznych. Niemal wszystkie z 16 filmów startujących w konkursie głównym dostały pieniądze od podobno pisowskiego Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (PISF). Aż pięć, w tym nieortodoksyjny „Kos” Maślony, współprodukowała oskarżana o konserwatyzm TVP. Wszystko to razem jednak nie wystarcza, by zaspokoić potrzeby filmowców, nawet jeśli dochodzi coraz hojniejsze wsparcie instytucji zagranicznych – m.in. dla „Zielonej granicy”.

Produkujemy co roku około 60 filmów. Zwykle ledwie połowa wchodzi do dystrybucji kinowej. Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, czy warto, aby te słabiej oglądane powstały. Cztery lata temu ogromne trudności z wejściem do kin miał pokazany w Gdyni piękny obraz Jana Jakuba Kolskiego „Ułaskawienie”. Ten twórca zawsze robił kino osobne, autorskie. I wtedy nakręcił film o wyklętych, na podstawie historii własnej rodziny. Takie dzieła pozostaną na zawsze w krwiobiegu narodowej kultury.

Będzie trudniej o pieniądze

Można odnieść wrażenie, że dialog świata filmu z bardziej masową publicznością jest jednak częściowo zakłócony. PISF kierowany przez mianowanego przez obecną władzę Radosława Śmigulskiego, zręcznego pragmatyka bez ideologicznych skrzywień, czasem wspiera obrazy hermetyczne dla świętego spokoju, żeby nie wywoływać kolejnej upolitycznianej awantury. Zresztą w komisjach PISF przewagę mają sami filmowcy różnych specjalności. Rządzący tego nie zmienili.

Niektóre gdyńskie werdykty utwierdzają jeszcze tę prawidłowość. Czy nagrodzony ku zaskoczeniu wszystkich Srebrnymi Lwami obraz „Imago” Olgi Chajdas obejrzy więcej niż kilkadziesiąt tysięcy widzów? Jest dość ekshibicjonistyczną i męczącą opowieścią o relacjach matki z córką. Ma się wrażenie, że gdzieś się to już widziało. Choć naturalnie niemal wszystko się już widziało. Archetypy są niezmienne.

Nie czynię tych uwag po to, aby nawoływać do przykręcenia kurka komukolwiek. Bez wątpienia publiczne środki pozwoliły 20 lat temu stanąć polskiemu kinu na nogi. Przypomnę, że kochana dziś przez filmowców Platforma Obywatelska była w parlamencie przeciwna takiej „rozrzutności”, jak dotacje PISF. Piszę, aby przestrzec, że w przyszłości może być trudniej, nie łatwiej. Coraz szerszy rynek po części zagarną, już to robią, platformy streamingowe. One niechętnie wdają się w artystyczne eksperymenty, unikają zbyt ambitnej tematyki.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Ci przeklęci symetryści!

Historia czy kultura woke

W tym roku w Gdyni uderzająca była wciąż spora siła tematów historycznych. Pomimo narzekań, że się przejadły. Tyle że historia staje się okazją do rozmaitych, coraz śmielszych przewartościowań.

Zwycięzca, czyli „Kos” Maślony, to powiastka o Tadeuszu Kościuszce w przededniu wywołanego przez niego powstania z 1794 r. Na festiwalu przyjęto go entuzjastycznie. Zasłużony filmoznawca Piotr Kletowski narzeka jednak, że to polska odmiana wokeizmu, czyli rewizji historii dla celów ideologicznych.

Warto przypomnieć, że kultura woke ma służyć korektom w imię ochrony grup dyskryminowanych, choćby czarnoskórych w USA. Tu mowa o widowiskowo przedstawionych krzywdach chłopów pańszczyźnianych. Jerzy Stuhr dopiero co oznajmił, że potomkowie tych chłopów to dziś wyborcy PiS. Pytanie, kto jest w dzisiejszej Polsce chłopem, a kto szlachcicem, skierowałbym również do reżysera, który wdał się na festiwalu w niejasne rozważania o analogiach między tamtą i dzisiejszą sytuacją.

Ten film zdaje się spotykać z „ludową historią Polski”, która coraz mocniej nalega na rozprawę ze „szlachetczyzną” i którą lewicowe media wymachują nieustannie. Tyle że to owa „szlachetczyzna” przy wszystkich swoich patologiach ukształtowała naszą tożsamość, nie tylko potomków szlachty. W przedwojennych chłopskich bibliotekach najchętniej czytana była... Trylogia Sienkiewicza.

Pańszczyzna nie była odpowiednikiem niewolnictwa czarnych w USA. W filmie Maślony taką analogię znajdziemy. Ale ja widzę w nim kontynuację nowego odczytywania historii choćby przez Stefana Żeromskiego, który szukał linków między wyzwoleniem narodowym i społecznym i pokazywał winy polskiej szlachty bez ogródek.

Skądinąd można też „Kosa” odczytać inaczej. Jako opowieść o podzielonym narodzie, który dopiero złączony ma szansę przeciwstawić się zaborcom. Przede wszystkim imperialnej Rosji, którą tu reprezentuje karykaturalny rotmistrz Dunin grany przez Roberta Więckiewicza.

Warto to zobaczyć, można się z tą wizją historii pospierać, pomimo postmodernistycznego żonglowania realiami. Mnie XVIII-wieczny jakobinizm polski jest bliższy niż pycha ówczesnych karmazynów, którzy często kończyli jako targowiczanie. Film jest zręcznie nakręcony, choć ze skrzyżowania „Wesela” Wyspiańskiego z kinem Quentina Tarantino, jak opisał „Kosa”zachwycony krytyk Łukasz Adamski, zdecydowanie więcej jest tego drugiego.

Można tylko ubolewać, że na festiwal nie dopuszczono prezentującego nowoczesne, choć może nie aż tak radykalne, podejście do historii „Polowania na ćmy” Michała Rogalskiego. Podobno dlatego, że ten wspólny produkt firmy Akson i TVP stał się najpierw telewizyjnym serialem. Pokazanie rewolucji 1905 r. przez pryzmat pogromu warszawskich burdeli z inspiracji carskich władz też może się niektórym wydać obrazoburcze. Mamy śmiałe wizerunki kobiecych bohaterek, choć także zaciekawienie patriotycznym zapałem ówczesnej PPS. Publiczna telewizja, która wsparła również „Kosa”, a wcześniej „Filipa”, znowu stała się patronką poszukiwań, których nie unikniemy, ba, które mogą być ożywcze.

Swoistym ukłonem ku przeszłości są „Chłopi” pary reżyserów D.K. Welchman i Hugh Welchmana, którzy nakręcili kiedyś „Twojego Vincenta”. To adaptacja powieści Władysława Reymonta, kręcona w technologii roboskopowej, pozwalającej łączyć animację z grą żywych aktorów (rola Mirosława Baki jako Boryny była jedną z większych na festiwalu). Film jest żywy, skrzy się barwami i dźwiękami dynamicznej muzyki. To wersja klasyki niejako na eksport, dobrze przyjęta na festiwalu w Toronto. W Gdyni dostała nagrodę specjalną, została też zgłoszona do Oscara.

Na co narzekam? Na nieco cukierkową, „cepeliowską” estetykę – mimo odejścia w strojach i muzyce od realiów XIX-wiecznej polskiej wsi. I na deformacje fabuły i myśli Reymonta. Tu Jagna jest głównie ofiarą, można się w tym doszukać przesłań feministycznych. Na Zachodzie się to pewnie sprzeda, ale pisarz był głębszy, jego dzieło – bardziej skomplikowane.

Z pozycji funkcjonariusza

Trwa za to nadal, i to całkiem żywy, dialog o PRL-u. Co ciekawe, w tym roku przede wszystkim z pozycji funkcjonariuszy tamtego państwa, co nie oznacza relatywizowania. Jan Holoubek, wyrastający na reżysera znaczącego, laureat nagrody za reżyserię, uczynił głównym bohaterem swojego „Doppelgangera” agenta PRL-owskiego wywiadu zagranego świetnie przez Jakuba Gierszała. Stworzył opowieść uniwersalną, choć oddającą też rzeczywistość tamtej epoki (lata 70. i 80. XX wieku). Ta uniwersalność każe zadać jedno pytanie: na ile pokazywana jest tu logika systemu totalitarnego, a na ile natura każdego szpiegostwa, także tego zachodniego.

Z kolei Sebastian Buttny, biorąc na warsztat kradzież w gnieźnieńskiej katedrze z roku 1986, opisał historię z perspektywy oficera PRL-owskiej milicji. „Święty” był materiałem na ciekawą opowieść. Zgubiły go mielizny niejasnego scenariusza, niedobre dialogi.

PRL pociąga twórców, przyznał to otwarcie Robert Gliński prezentujący w Gdyni swojego „Figuranta”. I w nim głównym bohaterem jest młody ambitny esbek inwigilujący Karola Wojtyłę (dobra rola Mateusza Więcławka). Sam przedmiot inwigilacji pokazany został tylko z daleka.

Miałem jednak smutne poczucie, że Gliński spóźnił się ze swoimi historycznymi odkryciami. Starał się przywołać kody kulturowe – dziś coraz mniej czytelne, przynajmniej dla tego świata, który zjechał do Gdyni. Po niedawnej kampanii przeciw Janowi Pawłowi II nie można tu było liczyć na żywsze emocje z powodu szpiegowania przyszłego papieża. „On jest wrogiem Pana Boga” – mówi w latach 60. aktorka Piwnicy pod Baranami o esbeku. Nie wiem, czy dziś w tych kręgach to bardziej wada czy zasługa.

W efekcie „Figurant” nie dostał nic, choć powinno się docenić ciekawą historię, dbałość o realia, świetne czarno-białe zdjęcia. Tym bardziej przygnębiający chłód otaczał „Raport Pileckiego”. Sztandarowy projekt Ministerstwa Kultury o sztandarowym narodowym bohaterze został zignorowany nawet i wątłą frekwencją na pokazach.

Prawda, dzieje jego kręcenia to ciąg omsknięć i kłopotów. Film miał dwóch reżyserów, kończący go Krzysztof Łukaszewicz nie bardzo się do niego przyznaje. A przecież powstał obraz może nie porywający, ale solidny, szarpiący za serce dramatyzmem, ba, okrucieństwem polskich losów między dwoma totalitaryzmami. Na placu boju pozostał samotnie aktor Przemysław Wyszyński, pięknie mówiący o swoim rotmistrzu Pileckim, którego życie i motywacje poznał na wylot.

Pomostem między dawnymi i nowymi czasami próbowała być „Różyczka 2” Jana Kidawy-Błońskiego. W 2010 r. nakręcił on obraz „Różyczka” dziejący się w latach 1967–1968, kiedy to młoda kobieta (Magdalena Boczarska) na zlecenie SB związała się ze znanym pisarzem, w domyśle Pawłem Jasienicą, bo historia jest prawdziwa. Tamten film brzmiał wiarygodnie jako plastyczne oddanie wydarzeń z marca ’68, ale i jako opis nader oryginalnego trójkąta miłosnego.

„Różyczka 2” to ciąg dalszy, umieszczony we współczesności. Boczarska gra zarówno znękaną przeszłością matkę, bohaterkę marcowych zdarzeń, jak i jej córkę, współczesną polityczkę na skutek zbiegu okoliczności kandydującą na prezydenta z ramienia prawicy. Powstał obraz nieepatujący agresywnie odwołaniami do bieżących wydarzeń, ale też dziwnie wystudzony, z dość banalnym końcowym przesłaniem, że od przeszłości nie tylko nie da się uciec, lecz trzeba się do niej przyznać. Czy to trochę nie za mało na pełnometrażowy film?

Czytaj więcej

Harcerze wolą Mikołajczyka

Łamanie tabu, szukanie realiów

Mamy więc historię różnie opowiadaną, ale żywą. Gdzie za to obraz współczesnej Polski? Jednym biegunem był dla mnie „Lęk” Sławomira Fabickiego, reklamowany jako „film o wolności”. Rok temu był w Gdyni film Tomasza Wasilewskiego „Głupcy”, próbujący przełamać tabu związku kazirodczego. Tym razem otrzymujemy opowieść o dwóch siostrach, z których jedna towarzyszy drugiej, ciężko chorej, w podróży do „kliniki eutanazyjnej” w Szwajcarii.

Nie sam dramatyzm samobójczego wyboru mnie od niego odstręczył, ale zimno swoistego eutanazyjnego instruktażu dla publiki. Mnie takie kino przeraża. Co ciekawe, ten film nie dostał żadnego wyróżnienia. Na taki radykalizm Gdynia jeszcze nie jest gotowa? Ale mamy już w perspektywie „Kobietę z…”, film, w którym Małgorzata Szumowska podejmuje się kolejnego instruktażu, tym razem dotyczącego zmiany płci. Czyli podważania kolejnego tabu. Nie wróżę wielkiej widowni, choć wierzę w powodzenie na międzynarodowych festiwalach.

To interesujące, ale motyw zgody na samobójstwo bliskiej osoby pojawia się też w „Święcie ognia” Kingi Dębskiej, sprzedawanym skądinąd jako ciepła opowieść familijna, którą jest w istocie. Tam jednak to wątek, marginalny, nie tak drastyczny. Jeśli we mnie opowieść o ciepłym ojcu (Tomasz Sapryk) opiekującym się dwiema córkami wzbudziła opór, to z innego powodu. To kolorowa bajka. Młodsza z córek wymaga stałej opieki, bo jest dotknięta porażeniem mózgowym. Ojciec sobie z tym radzi. Ale z czego na przykład żyją, skoro on stale musi być w domu? Nie wiemy.

Czy sztuka powinna stwarzać aż takie iluzje? Kinga Preis, która za rolę w tym filmie dostała nagrodę, opowiadała podczas gali, że dopiero nadchodzące wybory parlamentarne (jak rozumiem – wygrane przez opozycję) pozwolą takim dziewczynkom żyć godnie. Tyle że w „Święcie ognia” nie ma wzmianki o finansowych kłopotach takich rodzin, o zbyt małych zasiłkach. Piękna za to jest rola studentki warszawskiej Akademii Teatralnej Pauliny Pytlak w roli chorej Nastki. Dodajmy: to nie ona jest przedmiotem „eutanazji”.

Drugi biegun to mój ulubiony film festiwalu – „Horror story” debiutanta Adriana Apanela. Filmy gatunkowe nie mają w Gdyni szans na nagrody. Dla „Apokawixy” Xawerego Żuławskiego stworzono przynajmniej specjalną kategorię. Apanel zaczyna zgodnie z tytułem trochę jak horror, nasuwają się skojarzenia z „Lokatorem” Polańskiego, młody człowiek (znakomity Jakub Zając) zamieszkuje w zdewastowanej willi pełnej dziwacznych lokatorów. Ale potem film staje się przypowiastką o losie młodych w Polsce, gdy bohater zmaga się z beznadziejnością rozmów kwalifikacyjnych o pracę.

Twórcy świetnie wyczuwają siłę rozmaitych stereotypów, obśmiewają je bezbłędnie. To chwilami wręcz zawrotna komedia, a jednak mądra, gorzka, choć nie przesadnie dołująca. Co też chwalę, bo dołowanie bywa w polskim kinie pójściem na łatwiznę.

Czy złapanie kawałka naszej rzeczywistości w filmie gatunkowym wystarczy, aby czuć, że współczesna Polska jest w kinie portretowana na miarę jej komplikacji? Zapotrzebowania na taki portret dowodzi popularność filmu „Tyle co nic” kolejnego debiutanta Grzegorza Dębowskiego. Dostał on kilka nagród w poszczególnych dziedzinach, a w końcu i dla niego powtórzono nagrodę w konkurencji Inne Spojrzenia (rok temu wygrała to „Apokawixa”).

Siłą filmu jest podjęcie rzadko obecnego w polskim kinie tematu wsi z jej społecznym fermentem. Mamy staranne wykonanie, dobre role. Gdzie słabość? Dla mnie niektóre dylematy są rozwiązywane zbyt przewidywalnie. Z drugiej strony to jednak kino nieżywiące się gotowymi formatami.

Ryzykowne tropienie elit

Taki opis filmów musi pozostać subiektywnym wyborem. Udało mi się obejrzeć wszystkie budzące w Gdyni największe emocje. Poczucie, że znalazłem się w politycznej i środowiskowej bańce, nie zabiło tych emocji także i we mnie. Filmy bywają mądrzejsze, ciekawsze niż deklaracje ich twórców.

Dostawaliśmy chwilami popis warsztatowej wirtuozerii, choćby w „Doppelgangerze”, który został nakręcony we wszystkim na miarę całkiem efektownego zachodniego kina. Rok temu na przykładzie „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej pytałem, na ile umiędzynarodowienie poszczególnych filmów pozwoli mówić o kinie z Gdyni nadal jako o „polskim”. Dziś mogę powiedzieć, że ono żywi się nadal polskimi emocjami, skojarzeniami. Nawet gdy Piotr Dumała, weteran animacji, pokazuje nam „Fin del mundo?”, kompletnie surrealistyczną, skądinąd efektowną przypowiastkę z własnego świata, to jej się całkiem odpolszczyć nie da.

Czytaj więcej

Czy Ukraina jest w ogóle ważna dla USA?

Gdzie zatem łyżka dziegciu? Bez wątpienia to kino nie podejmuje pewnych społecznych tematów. Była dwa lata temu „Lokatorka” Michała Otłowskiego, inspirowana historią warszawskiej reprywatyzacji, ale następców nie widać. Mamy oczywiście obrazy antykapitalistyczne, ale zbyt gorliwe tropienie elit, zwłaszcza z bagażem ich przeszłości, to „służenie PiS”, jak w szeptanych plotkach kwalifikowano „Lokatorkę”. Inny przykład stanowi wiele nieodkrytych wątków polskiej historii. Nie bulwersuje mnie zabawa polskimi dziejami z „Kosa”. Tyle że takie igraszki powinny być poprzedzone bardziej tradycyjnymi i bardziej wiernymi realiom narracjami. Tego jednak nie da się zamówić. Artyści albo to czują, albo nie.

Z kolei tam, gdzie zapuszczają się w aktualia, mogą ulec chęci udziału w bardziej publicystycznej niż artystycznej walce z jednymi, a w wychwalaniu innych. To przypadek nieobecnej w Gdyni „Zielonej granicy”. Obawiam się tej tendencji. Kiedy artysta przestaje widzieć rzeczywistość choć trochę z lotu ptaka, dzieło na tym cierpi.

Zarazem to, co widzieliśmy na festiwalu w Gdyni, było na ogół sztuką. Pomimo sążnistych deklaracji na gali, kiedy artyści zmieniali się w komentatorów politycznych. Jak aktorka Lena Góra nagrodzona za rolę w „Imago”, pytająca, po co oni (czyli państwo) „stawiają te granice”.

Agnieszka Holland była wielką nieobecną na 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Już podczas pokazów poszczególnych filmów niektórzy reżyserzy lub producenci wyrażali solidarność z nią. Sala gdyńskiego Teatru Muzycznego zapełniona przedstawicielami filmowej branży reagowała owacjami.

Czy ludzie zgromadzeni na festiwalu znali film Holland „Zielona granica”? Jego kinowa premiera miała miejsce dopiero pod koniec imprezy. Do Gdyni producenci obrazu go nie zgłosili. Wypowiadający się o nim niby tylko bronili reżyserki przed czymś, co nazywają „hejtem rządzących”, ale tak naprawdę Holland stała się ikoną oporu środowiska przeciw obecnej władzy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi