Nie sam dramatyzm samobójczego wyboru mnie od niego odstręczył, ale zimno swoistego eutanazyjnego instruktażu dla publiki. Mnie takie kino przeraża. Co ciekawe, ten film nie dostał żadnego wyróżnienia. Na taki radykalizm Gdynia jeszcze nie jest gotowa? Ale mamy już w perspektywie „Kobietę z…”, film, w którym Małgorzata Szumowska podejmuje się kolejnego instruktażu, tym razem dotyczącego zmiany płci. Czyli podważania kolejnego tabu. Nie wróżę wielkiej widowni, choć wierzę w powodzenie na międzynarodowych festiwalach.
To interesujące, ale motyw zgody na samobójstwo bliskiej osoby pojawia się też w „Święcie ognia” Kingi Dębskiej, sprzedawanym skądinąd jako ciepła opowieść familijna, którą jest w istocie. Tam jednak to wątek, marginalny, nie tak drastyczny. Jeśli we mnie opowieść o ciepłym ojcu (Tomasz Sapryk) opiekującym się dwiema córkami wzbudziła opór, to z innego powodu. To kolorowa bajka. Młodsza z córek wymaga stałej opieki, bo jest dotknięta porażeniem mózgowym. Ojciec sobie z tym radzi. Ale z czego na przykład żyją, skoro on stale musi być w domu? Nie wiemy.
Czy sztuka powinna stwarzać aż takie iluzje? Kinga Preis, która za rolę w tym filmie dostała nagrodę, opowiadała podczas gali, że dopiero nadchodzące wybory parlamentarne (jak rozumiem – wygrane przez opozycję) pozwolą takim dziewczynkom żyć godnie. Tyle że w „Święcie ognia” nie ma wzmianki o finansowych kłopotach takich rodzin, o zbyt małych zasiłkach. Piękna za to jest rola studentki warszawskiej Akademii Teatralnej Pauliny Pytlak w roli chorej Nastki. Dodajmy: to nie ona jest przedmiotem „eutanazji”.
Drugi biegun to mój ulubiony film festiwalu – „Horror story” debiutanta Adriana Apanela. Filmy gatunkowe nie mają w Gdyni szans na nagrody. Dla „Apokawixy” Xawerego Żuławskiego stworzono przynajmniej specjalną kategorię. Apanel zaczyna zgodnie z tytułem trochę jak horror, nasuwają się skojarzenia z „Lokatorem” Polańskiego, młody człowiek (znakomity Jakub Zając) zamieszkuje w zdewastowanej willi pełnej dziwacznych lokatorów. Ale potem film staje się przypowiastką o losie młodych w Polsce, gdy bohater zmaga się z beznadziejnością rozmów kwalifikacyjnych o pracę.
Twórcy świetnie wyczuwają siłę rozmaitych stereotypów, obśmiewają je bezbłędnie. To chwilami wręcz zawrotna komedia, a jednak mądra, gorzka, choć nie przesadnie dołująca. Co też chwalę, bo dołowanie bywa w polskim kinie pójściem na łatwiznę.
Czy złapanie kawałka naszej rzeczywistości w filmie gatunkowym wystarczy, aby czuć, że współczesna Polska jest w kinie portretowana na miarę jej komplikacji? Zapotrzebowania na taki portret dowodzi popularność filmu „Tyle co nic” kolejnego debiutanta Grzegorza Dębowskiego. Dostał on kilka nagród w poszczególnych dziedzinach, a w końcu i dla niego powtórzono nagrodę w konkurencji Inne Spojrzenia (rok temu wygrała to „Apokawixa”).
Siłą filmu jest podjęcie rzadko obecnego w polskim kinie tematu wsi z jej społecznym fermentem. Mamy staranne wykonanie, dobre role. Gdzie słabość? Dla mnie niektóre dylematy są rozwiązywane zbyt przewidywalnie. Z drugiej strony to jednak kino nieżywiące się gotowymi formatami.
Ryzykowne tropienie elit
Taki opis filmów musi pozostać subiektywnym wyborem. Udało mi się obejrzeć wszystkie budzące w Gdyni największe emocje. Poczucie, że znalazłem się w politycznej i środowiskowej bańce, nie zabiło tych emocji także i we mnie. Filmy bywają mądrzejsze, ciekawsze niż deklaracje ich twórców.
Dostawaliśmy chwilami popis warsztatowej wirtuozerii, choćby w „Doppelgangerze”, który został nakręcony we wszystkim na miarę całkiem efektownego zachodniego kina. Rok temu na przykładzie „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej pytałem, na ile umiędzynarodowienie poszczególnych filmów pozwoli mówić o kinie z Gdyni nadal jako o „polskim”. Dziś mogę powiedzieć, że ono żywi się nadal polskimi emocjami, skojarzeniami. Nawet gdy Piotr Dumała, weteran animacji, pokazuje nam „Fin del mundo?”, kompletnie surrealistyczną, skądinąd efektowną przypowiastkę z własnego świata, to jej się całkiem odpolszczyć nie da.
Czy Ukraina jest w ogóle ważna dla USA?
Przekonanie, że Ameryka jest skazana na starcie z Rosją, jak za czasów zimnej wojny, nie jest prawdziwe. Ukraina nie jest bowiem dla USA tak kluczowa – zarówno politycznie, jak i ekonomicznie. Warto o tym pamiętać.
Gdzie zatem łyżka dziegciu? Bez wątpienia to kino nie podejmuje pewnych społecznych tematów. Była dwa lata temu „Lokatorka” Michała Otłowskiego, inspirowana historią warszawskiej reprywatyzacji, ale następców nie widać. Mamy oczywiście obrazy antykapitalistyczne, ale zbyt gorliwe tropienie elit, zwłaszcza z bagażem ich przeszłości, to „służenie PiS”, jak w szeptanych plotkach kwalifikowano „Lokatorkę”. Inny przykład stanowi wiele nieodkrytych wątków polskiej historii. Nie bulwersuje mnie zabawa polskimi dziejami z „Kosa”. Tyle że takie igraszki powinny być poprzedzone bardziej tradycyjnymi i bardziej wiernymi realiom narracjami. Tego jednak nie da się zamówić. Artyści albo to czują, albo nie.
Z kolei tam, gdzie zapuszczają się w aktualia, mogą ulec chęci udziału w bardziej publicystycznej niż artystycznej walce z jednymi, a w wychwalaniu innych. To przypadek nieobecnej w Gdyni „Zielonej granicy”. Obawiam się tej tendencji. Kiedy artysta przestaje widzieć rzeczywistość choć trochę z lotu ptaka, dzieło na tym cierpi.
Zarazem to, co widzieliśmy na festiwalu w Gdyni, było na ogół sztuką. Pomimo sążnistych deklaracji na gali, kiedy artyści zmieniali się w komentatorów politycznych. Jak aktorka Lena Góra nagrodzona za rolę w „Imago”, pytająca, po co oni (czyli państwo) „stawiają te granice”.