Przylepiwszy się do »cieplika« (termowizjera na podczerwień – red.), od razu zobaczyłem nasz cel, wśród przysadzistych krzaków błyszczała końcówka palącego się papierosa. – Azymut 90, dystans 1200 metrów – nie zdążyłem dopowiedzieć do końca, jak sąsiedzi już otworzyli ogień. – Punk, punk, punk – zagadał MK-19 (amerykański wyrzutnik granatów), sypiąc odłamkowymi, zmieszanymi z dymnymi. Jakąś minutę potrzebowaliśmy, by wystrzelić magazynek” – ukraiński żołnierz barwnie opisuje kolejny, sierpniowy patrol gdzieś na tysiąckilometrowym froncie.
Noc w noc żołnierze podkradają się do pozycji przeciwnika i ostrzeliwują go, usiłując wystraszyć i odpędzić w głąb. Albo przydusić, by otworzyć drogę swoim zwiadowcom wracającym z dalekiego rajdu. „Dwójka ma jednego 300-nego, czwórka – trzech, w tym jeden ciężko” – meldują sąsiedzi, wycofując się na swoje pozycje. „300” to w armijnym slangu ranny, „200” – zabity.
Noc po nocy krew wsiąka w step. Ale wszystko to nazywa się „wojną pozycyjną” i „brakiem istotnych zmian w przebiegu linii frontu”.
Czytaj więcej
W Europie nikt nic takiego nie widział od 77 lat. Tysiące armat mielących ziemię razem z okopami, żołnierzami, domami, sadami, lasami – wszystkim, w co trafią.
I nic się nie dzieje
Na zapleczu, w odległych o kilka kilometrów ruinach miasteczka jest punkt pomocy medycznej, dokąd znoszą rannych z okopów. Przed drzwiami wejściowymi, w drzwiach, za drzwiami, wszędzie stoją brudne i sztywne od wyschniętej krwi polowe nosze, na których ich przyniesiono. Przed wejściem kilku sanitariuszy, lekarzy i żołnierzy, którzy przynieśli swoich kolegów, zaciąga się papierosami, pochowanymi w rękawy.