Miała to być inna wojna, nowoczesna. A jest gorzej niż w czasie I wojny światowej

Jeszcze zimą dowódcy skarżyli się na nowych żołnierzy z mobilizacji, że zbyt łatwo wpadają w panikę, i domagali się tych, „co chcą walczyć, a nie tych, co muszą”. Ale ochotników już nie ma, kto chciał się zgłosić do wojska, zrobił to wcześniej. Teraz żołnierze są już tylko z poboru.

Publikacja: 01.09.2023 10:00

Miała to być inna wojna, nowoczesna. A jest gorzej niż w czasie I wojny światowej

Foto: Aris Messinis/AFP

Przylepiwszy się do »cieplika« (termowizjera na podczerwień – red.), od razu zobaczyłem nasz cel, wśród przysadzistych krzaków błyszczała końcówka palącego się papierosa. – Azymut 90, dystans 1200 metrów – nie zdążyłem dopowiedzieć do końca, jak sąsiedzi już otworzyli ogień. – Punk, punk, punk – zagadał MK-19 (amerykański wyrzutnik granatów), sypiąc odłamkowymi, zmieszanymi z dymnymi. Jakąś minutę potrzebowaliśmy, by wystrzelić magazynek” – ukraiński żołnierz barwnie opisuje kolejny, sierpniowy patrol gdzieś na tysiąckilometrowym froncie.

Noc w noc żołnierze podkradają się do pozycji przeciwnika i ostrzeliwują go, usiłując wystraszyć i odpędzić w głąb. Albo przydusić, by otworzyć drogę swoim zwiadowcom wracającym z dalekiego rajdu. „Dwójka ma jednego 300-nego, czwórka – trzech, w tym jeden ciężko” – meldują sąsiedzi, wycofując się na swoje pozycje. „300” to w armijnym slangu ranny, „200” – zabity.

Noc po nocy krew wsiąka w step. Ale wszystko to nazywa się „wojną pozycyjną” i „brakiem istotnych zmian w przebiegu linii frontu”.

Czytaj więcej

Ta potworna wojna. Filmy z bayraktara nie pokazują wszystkiego

I nic się nie dzieje

Na zapleczu, w odległych o kilka kilometrów ruinach miasteczka jest punkt pomocy medycznej, dokąd znoszą rannych z okopów. Przed drzwiami wejściowymi, w drzwiach, za drzwiami, wszędzie stoją brudne i sztywne od wyschniętej krwi polowe nosze, na których ich przyniesiono. Przed wejściem kilku sanitariuszy, lekarzy i żołnierzy, którzy przynieśli swoich kolegów, zaciąga się papierosami, pochowanymi w rękawy.

Nawet nocą nie jest bezpiecznie. Rosyjskie drony mogą wypatrzyć żar papierosa. Ukraińska armia straciła już początkową przewagę w „małym niebie”, teraz żołnierze muszą kryć się przed rosyjskimi maszynami.

Przed nimi, na ulicy sterczą popalone wraki samochodów osobowych należących kiedyś do mieszkańców miasteczka, których dawno już tu nie ma. Pod butami, na kilku schodkach prowadzących do budynku chrzęszczą odłamki szkła i okruchy cegieł ze ścian, efekt ostrzału artyleryjskiego sprzed kilku dni.

Tak obecną wojnę opisują prawie wszyscy ukraińscy żołnierze. Poza dwoma–trzema odcinkami frontu, na których ich armia cały czas zajadle atakuje, na innych wszyscy tkwią w okopach, snują się w śmiertelnie nużących wypadach, noszą poranionych kolegów do najbliższych miejsc, gdzie siedzą sanitariusze.

I nic się nie dzieje, front tkwi w miejscu.

Czasami nadlatują rosyjskie drony zwiastujące kłopoty. Ale z nich nie zrzucają ładunków wybuchowych, w tym mimo wszystko mistrzami pozostali Ukraińcy. Za to przez kamery wypatrują stanowisk bojowych i ściągają ogień artylerii. Najczęściej moździerzy, Rosjanom bowiem zaczyna brakować zwykłych dział.

– Saperzy powinni byli zaminować odcinek terenu, a my mieliśmy ich przykrywać. Pierwszego wieczoru wszystko się udało, wszystko zaminowaliśmy, wszystko zrobiliśmy. Następnego dnia zaszliśmy trochę dalej w głąb („ziemi niczyjej”) i albo nas wykryli z drona, albo przez optykę. I zaczęli do nas strzelać, przeciw nam pracowały czołgi i moździerze. Pierwszy z całego oddziału zostałem ranny i od razu straciłem przytomność – wspomina Denis, któremu po tej akcji amputowano rękę.

– Uratował nas kolega z oddziału. Ja byłem ranny i jeszcze dwóch chłopaków, i gdyby nie on, tobyśmy tam zostali. Bo pod ostrzałem zaczyna się panika, nie wiadomo, kto i co ma robić, kto kogo opatruje czy niesie. A on wszystko ogarnął i udało mu się zorganizować normalny odwrót – mówi.

I tak dzień po dniu, noc po nocy, na całym froncie. Dziury w ziemi po pociskach, potrzaskane domy w stepowych wioskach, pozabijane zwierzęta domowe walające się w ich pobliżu, czasami dym nad zabudowaniami po świeżym ostrzale. Narastające znużenie z powodu ciągle napiętej uwagi, wzrok omiatający ziemię i niebo w poszukiwaniu wrogów.

Wielu ma to już gdzieś

Trzy godziny snu w jakiejś półrozwalonej, zimnej piwnicy, rankiem pobudka od ryku silników myśliwców lecących na niskiej wysokości i od wybuchów, zamiast prysznica chusteczki higieniczne, potem ewakuacja pod kanonadą z dział, reanimacja ciężko rannego i ten metaliczny zapach krwi, jakim przesiąknięty jest tu każdy centymetr ziemi – opowiada wolontariuszka z Kijowa, jak wyglądają jej wyjazdy na front.

Żołnierze lubią wizyty wolontariuszy: to jak spojrzenie przez okno na inny świat. Rozmowy o rzeczach, których nie widać z okopu, dawno zapomnianych, jakieś wspomnienia z miast daleko od frontu. Ale wolontariusze to też absolutnie niezbędny element działania armii. Gdyby nie oni, znaczna część oddziałów zostałaby bez zaopatrzenia.

– Nie istnieją wertykalne linie zarządzania czy logistyczne. Przynajmniej w tych brygadach, jakie ja znam. Mówią, że w tych nowych już to jest, ale ja mówię o tym, co znam. Kluczowe w armii są związki horyzontalne. Tak to działa, i na razie działa nieźle. Ale gdyby była jakaś centralizacja, to możliwe, że znacznie prościej byłoby remontować sprzęt, koordynować robotę, a nie wyciągać wszystko od wolontariuszy – skarży się żołnierz brygady obrony terytorialnej o pseudonimie Kanada.

Ale znużenie narasta nie tylko w oddziałach. Żołnierze mówią, że coraz mniej jest wolontariuszy, coraz mniejsze datki od społeczeństwa na zakup sprzętu. A na przykład zwiad na dronach utrzymuje się w większości oddziałów wyłącznie dzięki społecznym zbiórkom na zakup aparatów i części zamiennych. Bez nich brygady staną się ślepe.

– Wydaje ci się, że już rozumiesz, że ludzie zmęczyli się, że nie ma pieniędzy. Próbujesz znaleźć usprawiedliwienia, dlaczego nie można zbierać już pieniędzy w takich ilościach jak rok temu. Ale potem widzisz, jak ludzie żyją i… Wielki jest kontrast między tymi, jacy dają 80 proc. tego, co mają. I tymi, którzy kupują sobie talerzyk zupy za 3000 hrywien (równowartość ok. 330 złotych) w kijowskich restauracjach – krzywi się Kanada. Ze swego żołdu mógłby kupić tylko trzy takie zupy.

– Wielu ma to już gdzieś. Niestety, coraz więcej i coraz bardziej gdzieś – dodaje ze smutkiem.

Jeszcze zimą dowódcy skarżyli się na nowych żołnierzy z mobilizacji, że zbyt łatwo wpadają w panikę, i domagali się tych, „co chcą walczyć, a nie tych, co muszą”. Ale ochotników już nie ma, kto chciał się zgłosić do wojska, zrobił to wcześniej. Teraz żołnierze są już tylko z poboru.

Odwracam się i widzę, że nie mam ręki

Na zaplecze napływają z frontu ranni i ogromna liczba kalek. Według ukraińskiego Ministerstwa Zdrowia od początku roku ok. 15 tys. osób (nie tylko żołnierzy) straciło ręce lub nogi, stając się inwalidami na całe życie. Z kolei urzędnicy ONZ mówią, że takich ofiar jest już ponad 50 tys. W taki sposób daje o sobie znać „minowa wojna” uprawiana przez rosyjską armię. Jej ofiarami padają cywile już po przejściu frontu.

Ale nie tylko. Kalectwo żołnierzy na froncie to przecież codzienność. Część dziennikarzy twierdzi, że od wybuchu wojny w Ukrainie dokonano więcej amputacji niż w czasie pierwszej wojny światowej na Zachodzie.

– Wracaliśmy z zadania, jechaliśmy pick-upem, ja z kolegą z tyłu, na skrzyni. Wykryli nas, ostrzelali z moździerzy. Nie miałem szansy, mina upadła obok mnie. Straciłem obie nogi – opowiada zwiadowca z brygady obrony terytorialnej.

Działacze społeczni już zaczynają kampanie mające uświadamiać wszystkim, że po wojnie kraj będzie żył z kilkudziesięcioma tysiącami inwalidów i że będą oni takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni. Działają z wyprzedzeniem, by Ukrainie nie odbiła się czkawką stalinowska tradycja traktowania inwalidów wojennych. Z bohaterów wojennych po wojnie spadli do poziomu nieproszonych gości w miastach, skąd przymusowo ich usuwano, by nie psuli humoru mieszkańcom, a przede wszystkim partyjnej nomenklaturze.

– Pamiętam, że się obudziłem, próbuję wstać i nie mogę, próbuję usiąść i nie mogę, na nogach mam jakieś metalowe mocowania. Nie mogę ruszyć lewą nogą, prawa ledwo się rusza. Odwracam się i widzę, że nie mam ręki. Byłem w takim szoku, że zacząłem wyć. Wpadła pielęgniarka i natychmiast zrobiła mi zastrzyk przeciwbólowy, bo myślała że mam napad bólu. A to był szok – opowiada żołnierz z Donbasu o pierwszych chwilach w szpitalu po zranieniu.

Na razie ukraiński system zdrowia nie daje sobie rady z ich rehabilitacją czy przydziałem protez. Na przykład najnowocześniejsze protezy bioniczne są w Ukrainie prawie dwa razy droższe niż w Polsce. Nie wiadomo dlaczego.

Przyloty w żeliwnej wannie

Taka wojna nikomu jednak nie pozwala długo obojętnieć, dlatego że front jest w niej pojęciem dość umownym. Nie tylko z powodu min. Wszystkie większe miasta ukraińskie są bombardowane – dłużej już, niż trwała powietrzna bitwa o Anglię w czasie drugiej wojny światowej. Każdy ich mieszkaniec nagle może znaleźć się w obliczu śmierci, jak na froncie. Kac rosyjskiego dowódcy, źle wyliczony tor lotu rakiety, krzywo przykręcone w niej śrubki i pocisk ląduje w środku mieszkaniowej dzielnicy, burząc kolejny dom, grzebiąc w ruinach dziesiątki mieszkańców.

– Pierwsze dwa „przyloty” przesiedziałem w wannie – opowiada amerykański wolontariusz Robert Motley jr., który pracuje we Lwowie. „Przyloty” to zwyczajowa już nazwa ataku rakietowego, przed którym – jeśli nie ma innego wyjścia – można kryć się w żeliwnej wannie w łazience. Takie są w starych budynkach, a Amerykanin mieszka w zabytkowej części miasta, na którą spadły rakiety. Motley nie miał zresztą wyjścia, bo schron przeciwlotniczy w budynku był zamknięty. Tak jak w Kijowie 1 czerwca, gdy trzy osoby zginęły, czekając przed schronem na jego otwarcie.

Ale lwowski stróż w końcu się znalazł i otworzył drzwi. Trzeci „przylot” Motley przeczekał za grubymi murami. – Tam zbiegła rodzina z noworodkiem. To było wstrząsające. Mieli też siedmioletnią córeczkę. Widziałem w jej oczach strach – opowiadał.

Skala społecznej traumy spowodowana wojną nawet nie daje się oszacować. Władze stołecznego Kijowa mówią, że będą musiały się zająć rehabilitacją fizyczną i psychiczną około 100 tysięcy samych żołnierzy powołanych na front z miasta. Do tego dochodzą jeszcze ich rodziny.

Nikt jednak nie próbuje obliczyć, ilu zwykłym mieszkańcom stolicy potrzebna byłaby pomoc psychologa po nieustających wiosennych nalotach na miasto. Prawie co noc kilkaset tysięcy osób uciekało ze swych mieszkań do schronów i na stacje metra.

Początkowym ich uczuciem był strach. Ale w końcu zamieniał się w zajadłą nienawiść. Ile czasu musiałoby upłynąć od wojny, by mogli jej się pozbyć? A przecież bombardowane są wszystkie duże ukraińskie miasta, których miliony mieszkańców mają już zatrute dusze.

Czytaj więcej

Gdzie są granice imperialnych ambicji Rosji

* * *

Bober, ale ty k… jesteś duży! – jeden z ukraińskich żołnierzy, naśladując znane z YouTube’a i TikToka polskie nagranie z bobrem (bardzo popularne w Ukrainie), próbował zapanować nad zwierzęciem i wołał do niego całkiem niezłym językiem polskim, choć niecenzuralnym. Po jednym z nielicznych deszczowych dni w Donbasie bóbr wypełzł gdzieś z krzaków i plusnął do wpół zalanego okopu. Najpierw jeden, a potem trzech żołnierzy próbowało usunąć nieproszonego i dość ciężkiego gościa, wyciągając go za ogon na trawę. – No, kto mówił, że bobry są czujne i płochliwe! – śmiali się. Zwierzak zupełnie nie zwracał uwagi na ludzi i gdy tylko go puszczali, natychmiast radośnie pluskał w mętną breję na dnie okopu.

– No dobra, przecież my nie będziemy siedzieli w tym błocie. Niech sobie pływa – roześmiał się w końcu jeden z żołnierzy i położył na trawie. Mimo wszystko byli przekonani, że jeśli bóbr jest z nimi, to znaczy, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

Przylepiwszy się do »cieplika« (termowizjera na podczerwień – red.), od razu zobaczyłem nasz cel, wśród przysadzistych krzaków błyszczała końcówka palącego się papierosa. – Azymut 90, dystans 1200 metrów – nie zdążyłem dopowiedzieć do końca, jak sąsiedzi już otworzyli ogień. – Punk, punk, punk – zagadał MK-19 (amerykański wyrzutnik granatów), sypiąc odłamkowymi, zmieszanymi z dymnymi. Jakąś minutę potrzebowaliśmy, by wystrzelić magazynek” – ukraiński żołnierz barwnie opisuje kolejny, sierpniowy patrol gdzieś na tysiąckilometrowym froncie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi