Kto to był?
Nie powiem. Ale chodzi mi o to, że gdy projekt wypalił, jego liderem był Lech Kaczyński. Powtarzam od czasu do czasu anegdotę, jak w dniu otwarcia muzeum, już po zakończeniu uroczystości, gdy 4 tys. powstańców uniesionych entuzjazmem szły oglądać ekspozycje, dwaj byli prezydenci Warszawy – Paweł Piskorski i Wojciech Kozak – spojrzeli po sobie, a Paweł powiedział: „Wojtek, dlaczego my właściwie tego nie zrobiliśmy?”. Moim zdaniem zrozumieli wtedy, że to nie było takie trudne. Nie wykraczało poza możliwości ekipy, która była w stanie robić duże projekty infrastrukturalne, czyli budować wielkie tunele i mosty. Gdy się popatrzyło na ten skromny ceglany budynek, to można było mieć wrażenie, że to było proste. A oni wtedy zrozumieli, że przeszło im koło nosa to polityczne złoto. Wiosną 2005 r. w tygodniku „Przegląd” przeczytałem duży artykuł o tym, że lewica przegrała bitwę o język, jeżeli chodzi o papieża Jana Pawła II i Powstanie Warszawskie.
Jej narracja przegrała?
Nie tylko narracja, ale i język, bo mieli nawet kłopot z formułowaniem zarzutów pod adresem papieża i powstania warszawskiego. Powstanie kiedyś było „zrywem”, a to sugerowało brak dowództwa, działanie spontaniczne. Teraz już się nie mówi o zrywie. Czasami spotykam się z zarzutem, że nasza ekspozycja jest tak zrobiona, jakby powstanie było wygrane. A przecież u nas na końcu wystawy jest film „Miasto ruin”.
I po takim filmie można uznać, że miasto wygrało?
Przez to, że zmieniliśmy optykę. Opowiadamy tę historię z perspektywy ludzi, którzy chcieli być wolni i tę wolność zawdzięczać sobie. Przez to zmieniła się percepcja wydarzenia. Spotkałem się kiedyś z powstańcem, który całe życie mieszkał w Białymstoku, a trafił do Warszawy trzy dni przed wybuchem Powstania. Zgłosił się do dowództwa AK, walczył, przeżył i wrócił do Białegostoku. Gdy go pytałem, czym był dla niego 1 sierpnia, odpowiedział: „W Białymstoku podczas wojny było tak, że gdy szedł Niemiec, to Polak musiał zdjąć czapkę i zejść z chodnika na jezdnię, która w tamtych czasach była zabrudzona końskim nawozem. Stałem w tym końskim nawozie z czapką w ręku, czekając, aż ten Niemiec przejdzie, i czułem, że oni wpychają mnie w część, gdzie są zwierzęta pociągowe. Nie byłem dla nich człowiekiem. A gdy w dniu wybuchu powstania szedłem chodnikiem przez Warszawę i widziałem wywieszone polskie flagi, to płakałem, bo czułem się u siebie. I za to oddałbym wszystko”. Facet chciał być człowiekiem, a nie zwierzęciem pociągowym. Ta historia do dzisiaj we mnie siedzi.
Mówi pan o Lechu Kaczyńskim, że muzeum stało się dla niego politycznym złotem. Od początku taki był zamysł?
Nie, bo mogło się przecież nie udać. Lech Kaczyński stworzył ramy do budowy muzeum i pilnował, żebyśmy je wypełnili. Zaznaczył tylko, że ma być ono dla młodych ludzi. Pamiętam obchody 50. rocznicy – 1994 r. – i przypominam sobie, że wstydziłem się tej uroczystości. Prezydent Lech Wałęsa wygłosił świetne przemówienie, które napisał Andrzej Zakrzewski. Niby byli poważni goście, np. prezydent Niemiec Roman Herzog, tylko że na te obchody na pl. Krasińskich prawie nikt nie przyszedł, poza smutnymi powstańcami i garstką ich rodzin.
Dlaczego byli smutni?
Bo wiedzieli, że rządzący uważają, iż to wszystko jest passé. Że wielkodusznie umożliwiają powstańcom uczestnictwo w obchodach, ale w ogóle ich to nie interesuje. Minęło dziesięć lat, weszliśmy do Unii, afera Rywina zmiotła lewicę ze sceny politycznej i wiele rzeczy, które się działo w Polsce, było reakcją na ostatnie lata rządów Aleksandra Kwaśniewskiego i lewicy. Muzeum wyrosło w reakcji na sposób, w jaki oni uprawiali władzę.
Czyli jaki?
Wszyscy pamiętamy estetyczną kiczowatość, to dramatyczne poszukiwanie formy, tę prowincjonalność udającą wysublimowanie. Te podrygi na scenie w rytm disco polo.
To było w 1995 r. A kto przepraszał za Jedwabne? Aleksander Kwaśniewski. Co w tym było kiczowatego?
O tym akurat nie mówiłem, bo Jedwabne było potrzebne. Myślę o tej filozofii „wybierzmy przyszłość”. Moim zdaniem była ona wymyślona po to, żeby już nie mówić o lustracji, o rozliczeniach z PRL i innych sprawach, a przy okazji w tej samej skrzyni zostali zamknięci powstańcy warszawscy. Nigdy nie zapomnę, jak w przedostatnim roku prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, czyli w 2004 r., na 60. rocznicę powstania prezydent zrobił spotkanie z powstańcami przed Pałacem Prezydenckim, na tyłach pomnika. I on o nich mówił „byli powstańcy”, a oni za każdym razem się wzdrygali, jakby prąd przez nich przechodził. Bo oni nie czuli się „byli”.
Wawrzyniec Konarski: Sama manifestacja 4 czerwca to za mało
W kategoriach liczb względnych wybory wygra PiS. Niezwykle istotne będzie, w jaki sposób PO porozumie się z innymi partiami, bo opozycja w sumie może zdobyć więcej mandatów niż obóz rządzący. Pojawia się pytanie, czy ktoś czegoś nie zepsuje po drodze - mówi prof. Wawrzyniec Konarski, politolog, rektor Akademii Finansów i Biznesu Vistula.
Kwaśniewski tego nie rozumiał, czy robił to celowo?
Nie rozumiał. Bo to był właśnie ten pomysł zamknięcia przeszłości i wyboru przyszłości. Na tym wyrosło nasze muzeum. Nie cieszyliśmy się z wartości europejskich ani z niewiadomej przyszłości, tylko z naszej historii. Z badań wyszło nam, jak mają wyglądać obchody, żeby młodzi chcieli w nich uczestniczyć – że powinna być parada, koncert, wspólne działanie. I to nam wyszło. Może dlatego, że dla nas to muzeum było sensem życia. I to, że na obchody przyszły tysiące młodych ludzi, rodziny z małymi dziećmi, było ukoronowaniem naszych starań. Bo były wartości i był właściwy przekaz.