Łukasz Szumowski: Respiratory? Nawet Izrael ze swoim Mossadem nie dostał wszystkich

Najbardziej naraziłem się politykom, gdy powiedziałem, że w pandemii wybory kopertowe są formą, która gwarantuje największe bezpieczeństwo obywatelom. Moim zdaniem najlepszym rozwiązaniem byłoby przedłużenie kadencji prezydenta - mówi prof. Łukasz Szumowski, szef Instytutu Kardiologii w Aninie, minister zdrowia w latach 2018–2020.

Publikacja: 14.07.2023 17:00

Łukasz Szumowski: Respiratory? Nawet Izrael ze swoim Mossadem nie dostał wszystkich

Foto: Łukasz Szeląg/REPORTER

Plus Minus: Chyba lepiej być szefem Instytutu Kardiologii niż ministrem zdrowia? Jako szef kardiologii dostał pan wyrazy wdzięczności nawet od takiego przeciwnika rządu jak Tomasz Lis. Gdy był pan ministrem zdrowia, pisał o panu „podobno lekarz”.

Nie tylko od tego pacjenta dostałem słowa podziękowania, bo staramy się każdego chorego traktować tak samo. Ale pacjenci i tak patrzą przede wszystkim na jedzenie i łazienki. To są dwa dominujące kryteria w ocenie szpitala.

Czyli nie poziom leczenia?

Tego pacjent często nie jest w stanie ocenić. Natomiast jedzenie i łazienki mamy bardzo dobre. (śmiech) A do tego bardzo życzliwy personel.

Wie pan, jaki jest odbiór zawodu lekarza i jego prestiż. Dlaczego pan poszedł do polityki, gdzie każdego się szarga?

Dosyć wcześnie osiągnąłem wszystkie stopnie naukowe. Byłem jednym z najmłodszych kierowników kliniki w Instytucie Kardiologii. Od pewnego czasu myślałem o tym, że można by usprawnić system ochrony zdrowia. Ale najpierw minister nauki Jarosław Gowin, który poszukiwał młodego profesora, najlepiej medyka, zaproponował, bym został wiceministrem w jego resorcie.

Znał pan go wcześniej?

Nie. Znałem Mateusza Morawieckiego, zatem gdy otrzymałem propozycję, aby zostać wiceministrem nauki, spytałem, co on na to. Morawiecki powiedział: „Pociąg odjeżdża, wiceministrowie często mają większy wpływ na rzeczywistość niż szefowie resortów, więc jeżeli chcesz coś zrobić, to wskakuj, ale decyzję musisz podjąć już”. Miałem ochotę na nowe wyzwania, dlatego się skusiłem. Ale miałem też naiwną wizję polityki. Sądziłem, że wiele rzeczy można wspólnie zrobić, jeżeli przekona się ludzi logicznymi argumentami. (śmiech)

Czytaj więcej

Bartłomiej Biskup: PO odbiera głosy Trzeciej Drodze, a nie PiS-owi

Nie dało się?

Przekonałem się, że pomysł ministra musi być zawsze zły.

Tak – jeśli chodzi o opozycję. Czy nie tylko?

Wewnątrz rządu działa to nieco inaczej, ale też sprowadza ministra na ziemię. Gdy zostałem szefem resortu zdrowia, wydawało mi się, że będę mógł zmienić wiele rzeczy. W planach miałem gigantyczne reformy, a okazało się, że każdą najmniejszą decyzję trzeba wynegocjować. W efekcie końcowym jest 60 proc. tego, co się chciało osiągnąć.

Czy uważa pan, że Gowin zasłużył na to, co go spotkało w polityce? Na wykluczenie, wręcz infamię?

W polityce nie ma słowa „zasłużył” – nikt nie zasługuje na to, co go spotyka. Kiedyś rozmawiałem z Jarosławem Kaczyńskim o sporcie i muzyce. W jednej i drugiej dziedzinie jest ogromna rywalizacja. Prezes powiedział mi wtedy: „Łukasz, najbardziej ostra gra toczy się w polityce. Nie zawsze wynik jest sprawiedliwy. Czasami o wszystkim decyduje jakaś zbitka zdarzeń”. Trudno jest znaleźć w polityce człowieka, który otrzymał nagrodę za swoje zasługi. Co zrobił, to zrobił, a jak nie jest dalej przydatny, to trudno. Nie ma możliwości bycia łagodnym lub empatycznym.

Co pana zaskoczyło w Ministerstwie Zdrowia?

Hasło: „Nie da się”. Tego się nie da, tamtego się nie da. Czasami aż się gotowałem ze złości. Gdy stawiałem sprawę twardo i mówiłem: „Musimy to zrobić”, to czasem się jednak udawało.

Poda pan przykład czegoś, czego się „nie dało”?

Przymierzaliśmy się do refundacji leku na SMA (rdzeniowy zanik mięśni – red.). Milion złotych na rok na pacjenta. Komisja oceny ekonomicznej przedstawiła negatywne rekomendacje. Dostałem dokument do ręki i pytam, jaka jest alternatywa dla dzieci z SMA. Usłyszałem: „Nie ma, ale tego się nie da zrobić, bo to jest za drogo”. Przyleciał wtedy do Polski prezes firmy produkującej ten lek. Spotkałem się z nim i pytam, ile by zszedł z ceny, gdybyśmy chcieli leczyć wszystkich pacjentów. Podał bardzo wysoką kwotę. Odpowiedziałem, że to za dużo, i podałem swoją cenę, na którą on się nie zgodził, i tak się rozstaliśmy. Ale męczyło mnie to, więc jeszcze raz wszystko przekalkulowałem. Ustaliłem, że trochę więcej możemy zapłacić i zmieścimy się w budżecie. Zadzwoniłem do tego prezesa, wyciągnąłem go z samolotu i podpisaliśmy porozumienie. Dzięki temu wszyscy pacjenci z SMA są w Polsce leczeni. Zatem dało się, tylko wszyscy bali się podjąć tę decyzję.

A czego się jeszcze „nie dało”?

Agencji Badań Medycznych „nie dało się” powołać, a dziś uważam jej uruchomienie za jeden z moich największych sukcesów. W tej chwili wszystkie duże ośrodki dostają granty na badania kliniczne. Prywatne firmy finansują tylko to, co mogą najkorzystniej sprzedać. O porównaniu dwóch leków różnych producentów w ogóle nie ma mowy. Żadna firma komercyjna tego nie sfinansuje. Ile było gadania wokół tej agencji. Wiadomo, minister finansów Teresa Czerwińska pilnowała kasy państwowej, a ja chciałem, żeby finansowanie badań klinicznych było zagwarantowane na lata. Ale po bardzo długich dyskusjach i negocjacjach się udało.

Czyli był pan ministrem decyzyjnym. Ciekawe, czy czasami pluł pan sobie w brodę, że podjął jakąś decyzję? Np. o zakupie maseczek lub respiratorów w pandemii?

Jeżeli chodzi o maseczki i respiratory, to znaleźliśmy się na początku pandemii w sytuacji jak na wojnie. Nie było w Unii Europejskiej potrzebnych ilości, nigdzie. Zatem kupowaliśmy, gdy pojawiał się towar. Jeżeli chodzi o maseczki, które nie odpowiadały specyfikacji, to oddaliśmy sprawę do prokuratury.

Może trzeba było wybrać dostawcę w przetargu?

W jakim przetargu? Gdy miałem maseczki zabukowane w Niemczech i kazali mi przyjechać z gotówką następnego dnia, a ja potrzebowałem zgody sejmowej komisji, która się zbierała za trzy dni, to po tych trzech dniach kontrahent zabił mnie śmiechem – powiedział, że przyjechał nabywca z sąsiedniego kraju z gotówką i kupił wszystko na pniu. O żadnych przetargach nie było mowy. Wszystko znikało z rynku w mgnieniu oka. Mieliśmy testy zamówione w Turcji. I słyszałem: „Bierzecie czy nie, bo jutro są do odbioru. A druga część jest w Londynie” albo „Bierzecie czy nie, bo już stoi kolejka chętnych”. Tak to wyglądało.

A te maseczki, które – jak się okazało – nie spełniały norm, musiały być zamawiane u instruktora narciarskiego?

To nie był instruktor narciarski. To było konsorcjum dosyć bogatych ludzi, biznesmenów z Zakopanego, którzy powiedzieli: „Mamy maseczki”. Ja się z nimi zresztą nie spotkałem, tylko zapytanie przyszło z drugiej ręki, czy chcemy. Odpowiedziałem, że oczywiście, chcemy, bo nigdzie ich nie było i potrzebowaliśmy ich bardzo. Przekazałem tylko, że mają się normalnie zgłosić do działu zamówień. Dział zamówień wysłał zapotrzebowanie, ale zaznaczyliśmy, że nie zapłacimy, jeżeli nie dostaniemy towaru. Towar przyjechał – taki sam do nas, do Jurka Owsiaka, do izb lekarskich i do Komisji Europejskiej. To my w Ministerstwie Zdrowia zauważyliśmy, że certyfikaty wyglądają na lewe, i zaczęliśmy sprawdzać maski, choć nie było takiego wymogu. Okazało się, że w jednym z parametrów nie spełniają norm. Zaczęliśmy sprawdzać pozostałe. Jurka Owsiaka – niedobre. Izb lekarskich – niedobre. Komisji Europejskiej – niedobre. Wysłałem do Komisji notę, że maski, które kupili w przetargu, nie spełniają norm. Na co oni mi odpisali, że to niemożliwe i to są nasze wewnętrzne przepychanki. A potem sprawdzili i komisyjnie te maski zniszczyli. To jaka w tym była moja wina?

Jak pan myśli – jaka?

Żadna. To była wyłącznie polityka. Poza tym, że w tym konsorcjum zaplątał się gość, który dwa lata wcześniej jeździł ze mną na nartach. Przecież to myśmy oddali sprawę do prokuratury, a ta zablokowała owym biznesmenom pieniądze na poczet roszczeń budżetu.

Czytaj więcej

Jolanta Banach: Mamy problem kulturowego przyzwolenia na stosowanie przemocy

A co z tymi respiratorami?

Po tym, co się wydarzyło w Lombardii, mieliśmy wizję, że tysiące chorych będą potrzebowały respiratorów, a u nas było ich jak na lekarstwo. W Lombardii brakowało wszystkiego – kombinezonów, tlenu, respiratorów…

U nas też, zdaje się, nie było kombinezonów?

No dokładnie, stąd pojawił się pomysł szpitali jednoimiennych, bo dla personelu w takich szpitalach byłem w stanie zdobyć kombinezony, a dla wszystkich nie. Musieliśmy ewakuować pacjentów, ale wiedzieliśmy, że pacjenci z Covid-19 nie zakażą innych chorych. Podejmowaliśmy na szybko bardzo trudne decyzje. I wtedy pojawił się gość, który powiedział: „Mam 1200 respiratorów – bierze pan?”. Piszemy do CBA, żeby sprawdzili tego dostawcę. CBA uznało, że jest OK. Mam informację od konsultanta ds. anestezjologii, że bardzo potrzebują takich respiratorów. Czy jako urzędnik mogłem podjąć inną decyzję, mając wizję, że ludzie będą mi masowo umierali, tak jak w Lombardii?

Ten sprzedawca was naciął. Nie dostarczył całego zamówienia.

To prawda. Ale respiratory, które dostarczył, były sprawne, rozdysponowaliśmy je po szpitalach i one działają. Tylko nie dostaliśmy całego towaru, za który zapłaciliśmy. Ale proszę spojrzeć, co się wtedy działo na świecie. Izrael ze swoim Mossadem, podobno najsprawniejszą służbą na świecie, dostał 10 proc. towaru, choć zapłacił za 100 proc. Tak było wszędzie. Amerykanie przychodzili z walizką pieniędzy i brali wszystko na pniu. Dla nas też był sprzęt spakowany do wysyłki do Polski i poleciał gdzie indziej.

Jakie były nastroje w rządzie na początku pandemii? Ktoś się nią przejął czy niekoniecznie?

Byliśmy bardzo przejęci, choć Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wysyłała komunikaty, że problem jest lokalny, w Chinach. Nawet gdy wirus dotarł do Lombardii, to WHO na początku twierdziła, że to nie pandemia, tylko lokalna epidemia. Ale my już wtedy zaczęliśmy się przygotowywać na pandemię. Zrobiliśmy inwentaryzację dostępnych respiratorów, ustaliliśmy, ile jest lokalnych oddziałów zakaźnych. Modernizowaliśmy sanepid, bo to była grupa pań z zeszytami, w których notowały informacje o zakażeniach. I to nie jest zarzut do pań, bo ta służba przez lata kontrolowała obozy szkolne i ciastkarnie. W pandemii dane to podstawowa sprawa – informacja, gdzie się pojawiają ogniska zakażenia, i szybkość ich lokalizacji to klucz do sukcesu. Oczywiście mieliśmy codzienne sztaby i posiedzenia. Tak naprawdę nikt w świecie zachodnim nie był przygotowany na to, co nadeszło.

Nasza opozycja mówiła, że to tylko polski rząd był nieprzygotowany. Zresztą jego decyzje wyglądały na dość chaotyczne. Najpierw wprowadzono ostry lockdown łącznie z zakazem wstępu do lasu, a kilka miesięcy później odwołano pandemię z powodu wyborów.

Z zamykaniem lasów to nie była inicjatywa MZ, ale było to podyktowane tłumami ludzi w Lasku Bielańskim i Lesie Kabackim w stolicy.

To trzeba było w rozporządzeniu napisać, że zamknięte zostają Lasek Bielański i Las Kabacki, a nie wszystkie lasy w Polsce.

Ale za to w początkowym okresie w Polsce prawie nie mieliśmy zachorowań i zgonów. Zatem nasza strategia była superzasadna, aczkolwiek superdroga. I tu jest wielka zasługa Mateusza Morawieckiego, że dał na to zielone światło. Na zebraniu z ministrami zdrowia Unii Europejskiej pytał mnie niemiecki minister: „Jak to możliwe, że zamykacie szkoły, przecież to jest bardzo drogie”. Kosztowało to budżet miliardy, bo musieliśmy płacić postojowe rodzicom i części nauczycieli. Ale w tym czasie zdobyliśmy maski i kombinezony, przebudowaliśmy Agencję Rezerw Materiałowych, uruchomiliśmy wojsko, które rozwoziło sprzęt. W ministerstwie wszystkich, którzy nie zajmowali się pandemią, wysłaliśmy do pracy zdalnej, a reszta siedziała po 24 godziny. Wszędzie walały się pudełka po pizzach i innym niezdrowym jedzeniu. A potem przeczytałem w raporcie NIK, że nie mieliśmy sztabu kryzysowego. To idiotyzm.

A czy uważa pan za właściwe, że premier robił sobie PR, witając na lotnisku samolot z maskami z Chin?

Trzeba pamiętać, że był to pierwszy duży transport, który dotarł do nas z Chin. Dodam, że wcale nie musiał dotrzeć, bo np. zapłacony transport sprzętu dla jednego z landów niemieckich zaginął w drodze i nigdy się nie odnalazł. A zresztą, czy kiedykolwiek w polityce nie było PR?

To wróćmy do odwołania pandemii.

Nie odwołaliśmy jej.

Pan premier powiedział w 2020 r. – idźcie na wybory, ryzyka zakażenia nie ma.

Nie. Powiedział, że wirus jest w odwrocie. Faktycznie spadła wtedy liczba zakażeń. I sam mówiłem, że choć może to nadmierny optymizm, to jednak mamy tendencję spadkową zachorowań. A wie pani, kiedy najbardziej naraziłem się politykom? Gdy powiedziałem, że w pandemii wybory kopertowe są formą, która gwarantuje największe bezpieczeństwo obywatelom. Miałem informacje z Niemiec, że tamtejsze wybory kopertowe nie wpłynęły na wzrost zachorowań. A moim zdaniem – i powiedziałem to publicznie – najlepszym rozwiązaniem byłoby przedłużenie kadencji prezydenta. Na to jednak musiałyby się zgodzić wszystkie kluby polityczne. Nie było żadnego zainteresowania po stronie opozycji tym rozwiązaniem.

Pomysł był niekonstytucyjny.

Trzeba by zmienić konstytucję, ale nikt nie chciał nawet rozmawiać na ten temat. Pojechałem do prezesa i do premiera, żeby ich zapytać, czy możemy zaproponować opozycji wydłużenie kadencji.

A oni do pana: niech pan się zajmie chorymi?

Nie. Prezes mi powiedział: „Nie jest to rozwiązanie najlepsze z prawnego punktu widzenia, ale jeżeli uważasz, że to jest najlepszy pomysł, jeśli chodzi o bezpieczeństwo ludzi, to zaproponuj to publicznie”. I tak zrobiłem. Piłka była po stronie opozycji. Gdyby powiedzieli „OK”, to mogło się tak zdarzyć, że przedłużylibyśmy kadencję. Ale musieliśmy przeprowadzić normalne wybory, choć z pandemicznymi obostrzeniami. Na szczęście akurat doszło do wygaszenia pandemii i nie zanotowaliśmy wzrostu zachorowań. Podkreślam, że opozycja nie była zainteresowana, by przyjąć rozwiązanie rozsądne z punktu widzenia zagrożenia zdrowotnego.

Było jeszcze jednio rozwiązanie, całkowicie konstytucyjne, czyli wprowadzenie stanu wyjątkowego. Wtedy wybory zostałyby odłożone.

Na jesień, czyli na czas olbrzymiej fali zachorowań, o czym wiedzieliśmy, bo takie mieliśmy prognozy.

To by się przedłużyło stan wyjątkowy.

Dopiero byłaby awantura, że przedłużamy stan wyjątkowy, żeby utrzymać prezydenta Andrzeja Dudę na stanowisku.

A dlaczego mieliśmy jedną z najwyższych umieralności w Europie podczas pandemii?

To prawda, mieliśmy potem, w kolejnych latach, bardzo dużą umieralność. Starałem się to analizować. Okazało się np., że podczas pandemii liczba pacjentów zgłaszających się z zawałem serca znacznie spadła. Za to wzrosła liczba zgonów domowych. Ludzie bali się zgłaszać do szpitala z zawałem. Mamy też starsze społeczeństwo, obarczone wyższym ryzykiem zawałowym niż reszta Europy, i to mogła być jedna z przyczyn.

Dlaczego mamy wyższe ryzyko zawałowe?

Bo mamy dużo więcej osób palących, pijących, otyłych, z wysokim cholesterolem, z nieleczonym nadciśnieniem. Jesteśmy w Europie krajem wysokiego ryzyka sercowo- -naczyniowego. W pandemii również pacjenci onkologiczni przestali się zgłaszać na leczenie. Z kolei gdy popatrzymy na inne kraje, to tam najwięcej zgonów było wśród osób starszych, samotnych, w DPS-ach. U nas nie. Każdy DPS z ogniskiem pandemii był ewakuowany do szpitali. A np. w Hiszpanii dyrektywa była taka, żeby uwzględniać status socjoekonomiczny pacjenta w przyjęciu do szpitala.

Co to znaczy? Przyjmowali młodszych i bardziej zamożnych?

Nie wiem, jak to czytać, ale taka była instrukcja.

Czy wchodząc do rządu, nie miał pan poczucia, że działając wcześniej biznesowo w obszarze służby zdrowia, będzie pan narażony na konflikt interesów?

Zgłosiłem konflikt interesów, gdy poszedłem do Ministerstwa Nauki. Gowin od razu mi powiedział: „Nie wolno ci się dotykać do NCBiR”, bo ta instytucja dzieliła granty, o które ubiegała się firma, w której wcześniej miałem udziały. I nigdy w życiu się do NCBiR nie dotknąłem, również z powodu mojego brata, który prowadzi od kilkunastu lat działania w obszarze bio-med i występuje o granty na badania. Zaznaczam, że mój brat nie działał w obszarze medycznym związanym z publiczną służbą zdrowia.

Ale pana żona tak.

Z publiczną nie, ma udziały w sieci gabinetów prywatnych. Ale też – co miałem zrobić? Jako urzędnik państwowy nie mogłem mieć 10 proc. udziałów w prywatnej spółce. Oddałem je żonie, z którą miałem od dawna rozdzielność majątkową. Te zarzuty pod moim adresem są całkowicie dęte. Dodam, że za czasów rządów PO mój brat miał 100 proc. pozytywnie rozpatrzonych wniosków o granty. Gdy wszedłem do rządu, to nagle zaczął mieć odrzucenia. To co, poprzednie rządy były takie łaskawe dla mojego brata?

A dlaczego pan odszedł z resortu?

Dlatego że jestem lekarzem, mam czwórkę dzieci i nie chciałem poświęcić życia rodzinnego i zawodowego, żeby zostać zawodowym politykiem. Nigdy tego nie deklarowałem.

Czytaj więcej

Marek Biernacki: Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz nieświadomie pomagali Rosji

To po co pan wchodził do tej wody? Startował pan nawet w wyborach parlamentarnych.

Swoje zrobiłem w ministerstwie. Zresztą okresy urzędowania ministrów zdrowia nie są długie. To wypalająca praca, wszyscy mają pretensje, działa się pod gigantyczną presją. Co chwilę czytałem, jak to z mojego powodu umierają pacjenci, bo nie ma np. kolejnej linii onkologicznej. Tymczasem z oceny skuteczności wynikało, że być może ta trzecia czy czwarta linia wydłużyłaby życie chorych o około dwóch tygodni, a kosztowała gigantyczne pieniądze i trzeba było decydować – refundujemy czy nie. Zawsze mówiłem, że wszyscy ministrowie zdrowia idą na to stanowisko dla idei, żeby coś poprawić.

A panu coś się udało poprawić?

Uważam, że tak. Dzięki sieci onkologicznej poprawiło się leczenie chorych na raka. Skuteczność terapii polepszyła się dzięki Agencji Badań Medycznych. Poprawiłem sytuację ekonomiczną zawodów medycznych. Emocje związane z niskimi zarobkami zostały istotnie wygaszone. Zwiększyłem liczbę miejsc na studiach medycznych.

Ale dostępność do lekarzy-specjalistów nie poprawiła się, tylko pogorszyła.

Dostęp do tomografii komputerowej i rezonansu magnetycznego jest bez limitów i się poprawił. Na operację zaćmy i stawu biodrowego, czyli schorzeń, które bardzo pogarszały jakość życia starszych ludzi, czeka się czasem nawet dwa tygodnie.

A jak długo się czeka na wizytę u kardiologa?

Jeżeli zadzwoni pani na infolinię NFZ, znajdzie pani wizytę w sensownym terminie. Dodam, że połowa pacjentów w poradniach kardiologicznych powinna być leczona w placówkach POZ, bo ma np. ustabilizowane nadciśnienie. Ale pacjenci wierzą kardiologowi i chcą być koniecznie pod jego opieką. Wie pani, ile się czeka na wizytę u kardiologa w Wielkiej Brytanii?

Nie mam pojęcia, ale co to polskiego pacjenta obchodzi?

Od kilkunastu do kilkudziesięciu tygodni. My też musimy mieć realistyczne oczekiwania.

Plus Minus: Chyba lepiej być szefem Instytutu Kardiologii niż ministrem zdrowia? Jako szef kardiologii dostał pan wyrazy wdzięczności nawet od takiego przeciwnika rządu jak Tomasz Lis. Gdy był pan ministrem zdrowia, pisał o panu „podobno lekarz”.

Nie tylko od tego pacjenta dostałem słowa podziękowania, bo staramy się każdego chorego traktować tak samo. Ale pacjenci i tak patrzą przede wszystkim na jedzenie i łazienki. To są dwa dominujące kryteria w ocenie szpitala.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi