U nas też, zdaje się, nie było kombinezonów?
No dokładnie, stąd pojawił się pomysł szpitali jednoimiennych, bo dla personelu w takich szpitalach byłem w stanie zdobyć kombinezony, a dla wszystkich nie. Musieliśmy ewakuować pacjentów, ale wiedzieliśmy, że pacjenci z Covid-19 nie zakażą innych chorych. Podejmowaliśmy na szybko bardzo trudne decyzje. I wtedy pojawił się gość, który powiedział: „Mam 1200 respiratorów – bierze pan?”. Piszemy do CBA, żeby sprawdzili tego dostawcę. CBA uznało, że jest OK. Mam informację od konsultanta ds. anestezjologii, że bardzo potrzebują takich respiratorów. Czy jako urzędnik mogłem podjąć inną decyzję, mając wizję, że ludzie będą mi masowo umierali, tak jak w Lombardii?
Ten sprzedawca was naciął. Nie dostarczył całego zamówienia.
To prawda. Ale respiratory, które dostarczył, były sprawne, rozdysponowaliśmy je po szpitalach i one działają. Tylko nie dostaliśmy całego towaru, za który zapłaciliśmy. Ale proszę spojrzeć, co się wtedy działo na świecie. Izrael ze swoim Mossadem, podobno najsprawniejszą służbą na świecie, dostał 10 proc. towaru, choć zapłacił za 100 proc. Tak było wszędzie. Amerykanie przychodzili z walizką pieniędzy i brali wszystko na pniu. Dla nas też był sprzęt spakowany do wysyłki do Polski i poleciał gdzie indziej.
Jakie były nastroje w rządzie na początku pandemii? Ktoś się nią przejął czy niekoniecznie?
Byliśmy bardzo przejęci, choć Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wysyłała komunikaty, że problem jest lokalny, w Chinach. Nawet gdy wirus dotarł do Lombardii, to WHO na początku twierdziła, że to nie pandemia, tylko lokalna epidemia. Ale my już wtedy zaczęliśmy się przygotowywać na pandemię. Zrobiliśmy inwentaryzację dostępnych respiratorów, ustaliliśmy, ile jest lokalnych oddziałów zakaźnych. Modernizowaliśmy sanepid, bo to była grupa pań z zeszytami, w których notowały informacje o zakażeniach. I to nie jest zarzut do pań, bo ta służba przez lata kontrolowała obozy szkolne i ciastkarnie. W pandemii dane to podstawowa sprawa – informacja, gdzie się pojawiają ogniska zakażenia, i szybkość ich lokalizacji to klucz do sukcesu. Oczywiście mieliśmy codzienne sztaby i posiedzenia. Tak naprawdę nikt w świecie zachodnim nie był przygotowany na to, co nadeszło.
Nasza opozycja mówiła, że to tylko polski rząd był nieprzygotowany. Zresztą jego decyzje wyglądały na dość chaotyczne. Najpierw wprowadzono ostry lockdown łącznie z zakazem wstępu do lasu, a kilka miesięcy później odwołano pandemię z powodu wyborów.
Z zamykaniem lasów to nie była inicjatywa MZ, ale było to podyktowane tłumami ludzi w Lasku Bielańskim i Lesie Kabackim w stolicy.
To trzeba było w rozporządzeniu napisać, że zamknięte zostają Lasek Bielański i Las Kabacki, a nie wszystkie lasy w Polsce.
Ale za to w początkowym okresie w Polsce prawie nie mieliśmy zachorowań i zgonów. Zatem nasza strategia była superzasadna, aczkolwiek superdroga. I tu jest wielka zasługa Mateusza Morawieckiego, że dał na to zielone światło. Na zebraniu z ministrami zdrowia Unii Europejskiej pytał mnie niemiecki minister: „Jak to możliwe, że zamykacie szkoły, przecież to jest bardzo drogie”. Kosztowało to budżet miliardy, bo musieliśmy płacić postojowe rodzicom i części nauczycieli. Ale w tym czasie zdobyliśmy maski i kombinezony, przebudowaliśmy Agencję Rezerw Materiałowych, uruchomiliśmy wojsko, które rozwoziło sprzęt. W ministerstwie wszystkich, którzy nie zajmowali się pandemią, wysłaliśmy do pracy zdalnej, a reszta siedziała po 24 godziny. Wszędzie walały się pudełka po pizzach i innym niezdrowym jedzeniu. A potem przeczytałem w raporcie NIK, że nie mieliśmy sztabu kryzysowego. To idiotyzm.
A czy uważa pan za właściwe, że premier robił sobie PR, witając na lotnisku samolot z maskami z Chin?
Trzeba pamiętać, że był to pierwszy duży transport, który dotarł do nas z Chin. Dodam, że wcale nie musiał dotrzeć, bo np. zapłacony transport sprzętu dla jednego z landów niemieckich zaginął w drodze i nigdy się nie odnalazł. A zresztą, czy kiedykolwiek w polityce nie było PR?
To wróćmy do odwołania pandemii.
Nie odwołaliśmy jej.
Pan premier powiedział w 2020 r. – idźcie na wybory, ryzyka zakażenia nie ma.
Nie. Powiedział, że wirus jest w odwrocie. Faktycznie spadła wtedy liczba zakażeń. I sam mówiłem, że choć może to nadmierny optymizm, to jednak mamy tendencję spadkową zachorowań. A wie pani, kiedy najbardziej naraziłem się politykom? Gdy powiedziałem, że w pandemii wybory kopertowe są formą, która gwarantuje największe bezpieczeństwo obywatelom. Miałem informacje z Niemiec, że tamtejsze wybory kopertowe nie wpłynęły na wzrost zachorowań. A moim zdaniem – i powiedziałem to publicznie – najlepszym rozwiązaniem byłoby przedłużenie kadencji prezydenta. Na to jednak musiałyby się zgodzić wszystkie kluby polityczne. Nie było żadnego zainteresowania po stronie opozycji tym rozwiązaniem.
Pomysł był niekonstytucyjny.
Trzeba by zmienić konstytucję, ale nikt nie chciał nawet rozmawiać na ten temat. Pojechałem do prezesa i do premiera, żeby ich zapytać, czy możemy zaproponować opozycji wydłużenie kadencji.
A oni do pana: niech pan się zajmie chorymi?
Nie. Prezes mi powiedział: „Nie jest to rozwiązanie najlepsze z prawnego punktu widzenia, ale jeżeli uważasz, że to jest najlepszy pomysł, jeśli chodzi o bezpieczeństwo ludzi, to zaproponuj to publicznie”. I tak zrobiłem. Piłka była po stronie opozycji. Gdyby powiedzieli „OK”, to mogło się tak zdarzyć, że przedłużylibyśmy kadencję. Ale musieliśmy przeprowadzić normalne wybory, choć z pandemicznymi obostrzeniami. Na szczęście akurat doszło do wygaszenia pandemii i nie zanotowaliśmy wzrostu zachorowań. Podkreślam, że opozycja nie była zainteresowana, by przyjąć rozwiązanie rozsądne z punktu widzenia zagrożenia zdrowotnego.
Było jeszcze jednio rozwiązanie, całkowicie konstytucyjne, czyli wprowadzenie stanu wyjątkowego. Wtedy wybory zostałyby odłożone.
Na jesień, czyli na czas olbrzymiej fali zachorowań, o czym wiedzieliśmy, bo takie mieliśmy prognozy.
To by się przedłużyło stan wyjątkowy.
Dopiero byłaby awantura, że przedłużamy stan wyjątkowy, żeby utrzymać prezydenta Andrzeja Dudę na stanowisku.
A dlaczego mieliśmy jedną z najwyższych umieralności w Europie podczas pandemii?
To prawda, mieliśmy potem, w kolejnych latach, bardzo dużą umieralność. Starałem się to analizować. Okazało się np., że podczas pandemii liczba pacjentów zgłaszających się z zawałem serca znacznie spadła. Za to wzrosła liczba zgonów domowych. Ludzie bali się zgłaszać do szpitala z zawałem. Mamy też starsze społeczeństwo, obarczone wyższym ryzykiem zawałowym niż reszta Europy, i to mogła być jedna z przyczyn.
Dlaczego mamy wyższe ryzyko zawałowe?
Bo mamy dużo więcej osób palących, pijących, otyłych, z wysokim cholesterolem, z nieleczonym nadciśnieniem. Jesteśmy w Europie krajem wysokiego ryzyka sercowo- -naczyniowego. W pandemii również pacjenci onkologiczni przestali się zgłaszać na leczenie. Z kolei gdy popatrzymy na inne kraje, to tam najwięcej zgonów było wśród osób starszych, samotnych, w DPS-ach. U nas nie. Każdy DPS z ogniskiem pandemii był ewakuowany do szpitali. A np. w Hiszpanii dyrektywa była taka, żeby uwzględniać status socjoekonomiczny pacjenta w przyjęciu do szpitala.
Co to znaczy? Przyjmowali młodszych i bardziej zamożnych?
Nie wiem, jak to czytać, ale taka była instrukcja.
Czy wchodząc do rządu, nie miał pan poczucia, że działając wcześniej biznesowo w obszarze służby zdrowia, będzie pan narażony na konflikt interesów?
Zgłosiłem konflikt interesów, gdy poszedłem do Ministerstwa Nauki. Gowin od razu mi powiedział: „Nie wolno ci się dotykać do NCBiR”, bo ta instytucja dzieliła granty, o które ubiegała się firma, w której wcześniej miałem udziały. I nigdy w życiu się do NCBiR nie dotknąłem, również z powodu mojego brata, który prowadzi od kilkunastu lat działania w obszarze bio-med i występuje o granty na badania. Zaznaczam, że mój brat nie działał w obszarze medycznym związanym z publiczną służbą zdrowia.
Ale pana żona tak.
Z publiczną nie, ma udziały w sieci gabinetów prywatnych. Ale też – co miałem zrobić? Jako urzędnik państwowy nie mogłem mieć 10 proc. udziałów w prywatnej spółce. Oddałem je żonie, z którą miałem od dawna rozdzielność majątkową. Te zarzuty pod moim adresem są całkowicie dęte. Dodam, że za czasów rządów PO mój brat miał 100 proc. pozytywnie rozpatrzonych wniosków o granty. Gdy wszedłem do rządu, to nagle zaczął mieć odrzucenia. To co, poprzednie rządy były takie łaskawe dla mojego brata?
A dlaczego pan odszedł z resortu?
Dlatego że jestem lekarzem, mam czwórkę dzieci i nie chciałem poświęcić życia rodzinnego i zawodowego, żeby zostać zawodowym politykiem. Nigdy tego nie deklarowałem.
Marek Biernacki: Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz nieświadomie pomagali Rosji
PiS miało prawie osiem lat, żeby wykryć wszelkie nieprawidłowości i je napiętnować. Obecne działania prowadzone są w sposób szalony, ad hoc. Przy czym Sejm znowu zamierza dać wgląd w wiedzę operacyjną wybranym przez parlament osobom. Powtarzamy ten sam schemat, który został już przerobiony przy komisji likwidacyjnej WSI- mówi Marek Biernacki, poseł Koalicji Polskiej, były szef MSWiA.
To po co pan wchodził do tej wody? Startował pan nawet w wyborach parlamentarnych.
Swoje zrobiłem w ministerstwie. Zresztą okresy urzędowania ministrów zdrowia nie są długie. To wypalająca praca, wszyscy mają pretensje, działa się pod gigantyczną presją. Co chwilę czytałem, jak to z mojego powodu umierają pacjenci, bo nie ma np. kolejnej linii onkologicznej. Tymczasem z oceny skuteczności wynikało, że być może ta trzecia czy czwarta linia wydłużyłaby życie chorych o około dwóch tygodni, a kosztowała gigantyczne pieniądze i trzeba było decydować – refundujemy czy nie. Zawsze mówiłem, że wszyscy ministrowie zdrowia idą na to stanowisko dla idei, żeby coś poprawić.
A panu coś się udało poprawić?
Uważam, że tak. Dzięki sieci onkologicznej poprawiło się leczenie chorych na raka. Skuteczność terapii polepszyła się dzięki Agencji Badań Medycznych. Poprawiłem sytuację ekonomiczną zawodów medycznych. Emocje związane z niskimi zarobkami zostały istotnie wygaszone. Zwiększyłem liczbę miejsc na studiach medycznych.
Ale dostępność do lekarzy-specjalistów nie poprawiła się, tylko pogorszyła.
Dostęp do tomografii komputerowej i rezonansu magnetycznego jest bez limitów i się poprawił. Na operację zaćmy i stawu biodrowego, czyli schorzeń, które bardzo pogarszały jakość życia starszych ludzi, czeka się czasem nawet dwa tygodnie.
A jak długo się czeka na wizytę u kardiologa?
Jeżeli zadzwoni pani na infolinię NFZ, znajdzie pani wizytę w sensownym terminie. Dodam, że połowa pacjentów w poradniach kardiologicznych powinna być leczona w placówkach POZ, bo ma np. ustabilizowane nadciśnienie. Ale pacjenci wierzą kardiologowi i chcą być koniecznie pod jego opieką. Wie pani, ile się czeka na wizytę u kardiologa w Wielkiej Brytanii?
Nie mam pojęcia, ale co to polskiego pacjenta obchodzi?
Od kilkunastu do kilkudziesięciu tygodni. My też musimy mieć realistyczne oczekiwania.