Galeotti. Wszystko jest wojną czyli nowe bronie starych wojen

Kraje demokratyczne są najbardziej narażone na falę społecznej niechęci, która często jest konsekwencją ponurych obrazów trumien przykrytych flagami i szlochających wdów. Nawet autorytarne państwa mogą jednak boleśnie odczuć polityczne konsekwencje traktowania swoich żołnierzy jak mięsa armatniego.

Publikacja: 12.05.2023 17:00

Galeotti. Wszystko jest wojną czyli nowe bronie starych wojen

Foto: shutterstock

Czy koszt klasycznej wojny jest tak duży, że nie dopuszczamy do siebie myśli o rozpoczęciu tego rodzaju działań? Nic bardziej mylnego. Nie ma wątpliwości, że obecnie na przygotowania do wojny wydajemy więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Myśliwiec Spitfire z czasów II wojny światowej kosztował wówczas około 12,5 tysiąca funtów, co jest równowartością współczesnych 822 tysięcy funtów. Natomiast myśliwiec piątej generacji F-35 Lightning II kosztuje obecnie Wielką Brytanię 92 miliony funtów. Innymi słowy: za jednego F-35 można byłoby kupić sto dwanaście spitfire’ów. Wszystkie sześćset czterdzieści myśliwców RAF używanych podczas bitwy o Anglię kosztowałyby nas (nawet z uwzględnieniem dzisiejszego spadku wartości pieniądza) mniej niż sześć F-35. Narzędzia niezbędne do prowadzenia współczesnej wojny są rzeczywiście bardzo drogie.

Czytaj więcej

Polskie filmy sprzedają różne wersje przeszłości

Drogo, coraz drożej

Owszem, możliwości tych samolotów ogromnie się różnią: F-35 (jeśli tylko działa zgodnie z oczekiwaniami, ale to już zupełnie inna historia) może atakować wiele celów jednocześnie – nawet jeśli znajdują się poza horyzontem – i przemieszcza się z prędkością ponad trzykrotnie większą niż spitfire. W 1941 roku pełne wyposażenie jednego żołnierza alianckiego (od munduru khaki po karabin M1) kosztowało 160 dolarów. W przypadku współczesnego żołnierza wyposażenie (od elementów kamuflażu po różne rozwiązania technologiczne) to koszt rzędu 18 tysięcy dolarów, czyli prawie sześć razy więcej – przy uwzględnieniu inflacji. Mimo że karabin M4 może wystrzelić więcej pocisków szybciej niż M1, ma większy zasięg i często charakteryzuje się lepszą celnością, a żołnierz posiada kamizelkę kuloodporną, gogle noktowizyjne i radio, to człowiek ma jednak taką samą psychikę i może spanikować, w danym momencie przebywa wyłącznie w jednym miejscu i ma tylko jedno życie. Niestety. Poza tym wszystkie gadżety zaawansowane technologicznie pracują dzięki bateriom, często ciężkim i wyczerpującym się w najgorszym możliwym momencie.

Rosnący koszt wojny dotyczy także każdego rodzaju amunicji. Najnowocześniejsza wersja rakiety ziemia-powietrze dalekiego zasięgu do systemu Patriot może kosztować do 5 milionów dolarów za sztukę (i mówimy jedynie o pocisku, nie wliczamy w to kosztów pojazdu będącego nośnikiem, radarów i tym podobnych komponentów). Ta kwota może nie robi na nas większego wrażenia, jeśli system zneutralizuje pocisk nuklearny, który miał zniszczyć stolicę państwa, lub gdy trafi w rosyjski bombowiec Tu-160M o wartości 215 milionów dolarów. Współczesna wojna nie zawsze przebiega zgodnie z regułami budżetowymi. W 2017 roku generał David Perkins – dowódca United States Army Training and Doctrine Command – ujawnił, że „bardzo bliski sojusznik” (przyjmuje się obecnie, że chodziło mu o Izrael lub Arabię Saudyjską) użył rakiety wystrzelonej z systemu Patriot do zestrzelenia małego, czterosilnikowego drona sprzedawanego komercyjnie, który na Amazonie kosztował zapewne 200–300 dolarów. Beznamiętnie zauważył: „Nie jestem pewien, czy w kontekście wartości ekonomicznej taki efekt można uznać za satysfakcjonujący”.

Współczesne wojny są jednak dość żarłoczne i wybredne. Oto często przytaczany truizm: „Amatorzy rozprawiają o taktyce, a profesjonaliści analizują kwestie logistyczne”. Na przykład nowoczesny czołg może przejechać na jednym galonie paliwa nieco więcej niż pół mili. Nic więc dziwnego, że armia amerykańska jest największym odbiorcą paliwa na świecie. Podczas II wojny światowej zużywała średnio galon paliwa na żołnierza dziennie. A w obecnych czasach ten wskaźnik urósł do szesnastu galonów, przede wszystkim ze względu na coraz częstsze wykorzystywanie paliwożernych samolotów do transportu żołnierzy, wspierania ich na polu walki i – oczywiście – zaspokajania innych potrzeb związanych z prowadzonymi działaniami. Więcej szybkostrzelnych dział to więcej pocisków, które trzeba dostarczyć. Inteligentniejsza broń jest również droższa.

Według specjalistów z programu Cost of War Watson Institute na Uniwersytecie Browna w pierwszych dwudziestu latach XXI wieku na amerykańską „wojnę z terroryzmem” – w tym inwazję na Afganistan i Irak – Stany Zjednoczone wydały 6,4 biliona dol. w kosztach bezpośrednich i pośrednich. Dla kontrastu: wojna w Wietnamie, trwająca dekadę, kosztowała około 168 miliardów dolarów (współczesny 1 bilion dolarów). Wojny napoleońskie, trwające dwanaście lat, kosztowały Wielką Brytanię 831 milionów funtów, a po przeliczeniu na współczesną wartość – 75 miliardów funtów (93 miliardy dolarów). Wojny nie są tym, czym były dawniej. Stają się coraz droższe.

Reakcje społeczeństwa

Nie chodzi tylko o dolary, funty czy nawet ruble – gwałtownie wzrosły wszelkie koszty wojny. Bez względu na to, z jak wielką niegodziwością mamy do czynienia, wydaje się jednak, że zwiększa się również niechęć do narażania życia żołnierzy. Kiedyś generałowie byli w stanie zaakceptować straty po jednodniowej rzezi liczone w tysiącach. Kwitowali je jeśli nie wzruszeniem ramion, to świadomością, że właśnie na tym polega wojna. (Lord Wellington, kiedy jeden z jego artylerzystów dostrzegł Napoleona pod Waterloo, miał powiedzieć natomiast: „Wodzowie nie strzelają do siebie nawzajem”). Teraz sprawy mają się inaczej.

W 1983 roku ciężarówka wypełniona materiałami wybuchowymi, z dwoma członkami organizacji Islamski Dżihad w środku, eksplodowała w koszarach amerykańskiej piechoty morskiej w Bejrucie, gdzie stacjonowały wydzielone oddziały stanowiące część wielonarodowych sił pokojowych. Na miejscu zginęło 241 osób, a później jeszcze 13 zmarło z powodu odniesionych ran. Amerykanie wykonali kilka ataków odwetowych, ale mimo wrzawy i gróźb Waszyngtonu szybko stało się jasne, że doszło do zmiany nastrojów politycznych. Po czterech miesiącach wycofali się z Libanu. Dziesięć lat później śmierć osiemnastu amerykańskich żołnierzy w bitwie w Mogadiszu (wydarzenia z 1993 roku zostały uwiecznione na wielkim ekranie w filmie „Helikopter w ogniu” z 2001 roku) nie tylko doprowadziła do zmiany polityki Stanów Zjednoczonych w Somalii, lecz także sprawiła, że Waszyngton z coraz większą niepewnością odnosił się do kwestii potencjalnego zaangażowania swojej armii choćby w reakcji na ludobójstwo w Rwandzie, do którego doszło w następnym roku.

Oczywiście kraje demokratyczne są najbardziej narażone na falę społecznej niechęci, która często jest konsekwencją ponurych obrazów trumien przykrytych flagami i szlochających wdów (współcześnie także wdowców). Nawet autorytarne państwa mogą jednak boleśnie odczuć polityczne konsekwencje traktowania swoich żołnierzy jak mięsa armatniego, gdy w związku z niekorzystnym rozwojem sytuacji na froncie rosną straty. Być może tak właśnie dawniej traktowano żołnierzy w Związku Radzieckim. Ogromne straty podczas źle zaplanowanej interwencji w Afganistanie w latach 1979–1989 wymusiły reakcję. Najpierw pojawiła się cenzura (początkowo władza twierdziła po prostu, że nie ma żadnej wojny, ale napływ żołnierzy wracających do domów sprawił, że takiej narracji nie udało się podtrzymać), następnie – system zorganizowanej ewakuacji medycznej i leczenia w ramach instytucji zmobilizowanych do działania. W postsowieckiej Rosji, w dziwnym układzie balansującym między demokracją a dyktaturą, do kwestii strat w ludziach trzeba było podchodzić z jeszcze większą ostrożnością. Protesty związane z dużą liczbą ofiar w armii i stratami cywilnymi pomogły zmusić Moskwę do ogłoszenia „remisu” i zakończenia pierwszej wojny czeczeńskiej w latach 1994–1996, której celem miało być ukaranie zbuntowanego narodu. Następnie Kreml – podczas udanego rewanżu w latach 1999–2009 – połączył cenzurę, wykorzystanie środków walki dalekiego zasięgu i rekrutację lokalnych bojowników czeczeńskich. To właśnie strach przed sprzeciwem bliskich młodego Iwana, powracającego do domu w cynkowej skrzynce w efekcie imperialnych mrzonek, które większość społeczeństwa miała za nic, skłoniły Władimira Putina do wykorzystania lokalnych zasobów, zbirów i awanturników najgorszego sortu w niewypowiedzianej wojnie w południowo-wschodniej Ukrainie w 2014 roku, najemników w Syrii w 2015 roku i Libii w 2018 roku.

Czytaj więcej

Bogusław Sonik: Donald Tusk i glonojady

Zarządzanie narracją

Te wydarzenia wiele mówią o ogromnej zmianie tempa reakcji oraz stopnia dostępu i zasięgu mediów. W czasach, gdy każdy użytkownik Twittera lub Instagrama może być uznany za źródło medialne, z definicji wszystko staje się publiczne. Pozostaje tylko pytanie o to, jak szybko zareaguje i jak silny będzie miało wpływ. Dawno minęły czasy, gdy wojny mogły być przedstawiane tylko z jednej perspektywy, gdy moderowane relacje garstki dziennikarzy czy kronikarzy, właścicieli gazet oraz prezenterów telewizyjnych tworzyły narrację. W starożytności takie działania były jeszcze łatwiejsze. Panowanie króla Asarhaddona nad Asyrią w VII wieku p.n.e. było naznaczone klęską militarną zadaną przez Elamitów, a także kolejną – w Egipcie. Jakie rozwiązanie zastosował człowiek, który stworzył kronikę Asarhaddona, nieznany nam z imienia? Najłatwiejsze! Po prostu całkowicie pominął w swojej relacji te drobne niepowodzenia. Inni monarchowie mogli wykazywać się jeszcze większą przedsiębiorczością w zarządzaniu narracją. Kiedy książę moskiewski Dymitr Doński pokonał armię mongolsko-tatarską w bitwie na Kulikowym Polu w 1380 roku, kronikarze nazwali ten sukces decydującym zwycięstwem, dzięki któremu księstwo moskiewskie uwolniło się od obcej dominacji. Fakt, że już dwa lata później Mongołowie splądrowali i spalili stolicę, a władcy moskiewscy przez całe następne stulecie musieli składać zwycięzcom hołd lenny, został w tej historii przemilczany.

W 1782 roku Benjamin Franklin spreparował dodatek do gazety, będący opisem krwawych konsekwencji nikczemnego spisku: Anglicy mieli rzekomo płacić rdzennym Amerykanom za skalpy kolonistów. Rozdał gazety przyjaciołom, a oni przekazali je dalej. Wkrótce tę makabryczną historię powieliły prawdziwe gazety, choć była ona fake newsem czystej wody. Ale kto by się przejmował takim drobnym szczegółem? Kto i jak miałby sprawdzić te informacje, nawet gdyby chciał? Franklinowi udało się wzbudzić gniew ludzi i skierować oskarżenia na angielskiego króla, a ponadto przedstawić rdzennych Amerykanów jako barbarzyńską piątą kolumnę. Negatywne emocje odżyją w trakcie nierozstrzygniętej wojny w 1812 roku i wpłyną na traktowanie Indian po wojnie.

Zawód korespondenta wojennego pojawił się prawdopodobnie dopiero w latach pięćdziesiątych XIX wieku, kiedy to londyński „The Times” wysłał Williama Howarda Russella na pierwszą linię frontu, aby zdał relację z przebiegu wojny krymskiej – co ten uczynił z drobiazgowością wywołującą ostre reakcje: opisał los zwykłych żołnierzy i nieudolność War Office. Wieści z wojen zaczęły wówczas trafiać do kategorii aktualności, nie były już domeną historyka czy pamflecisty. Podczas I wojny światowej cenzura stała się konieczna. Wówczas pojawił się pomysł akredytacji dziennikarskich i instruowania korespondenta wojennego, aby działał zgodnie z wytycznymi urzędników. Już wtedy jednak – gdy telegraf i telefon przyspieszyły komunikację – coraz częstszym sposobem przekazywania informacji były kroniki filmowe, krótkometrażowe dzieła zawierające wiadomości oraz dokumenty, które zwykle poprzedzały filmy w kinach. Starcie między osobami zarządzającymi informacjami, manipulatorami oraz tymi, którzy szukają prawdy, stawało się coraz bardziej zaciekłe.

Medialna zmiana reguł

W dzisiejszych czasach, gdy państwom jak nigdy wcześniej zależy na systemowym kontrolowaniu narracji dotyczącej działań zbrojnych, wprowadzenie jakiejkolwiek cenzury staje się coraz trudniejsze (wyjątkiem mogą być tylko reżimy totalitarne). Wojna w Wietnamie była prawdopodobnie pierwszym konfliktem, podczas którego państwo nie mogło kontrolować mediów, czego symbolem stały się amerykańskie relacje z ofensywy Tet z 1968 roku – szczerze mówiąc, w dużej mierze sensacyjne. Zakończyła się ona zdecydowaną porażką militarną Północy, ale – być może na skutek porównań z wcześniejszymi entuzjastycznymi doniesieniami – wywołała falę krytycznych komentarzy w amerykańskich mediach, które przedstawiły te wydarzenia tak, jakby były one strategicznym sukcesem sił z północy Wietnamu. Relacje te wymusiły na Białym Domu reakcję: musiał on dokonać ponownej oceny swojego zaangażowania w wojnę. Kluczową rolę odegrała w tym wypadku telewizja – medium, którego rząd amerykański jeszcze nie nauczył się doceniać. Medium, które mogło sprawić, że jeśli nie wojna, to odmienna perspektywa wojny trafiła do salonu każdego Amerykanina.

Działo się to jednak w czasie, gdy nie istniały media społecznościowe. Nieudane próby przekonania świata, że władze w Moskwie nie mają nic wspólnego z wydarzeniami w ukraińskim Donbasie, częściowo wynikały z niefrasobliwego zachowania rosyjskich żołnierzy, którzy chętnie zamieszczali selfie z zadowolonymi minami przed znakami drogowymi lub innymi punktami orientacyjnymi na VKontakte – rosyjskim odpowiedniku Facebooka. Również próby odcięcia Damaszku od mediów umożliwiających relacjonowanie szczegółów dotyczących krwawej wojny w Syrii okazały się nie do końca skuteczne dzięki nowemu pokoleniu dziennikarzy obywatelskich, którzy udostępniali całemu światu informacje zbierane osobiście oraz własne materiały. Hasztagi, memy i selfie same w sobie stały się bronią na nowych wojnach narracyjnych i rozprzestrzeniły się tak samo jak wszechobecny karabin AK-47.

Wszystkie dane wyciekają – dzięki informatorom i aktywistom internetowym, hakerom i nieostrożnym uczestnikom wydarzeń, uzależnionym od mediów społecznościowych. Informacje przedostają się przez wszelkie państwowe blokady i tamy, na których rządy kiedyś mogły polegać. W połączeniu z krytyczną społeczną oceną ludzkich i ekonomicznych konsekwencji wojny i ogromnym wzrostem kosztów pełnoskalowych konfliktów przemysłowych, a następnie postindustrialnych to, co kiedyś wydawało się hobby wojskowych arystokratów i tradycyjnych monarchii, dla decydentów na całym świecie stało się ostatecznością.

Czytaj więcej

Jan Zielonka: Nie chcę i nie oczekuję führera w Europie

Wszystkie wojny w końcu stają się po prostu zwykłymi wojnami

Do tego dochodzi najwidoczniej zwiększający się wpływ prawa międzynarodowego i „trybunału” światowej opinii publicznej, ale żeby to zrozumieć, musimy wrócić na chwilę do ewolucji konfliktów zbrojnych. Pierwszym zorganizowanym działaniom wojennym od razu towarzyszyły próby uregulowania praw i zasad właściwego postępowania w tych specyficznych warunkach. Reguły te określały tak zwaną „wojnę sprawiedliwą” i usiłowały zamknąć w definicjach zasady jej prowadzenia. Hinduistyczny poemat epicki „Mahabharata” – pisany, redagowany i przerabiany seryjnie prawdopodobnie w ciągu sześciu stuleci, począwszy od III wieku p.n.e. – jest w równym stopniu traktatem filozoficznym, co cyklem wręcz legendarnym. Znaczna część z dwustu tysięcy wersów eposu zwiera opis debaty na temat istoty dharmayuddha, czyli „wojny sprawiedliwej”. W końcowym wniosku czytamy, że wojny należy toczyć tylko wtedy, gdy zawiodą wszelkie inne metody i próby rozwiązania konfliktu, a na pewno nie pod wpływem chwilowego gniewu. Ponadto powinno się je prowadzić z uwzględnieniem zasady proporcjonalności i człowieczeństwa oraz, o ile to możliwe, unikać zabijania niewinnych czy stosowania metod uznanych za niepotrzebne okrucieństwo, takich jak zatrute strzały.

Punktem wyjścia tych wczesnych definicji było jednak zagadnienie moralności, a nie regulacje. Grecki filozof Arystoteles uważał, że wojna jest moralnie uzasadniona, jeśli prowadzi się ją, aby uniknąć zniewolenia – ale przy tym także po to, aby zniewolić ludzi będących „naturalnymi niewolnikami”. Chodziło o tych, którzy zasłużyli na niewolę głównie dlatego, że (co za głuptasy!) nie urodzili się Grekami. Z kolei rzymskie pojęcie ius gentium, czyli „prawo narodów”, również było zasadniczo normatywne, jako pojęcie prawa międzynarodowego bazowało na wartościach i wspólnym rozumieniu, co jest dobre, a co złe. Później Augustyn z Hippony, jeden z pierwszych teologów chrześcijaństwa, próbował uzasadnić zaangażowanie na rzecz pacyfizmu w świecie pełnym watażków i potencjalnych zdobywców. W swoim dziele zatytułowanym „Państwo Boże” (łac. „De Civitate Dei”), powstałym między 413 a 426 rokiem, przekonywał, że grzechem może być już zwykła obojętność na triumf zła, i przypisywał sens „wojny sprawiedliwej” konfliktom czysto obronnym, wojnom toczonym w imię zachowania pokoju. „Mądry człowiek będzie prowadził wojny sprawiedliwe” i nie będzie narzekał na konieczność, „gdyby bowiem nie były sprawiedliwe, nie prowadziłby ich”. Quod erat demonstrandum.

W tym wszystkim chodziło o moralne uzasadnienie wojny – często subiektywne – przez tych, którzy realizowali swoje pragnienia pod pretekstem wątpliwej sprawiedliwości. W 1095 roku papież Urban II ostrzegał chrześcijan, że „rasa przeklęta, rasa, której Bóg jest całkiem obcy” zdobyła Jerozolimę i Ziemię Świętą, a tym samym walnie przyczyniła się do pierwszej krucjaty. To wydarzenie stanowiło początek prawie dwustuletniego konfliktu, podczas którego przelano morze krwi, czasu zdrad i wzajemnych prześladowań. A jednak kolejni papieże twierdzili, że były to wojny sprawiedliwe.

W 1452 roku inny papież, Mikołaj V, wydał bullę „Dum Diversas”, aprobującą ujarzmianie „Saracenów, pogan i innych niewiernych oraz innych wrogów Chrystusa”. W 1513 roku Hiszpanie wykorzystali ją, aby uzasadnić prawo – pochodzące od Boga – do zagarnięcia ziem Nowego Świata i prowadzenia krwawych wojen w celu podporządkowania sobie Azteków, Inków, Majów i innych narodów Ameryki Południowej. Ale przecież były to wojny sprawiedliwe. W tej kwestii zgadzali się i papieże, i monarchowie.

Fragment książki Marka Galeottiego „Wszystko jest wojną. Jak mocarstwa zrobiły z ciebie broń” w przekładzie Arkadiusza Romanka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Foto: mat.pras.

Czy koszt klasycznej wojny jest tak duży, że nie dopuszczamy do siebie myśli o rozpoczęciu tego rodzaju działań? Nic bardziej mylnego. Nie ma wątpliwości, że obecnie na przygotowania do wojny wydajemy więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Myśliwiec Spitfire z czasów II wojny światowej kosztował wówczas około 12,5 tysiąca funtów, co jest równowartością współczesnych 822 tysięcy funtów. Natomiast myśliwiec piątej generacji F-35 Lightning II kosztuje obecnie Wielką Brytanię 92 miliony funtów. Innymi słowy: za jednego F-35 można byłoby kupić sto dwanaście spitfire’ów. Wszystkie sześćset czterdzieści myśliwców RAF używanych podczas bitwy o Anglię kosztowałyby nas (nawet z uwzględnieniem dzisiejszego spadku wartości pieniądza) mniej niż sześć F-35. Narzędzia niezbędne do prowadzenia współczesnej wojny są rzeczywiście bardzo drogie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich