Bogusław Sonik: Donald Tusk i glonojady

Od 2001 r. podejście do polityki ogromnie się zmieniło. W 2015 r. PiS doszło do władzy z narracją, że część społeczeństwa została wykluczona z podziału owoców transformacji i należy to zmienić. Od tego sposobu myślenia nie będzie już odwrotu. […] Filozofia zaciskania pasa w imię pomyślności przyszłych pokoleń nie da nikomu zwycięstwa wyborczego - mówi Bogusław Sonik, były poseł PO, obecnie bezpartyjny.

Publikacja: 12.05.2023 10:00

Bogusław Sonik: Donald Tusk i glonojady

Foto: Paweł Zechenter/pap

Plus Minus: Przestał pan pasować do Platformy Obywatelskiej jako konserwatysta. Sekretarz generalny PO stwierdził, że nie będzie dla pana miejsca na liście do Sejmu, a pan odszedł z partii. Poczuł się pan urażony?

Nie czuję się urażony, tylko zażenowany niedojrzałością tego typu dyskursu politycznego. Można dyskutować o takim lub innym rozwiązaniu problemów, ale nie mówić – bez żadnej dyskusji – o wyrzuceniu z list za poglądy. Sprawy światopoglądowe w PO zawsze były prywatną sprawą posłów, a nie powodem do szykan.

Gdy 22 lata temu powstała Platforma Obywatelska, to współtworzyły ją dwa środowiska – Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego i liberałów. W miarę upływu czasu konserwatystów było coraz mniej, aż doszło do sytuacji, że za konserwatyzm wywala się z list wyborczych.

Myślę, że SKL popełniło błąd, nie negocjując dla siebie podobnego statusu, jaki wynegocjowały PSL i Polska 2050, decydując się na wspólny start w tegorocznych wyborach. Nie zachowaliśmy autonomii, pozwoliliśmy się wchłonąć przez struktury powstającej PO, co umożliwiło wypychanie konserwatystów z nowej formacji. To był grzech pierworodny i przyczyna późniejszych relacji wewnątrz Platformy.

Spośród tzw. trzech tenorów, którzy założyli Platformę Obywatelską, Maciej Płażyński był przedstawicielem nurtu konserwatywnego i jako pierwszy odszedł z partii, bo nie czuł się tam dobrze.

No tak, on był z SKL. Ale odszedł też drugi tenor, czyli Andrzej Olechowski, który był liberałem. Został Donald Tusk. Nie wykluczam, że Tusk już wcześniej myślał o twardym, jednoosobowym przywództwie, ale po przegranej w wyborach prezydenckich 2005 r. uznał, że musi mieć całkowicie lojalną i podporządkowaną tylko sobie formację. Podczas kampanii w 2011 r., gdy Tusk jeździł po Polsce, nie pozwalał, żeby posłowie byli obecni w jego otoczeniu. A jego współpracownicy nazywali posłów glonojadami, które chcą się do Tuska przykleić.

Do czego ta lojalność i podporządkowanie były mu potrzebne?

Zorientował się, że aby zwyciężać w polskich warunkach politycznych, nie można budować partii różnych frakcji. To zresztą jest dominujące myślenie w całej polskiej polityce, nie tylko w PO. Partie mają być zdyscyplinowanymi formacjami, w których przywódca nadaje ton, a członkowie nie powinni mieć prawa do myślenia samodzielnego i innego, niż proponuje centralne kierownictwo.

Czytaj więcej

Tadeusz Tomaszewski: Magdalena Ogórek żądała zbyt wiele

Przecież w PO były przez jakiś czas skrzydła, które zresztą dawały jej możliwość sięgania po większą grupę wyborców.

Przez jakiś czas rzeczywiście to było utrzymywane. Ale pamiętam spotkanie pod Kielcami po przegranej Donalda Tuska w wyborach prezydenckich. Wtedy zauważyłem, że wyraźnie zmierza w kierunku jednoosobowego przywództwa. Tymczasem SKL było partią debaty, różnych środowisk, łączącą grupę wiejską i miejską. Ucieszyłem się, gdy po moim powrocie z Francji Jan Rokita i Bronisław Komorowski zaproponowali mi przyłączenie się do powstającego SKL. Odpowiadało mi to ze względu na więzi towarzyskie z ludźmi, których darzyłem szacunkiem i uznaniem. Na dodatek formuła SKL była bardzo demokratyczna i ogromnie ciekawa.

Krakowska grupa konserwatystów, w której pan działał, była prężna i znacząca.

Przewodził jej Zygmunt Berdychowski i to on umiejętnie prowadził nasze środowisko, doprowadzając do zbudowania podmiotu politycznego, istotnego w skali kraju. W SKL toczyło się życie polityczne takie z prawdziwego zdarzenia – spotykaliśmy się, jeździliśmy po Polsce, mieliśmy do siebie zaufanie i szacunek, a gdy przyjmowaliśmy jakieś stanowisko, to było ono porządnie przedyskutowane.

Byliście też dobrze zorganizowani. Podczas prawyborów na jedynki na listach w 2001 r. przedstawiciele SKL często pokonywali liberałów. Zdarzało się, że ten werdykt był jednoosobowo zmieniany przez Donalda Tuska.

Rzeczywiście miały miejsce takie zdarzenia. Dochodziło oczywiście do tego, że ktoś przywoził na prawybory więcej zwolenników, a ktoś mniej. Ale z drugiej strony podejmowanie jednoosobowych decyzji nieco zgrzytało w tym ciekawym otwarciu obywatelskim. Nigdy nie widziałem takiego zaangażowania potencjalnych wyborców, jak podczas tworzenia PO.

W każdym razie z naszej strony było już za późno, żeby się z tego wszystkiego wycofać albo zmienić reguły wzajemnych relacji. Tym bardziej że wśród naszych członków była grupa, której nie podobał się projekt PO. Nie przystąpili do nowej partii. Od początku obawiali się, że SKL zostanie zmarginalizowane. Było to pewne ostrzeżenie, którego władze partii nie uwzględniły. Przy czym nie tylko ludzie zostali zmarginalizowani, ale i nasz pomysł na świat.

Jednak czara goryczy długo się nie przelewała – odszedł z PO Płażyński, potem został wypchnięty Jan Rokita, a konserwatyści nadal trwali.

Wypchnięcie Jana Rokity było specyficzne. On dość długo łudził się, że może być równorzędnym graczem i partnerem Donalda Tuska. Odbywałem z nim rozmowy na ten temat. Po czym narodził się pomysł na PO-PiS.

Pomysł na odsunięcie SLD od władzy, sanację życia publicznego i wspólne kierowanie krajem. Rokita bardzo go lansował.

No właśnie. Ale gdy PiS wygrało wybory parlamentarne i prezydenckie, to Tusk podjął decyzję, że tak nie może być.

Koalicja z PiS na pierwszym miejscu już Tuskowi nie odpowiadała?

No właśnie.

Żałował pan tego PO-PiS?

Tak. Byłem szefem klubu PO-PiS w sejmiku małopolskim i do dzisiaj zachowałem wizytówkę z tą nazwą.

Wybory samorządowe 2002 r. – to był jedyny przypadek, kiedy PO-PiS zafunkcjonował.

Rzeczywiście. I przyznam, że współpraca z PiS w sejmiku układała się bardzo w porządku. Dlatego pozostał we mnie sentyment do tego projektu. Choć jakiś czas później rozmawiałem z Aleksandrem Hallem, który powiedział, że z Jarosławem Kaczyńskim nie da się zrobić żadnej wspólnoty. On ma swoje wizje, które będzie realizował za wszelką cenę.

Spędził pan 12 lat w Brukseli jako eurodeputowany PO. Ciekawe, jak w tym czasie zmieniał się europarlament i zasady tam obowiązujące?

W 2004 r., czyli w naszej pierwszej kadencji, zostaliśmy przyjęci bardzo życzliwie. Polska była wtedy bardzo doceniana. Mieliśmy szczęście, że przewodniczącym naszego środowiska w Europejskiej Partii Ludowej został Jacek Saryusz-Wolski, który miał ogromną wiedzę, doświadczenie i szacunek. A poza tym był stanowczy i potrafił dbać o interesy Polski oraz naszej grupy. Ale to były zupełnie inne czasy. Po wyborach w 2004 r. doszło do utworzenia tzw. nieformalnego koła polskiego, w ramach którego spotykali się dość regularnie wszyscy polscy deputowani, z przedstawicielami rządowymi, i omawialiśmy kolejne posunięcia. Uważaliśmy, że istnieje wspólny interes polski ponad podziałami politycznymi. To była formuła niespotykana w innych przedstawicielstwach narodowych. Teraz to jest nie do pomyślenia

Pamięta pan spór o traktat z Lizbony i hasło Jana Rokity „Nicea albo śmierć”?

Oczywiście. Nasza grupa była stanowczo przeciw zmianie sposobu liczenia głosów, bo Polska na tym traciła. Saryusz-Wolski naciskał, żeby tego nie zmieniać. Domagał się też, żeby w europejskiej służbie zagranicznej, która miała być ustanowiona, ustalono kwoty zatrudnienia dla poszczególnych państw. Ale wtedy Radosław Sikorski, szef MSZ, uciął tę sprawę, stwierdzając, że Polska nie będzie takiego systemu bronić. Nie wiem, jakie były argumenty jego i rządu, bo nie odbyło się żadne spotkanie na ten temat.

Wcześniej doszło do próby uchwalenia konstytucji europejskiej.

To był krok w kierunku federalizacji Unii i ograniczenia roli państw członkowskich. U nas nie miał szans na akceptację, ale wcześniej konstytucję odrzuciły w referendach Francja i Holandia, zatem polskie stanowisko nie miało już znaczenia. Znamienne jest, że mimo odrzucenia konstytucji rola państw narodowych i tak została ograniczona. To pokazuje sposób funkcjonowania Unii Europejskiej, która potrafi do skutku forsować swój sposób myślenia. Jeżeli upada konstytucja, to robimy to w inny sposób. Przykładowo, polski opór przeciwko traktatowi z Lizbony, z tym niekorzystnym dla nas ustalaniem wagi naszych głosów, załagodzono tzw. kompromisem z Joaniny, który był czysto retorycznym manewrem. Okazało się później, że jego przyjęcie nie miało większego znaczenia.

Czy gdy zaczęła się awantura wokół konstytucji i traktatu z Lizbony, pomyślał pan sobie: „nie do takiej Unii wstępowaliśmy”? Czy też uznał pan, że zmiany są naturalne?

Nie uważałem, że zmiany są naturalne. Natomiast na własne oczy zobaczyłem, że w Unii Europejskiej wszystko jest negocjowalne, że nie ma żadnych twardych zasad. Wszystko można zmienić. Sądzę, że stoją za tym pozytywne pobudki, mianowicie wola tych, którzy mają głos decydujący w Unii Europejskiej, żeby budować jej potęgę za wszelką cenę. Że to powinna być instytucja sprawna, skuteczna, szybka w podejmowaniu decyzji. Dlatego przechodzi się do porządku dziennego nad brakiem jasności kryteriów, bo najważniejsze jest, żebyśmy mieli jako Unia siłę sprawczą. Z tego wynika ów trend na przejmowanie kompetencji narodowych i przerzucanie ośrodka decyzyjnego do Brukseli.

Czytaj więcej

Piotr Skwieciński: Rosja powinna być postrachem dla wszystkich dookoła

Uważa pan, że ten trend jest dobry?

Myślenie może być dobre, ale sądzę, że nie ma w tej chwili przyzwolenia wśród obywateli państw unijnych na tego typu działania.

Jeżeli Unia Europejska ma być silna, bogata i podejmująca mądre decyzje, to dlaczego forsuje „Fit for 55”, o którym to programie znawcy mechanizmów gospodarczych mówią, że może bardzo osłabić konkurencyjność gospodarki unijnej?

Tutaj wchodzimy w sferę wiary i technologii. Chodzi o wiarę, że technologiczne rozwiązania pozwolą na skok decyzyjny. Pamięta pani oburzenie, jakie towarzyszyło decyzji o zakazie używania zwykłych, energochłonnych żarówek? Mieliśmy w tej sprawie spotkanie z jednym z komisarzy europejskich, który w odpowiedzi na naszą krytykę powiedział, że trzeba mieć wiarę w to, iż technologia rozwiąże problem, i że prędzej czy później wszyscy się z tym pogodzą, bo to będzie użyteczne rozwiązanie. A teraz mamy nowoczesne żarówki energooszczędne wysokiej klasy i rzeczywiście wszyscy się z tym pogodzili. Sądzę, że w przypadku „Fit for 55” mamy do czynienia z podobnym rozumowaniem: nie bójcie się, bo to będzie korzystne. Tłumaczyłem kiedyś w Brukseli, że nie bierze ona pod uwagę realiów gospodarek Europy Wschodniej, opartych na węglu, i jeżeli mamy przeprowadzić zieloną transformację, to muszą być na to wygospodarowane spore fundusze. Teraz mówi się o funduszach na ten cel, ale moim zdaniem za późno. Jeśli od razu dostalibyśmy wsparcie finansowe, to atmosfera wokół tego programu byłaby inna. Swoją drogą polski rząd, wyrażając zgodę na zieloną transformację, chyba nie zdawał sobie sprawy, jak konsekwentna będzie polityka Unii Europejskiej w tej sprawie.

Rządzący myśleli, że to jest pomysł sezonowy, który zniknie przy pierwszych problemach?

Dlatego nie było wśród polskich polityków zrozumienia dla tych spraw. W końcówce rządów PO na ministra środowiska powołano nawet, nie wiedzieć dlaczego, ekonomistę. Próbowałem przekonywać, że Polska powinna postawić na rozwój i badania nad zielonymi technologiami, ponieważ w rodzącym się dopiero obszarze mielibyśmy podobny start, jak inne państwa, a naszą przewagą byłyby kadry – utalentowani młodzi ludzie dostrzegający swą szansę. Nikt nie chciał tego słuchać. Zlekceważono też bliźniaczy pomysł prof. Janusza Filipiaka, twórcy Comarchu. Rządzącym wydawało się, że w tej sprawie będzie można manewrować i nie będzie tak źle, jak ostrzegają eksperci. Dlatego nikt się do tej zmiany nie przygotowywał, czego dowodem było budowanie kolejnego bloku węglowego. Z tego powodu zresztą odszedł z PGE Krzysztof Kilian, który sprzeciwiał się tej inwestycji. Zatem nie dowierzano, że te bramy mogą się zamknąć. Tymczasem w Parlamencie Europejskim można wiele rzeczy wydyskutować, jeżeli ktoś się do tego przyłoży.

A pan coś wydyskutował?

Tak. Byłem odpowiedzialny za raport dotyczący gazu łupkowego. Wtedy mieliśmy do czynienia z wściekłym atakiem na wydobycie tego gazu. Aktywiści ekologiczni chcieli zakazać wydobycia gazu z łupków w Europie i poszczególne kraje już zaczynały to wprowadzać. Niedawno okazało się, że niektórzy aktywiści dostawali potężne wsparcie finansowe z Rosji. Udało mi się doprowadzić do kompromisu w tej sprawie, bo zgodziliśmy się, że wydobycie będzie możliwe z pewnymi ograniczeniami, np. nie można tego robić w sąsiedztwie wód mineralnych itd. Uważam to za swój sukces. Wtedy też w naszej komisji dyskutowaliśmy o ETS, czyli systemie opłat za emisję CO2. Dominowała chęć, żeby Europa była liderem w ograniczaniu emisji dwutlenku węgla i chciano do tego doprowadzić w specyficzny sposób, czyli za pomocą opłat. Lobby ekologiczne domagało się wtedy ograniczenia darmowych ETS-ów dla krajów, bo one znacząco obniżały cenę prawa do emisji CO2.

Czy spodziewano się, że po zmianach cena pójdzie do górę aż tak bardzo, że ETS-y staną się kulą u nogi dla niektórych gospodarek?

Chodziło właśnie o to, żeby ceny poszły w górę, co miało przyspieszyć zieloną transformację. My, jako polscy deputowani w EPP, byliśmy temu przeciwni, ale środowiska ekologiczne z frakcji socjalistów i z Europejskiej Partii Ludowej na to naciskały i wygrały. Znowu mieliśmy do czynienia z ryzykowną nadzieją, że technologia rozwiąże wszystkie problemy.

W 2015 r. zasiadł pan w krajowym Sejmie. Akurat wtedy Nowoczesna rozpoczęła swój rajd w sondażach. Czy miał pan wrażenie, że PO zbliża się do swojego schyłku?

Nie. Miałem zaufanie do Grzegorza Schetyny, który był bardzo twardym i stanowczym zawodnikiem. To on jako przewodniczący wymyślił, żeby jeździć po całej Polsce i rozmawiać z ludźmi, co teraz jest kopiowane. Poza tym Schetyna mówił, że PO, wierna swojej konserwatywnej kotwicy, odbuduje pozycję.

Konserwatywna kotwica szybko została podniesiona. Pamiętam głosowanie w sprawie projektu obywatelskiego dotyczącego prawa do aborcji. Posłowie, którzy głosowali za odrzuceniem tego projektu w pierwszym czytaniu, byli wzywani na dywanik.

To prawda, ale myśmy ustalili na posiedzeniu klubu poselskiego, że ci, którzy nie zgadzają się z tamtym projektem, po prostu nie biorą udziału w głosowaniu. A trzy osoby wyłamały się z tego ustalenia i zagłosowały za odrzuceniem projektu w pierwszym czytaniu. Dlatego wyciągnięto wobec nich konsekwencje.

Kolejni konserwatyści opuścili PO. Czy w tej chwili jest jeszcze jakieś konserwatywne środowisko w PO?

Poseł Czesław Mroczek robił regularne spotkania naszego środowiska, nawet w pandemii. Ale ostatnie spotkanie, w którym uczestniczyłem, dotyczyło stosunków Kościół–państwo w różnych krajach europejskich – odbyło się ok. półtora roku temu.

Dlaczego PO nie była w stanie przełamać dominacji PiS przez siedem lat? W 2019 r. opozycja zbudowała wspólną listę kandydatów do europarlamentu, a rezultat był prawdziwą porażką, szczególnie dla PO.

Był taki odgórny pomysł, że jak się weźmie na wspólną listę byłych premierów, to będziemy mieli sukces. Moim zdaniem wzięcie pod nasze sztandary postkomunistycznych żubrów – Millera i Cimoszewicza – było poważnym błędem. Oni zniechęcili część naszego elektoratu do głosowania na tę listę. Co niektórzy powtarzają zresztą, że to nie była pełna wspólna lista, bo Wiosna poszła osobno. A poza tym PiS sprytnie zbudowało swoją kampanię wokół tego, że Rafał Trzaskowski promował Kartę LGBT. Zatem PiS postawiło w tamtej kampanii na sprawy światopoglądowe, a nie na sprawy europejskie.

Podrzuciliście im temat, dziwne byłoby, gdyby nie skorzystali.

To fakt. Ten temat został im przyniesiony na tacy. To był rodzaj miny podłożonej pod naszą kampanię.

A jak pan ocenia zamieszanie wokół wyborów prezydenckich 2020?

Sukcesem PO było, po pewnych turbulencjach, postawienie na Rafała Trzaskowskiego, który okazał się dobrym kandydatem i wyrównał szanse w tym wyścigu.

Dlaczego tak źle poszło Małgorzacie Kidawie-Błońskiej?

Od początku jedynym kandydatem, który mógł się skonfrontować z prezydentem Andrzejem Dudą, był Rafał Trzaskowski. Tyle że on nie chciał się na to zdecydować. Również Donald Tusk odmówił kandydowania w tamtych wyborach. Kidawa-Błońska wysłana na front miała bardzo trudne zadanie. Wydawało się, że kobieta w roli kandydata na prezydenta zdobędzie duże poparcie, ale okazało się inaczej.

Może to Borys Budka okazał się nieudolnym liderem, który nie potrafił poprowadzić narracji w tamtej kampanii?

Polityka jest czasami nieprzewidywalna. Bez przerwy wieszano psy na Grzegorzu Schetynie, że to zły przewodniczący. Ale za jego czasów PO miała 28–29 proc. poparcia. Na wszystkich spotkaniach mówiłem: „nie przesadzajcie z tą krytyką Schetyny”. Ale działacze wymienili go na Borysa Budkę, za którego czasów poparcie dla PO spadło do kilkunastu procent. To też był wynik zjawiska, o którym mówiliśmy: w wodzowskich strukturach wizerunek partii jest kreowany przez lidera i jego osobisty wizerunek, a mniej przez pracę poszczególnych ogniw partii.

Czytaj więcej

Andrzej Szejna: Rozpędzono machinę, która miała staranować SLD

Rafał Trzaskowski osiągnął bardzo dobry wynik w wyborach prezydenckich. Czy roztrwonił swój kapitał, odmawiając kierowania partią wtedy, gdy był o to proszony?

Liderami partyjnymi zostają politycy, którzy mają w sobie coś drapieżnego i gotowi są wiele poświęcić, by realizować swe idee. Rafał nigdy nie miał instynktu drapieżcy. On buduje swoją pozycję na wzór Johna Kennedy’ego – przystojny, stosunkowo młody człowiek, świetnie się prezentujący, który tworzy swoją pozycję dzięki funkcjonowaniu na arenie międzynarodowej. Ale umiejętności budowy partii nie posiada. Partia może go tylko wspierać w jego aspiracjach.

A jak pan ocenia działania Tuska jako lidera? Te jego pomysły na babciowe, kredyt zero procent itd.? Niezbyt to pasuje do partii, która wyrosła z nurtu liberalnego.

Od 2001 r. podejście do polityki ogromnie się zmieniło. W 2015 r. PiS doszło do władzy z narracją, że część społeczeństwa została wykluczona z podziału owoców transformacji i należy to zmienić. Od tego sposobu myślenia nie będzie już odwrotu. 15–20 lat temu PO budowała swoją pozycję na hasłach obniżania podatków, co miało stymulować rozwój gospodarczy. Ale z tym się wiązały niskie płace, umowy śmieciowe itd. Teraz filozofia zaciskania pasa w imię pomyślności przyszłych pokoleń nie da nikomu zwycięstwa wyborczego.

Plus Minus: Przestał pan pasować do Platformy Obywatelskiej jako konserwatysta. Sekretarz generalny PO stwierdził, że nie będzie dla pana miejsca na liście do Sejmu, a pan odszedł z partii. Poczuł się pan urażony?

Nie czuję się urażony, tylko zażenowany niedojrzałością tego typu dyskursu politycznego. Można dyskutować o takim lub innym rozwiązaniu problemów, ale nie mówić – bez żadnej dyskusji – o wyrzuceniu z list za poglądy. Sprawy światopoglądowe w PO zawsze były prywatną sprawą posłów, a nie powodem do szykan.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi