Andrzej Halicki: Zabrakło nam społecznego słuchu

Zawsze mieliśmy dwie myśli przewodnie: „nie ma wolności bez solidarności” i „liberalizm to pełna odpowiedzialność”. Nawet skrót PO rozwijaliśmy czasami w ten właśnie sposób - mówi Andrzej Halicki, europoseł PO, minister administracji i cyfryzacji w latach 2014–2015.

Publikacja: 14.04.2023 10:00

Andrzej Halicki: Zabrakło nam społecznego słuchu

Foto: Andrzej Iwańczuk/REPORTER

Plus Minus: Czy jest pan ciągle liberałem? Bo liberalizm chyba przestał być modny?

Nie uważam tak i nie zmieniłem poglądów. Byłem, jestem i będę liberałem, choć w czasach PRL, gdy szukałem swojej identyfikacji, nikt nie wiedział, co to znaczy. Była PZPR i jej przybudówki, a o liberalizmie nikt nie słyszał. Szukałem tej identyfikacji w klubach dyskusyjnych.

Skutecznie się jej pan doszukał, skoro w latach 1990–1992 został pan rzecznikiem Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jak to wtedy wyglądało?

Robiliśmy wielkie rzeczy, zmieniające rzeczywistość z dnia na dzień. Wprowadzaliśmy zasady rynkowe do gospodarki, która nie miała z tym nic wspólnego. To było coś, czego nigdy nie przeżyliśmy i chyba już nie przeżyjemy. Ale dla nas marzeniem była też możliwość „oddychania w wolnym świecie”. Nie myśleliśmy o studiach czy pracy za granicą. Chcieliśmy tylko wyjeżdżać. Dzisiejsi młodzi ludzie mają zupełnie inne marzenia. Nie rozumieją tamtej przeszłości, która dla mnie jest taka ważna.

Co pan zapamiętał z okresu rzecznikowania w KLD?

Było trochę historycznych momentów. Pamiętam pierwsze wolne wybory do gmin, które stanowiły prawdziwy fundament demokracji. Bez tej zmiany ustrojowej, jaką był demokratyczny samorząd, nie byłoby sukcesu polskiej transformacji. Ta kwestia jest niedoceniana i chyba nie do końca dobrze opisana. Podczas obrad Okrągłego Stołu podstolik poświęcony samorządności nie zakończył się konkluzją. Strony – opozycyjna i rządowa – były w tych sprawach tak odległe, że nie udało się poczynić wspólnych uzgodnień. Ale dzięki temu senator Jerzy Stępień bardzo szybko przygotował ustawę, która została uchwalona w marcu 1990 roku, a w maju odbyły się wybory do rad gmin. Komuniści chyba nie docenili tego tematu, a to w rzeczywistości była błyskawiczna transformacja ustrojowa. Później były wybory prezydenckie i wokół Lecha Wałęsy powstał szerszy obóz, którego dwa filary stanowiły KLD i Porozumienie Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Było to prawdziwe porozumienie ponad podziałami, a po nich własny rząd z premierem Bieleckim.

To porozumienie poprzedziła wojna na górze między Tadeuszem Mazowieckim a Lechem Wałęsą.

Efekt tego starcia był łatwy do przewidzenia. Lech Wałęsa, startując na prezydenta, był przywódcą narodu, mimo że nie miał za sobą partii politycznej. W 1989 roku na wybory parlamentarne powstał Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, czyli nurt reprezentujący osoby o bardzo różnych poglądach, ale zespolone w drużynie, która miała obalić komunę i trwale zmienić ustrój Polski na demokratyczny i prozachodni. Wszyscy pomieścili się na jednej liście – od późniejszego KLD do przyszłej Solidarności Pracy Ryszarda Bugaja, która była na drugim biegunie. Jedna lista dała sukces ugrupowaniom solidarnościowym i przyniosła efekt w postaci udanej transformacji.

Czytaj więcej

Jan Filip Libicki: Religia w szkołach nie spełniła swojego zadania

Pana środowisko, liberałów, zyskało na zwycięstwie Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich. Gdańscy liberałowie bardzo poszli do góry, gdy Jan Krzysztof Bielecki został premierem.

Rzeczywiście nazywano nas gdańskimi liberałami, bo kilka znaczących postaci pochodziło z Trójmiasta, ale nasze środowisko było obecne w różnych miastach w Polsce. I to prawda, że nominacja dla Jana Krzysztofa Bieleckiego politycznie nas wywindowała. Ale też mierzyliśmy się z trudnymi wyzwaniami. Realizowaliśmy reformę Leszka Balcerowicza i musieliśmy walczyć z jej negatywnymi skutkami, np. z hiperinflacją. Jednostkowe odczyty inflacji były przerażająco wysokie. A mimo to mieliśmy akceptację społeczną. Pojawiło się nawet określenie na nasze rządy – polska droga rozwoju. KLD jasno też stawiał sprawę prozachodniego kursu, czyli naszego członkostwa w NATO i Unii Europejskiej. Chcieliśmy też, żeby mieszkaniec Warszawy czy Krakowa żył na takim samym poziomie jak paryżanin czy londyńczyk. To były nasze aspiracje.

W latach 90. kolejne rządy musiały się raczej mierzyć z pauperyzacją społeczeństwa, z upadającymi firmami i rosnącym bezrobociem, niż cieszyć się wzrostem poziomu życia.

Przy takiej utracie wartości pieniądza, trudnościach na rynku, przy bankructwach zakładów pracy to było nieuniknione. A jeszcze mieliśmy Armię Czerwoną na naszym terytorium. Dyskusje o trzeciej drodze rozwoju i miękkim kursie politycznym albo neutralności militarnej były na porządku dziennym. To był kolejny problem w naszym obozie solidarnościowym.

Kto chciał miękkiego kursu? Pamiętam tylko hasło NATO bis Lecha Wałęsy. Byli inni politycy z obozu Solidarności, którzy kontestowali nasze członkostwo w NATO i UE?

Pierwszy program wyborczy KLD z Cetniewa był właśnie temu poświęcony. Byłem zaangażowany w jego tworzenie. Pamiętam pierwszą debatę wyborczą w TVP we wrześniu 1991 na ten temat, podczas której miałem adwersarzy zarówno z prawej, jak i lewej strony naszego obozu. To byli: Jacek Kuroń, wówczas z Unii Demokratycznej, i Jarosław Kaczyński, lider Porozumienia Centrum. A NATO bis Lecha Wałęsy wcale nie było pomysłem na nowy sojusz, tylko wyrazem frustracji i próbą wywarcia presji na przeciągające się decyzje polityczne.

Kuroń i Kaczyński kwestionowali obecność Polski w NATO?

Chciałem powiedzieć, że ten kierunek nie był oczywisty. Gdy powiedziałem o naszym kursie dla bezpieczeństwa i rozwoju Polski, to usłyszałem np., że nie po to z jednego paktu występujemy, żeby od razu wstępować do następnego. Dzisiaj nikt nie podważa tamtych decyzji dotyczących NATO i UE, ale wydawało mi się, że i wtedy powinno to być niepodważalne dla wszystkich. Ukraina może dziś byłaby w innej sytuacji, gdyby w latach 90. podążyła naszą drogę na Zachód. A miała ku temu warunki polityczne, bo wcześniej niż Polska wybrała demokratyczny parlament. Wałęsa popchnął sprawę członkostwa Polski w NATO w Pradze w 1994 roku, Bill Clinton dał wreszcie zielone światło.

My za sprawą porozumień Okrągłego Stołu byliśmy na szarym końcu, jeżeli chodzi o przeprowadzenie wolnych wyborów.

Właśnie, choć to my jako pierwsi w obozie socjalistycznym rozpoczęliśmy zmiany. To my popchnęliśmy to domino, ale u nas proces przebiegał dużo wolniej. Mimo to pamiętam entuzjazm. Wszystko było nowe, a wcześniej wydawało się nieosiągalne. Bardzo szybko pojawiła się też krytyka naszych działań, chociaż mało które społeczeństwo przeszło transformację sprawniej i skuteczniej niż my. Przecież nasi sąsiedzi byli w o wiele lepszej kondycji gospodarczej po upadku komunizmu. Gdyby ktoś na początku lat 90. przewidział naszą obecną pozycję, to zostałby uznany za fantastę. Warto też pamiętać, że obóz Solidarności rozpadł się wtedy na wiele formacji. Pamięta pani, ile komitetów wyborczych wprowadziło swoich przedstawicieli do Sejmu I kadencji, czyli w 1991 roku?

Kilkanaście?

Kilkanaście to było partii, a komitetów ponad 30. Wiele z nich to efemerydy jednej kadencji. Zapadła mi w pamięć nazwa jednoosobowego komitetu z Krakowa „Sojusz kobiet przeciwko trudnościom życia”. Polska Partia Przyjaciół Piwa wprowadziła do Sejmu swoich przedstawicieli. Można się było pogubić w tym gąszczu inicjatyw. Po części to była zasługa Jarosława Kaczyńskiego, bo on oponował przeciwko jednemu blokowi pod nazwą Solidarność. Stawiał na pluralizm. Po tych wyborach do negocjacji o powołaniu rządu przystąpiło bodaj 11 partii politycznych. KLD popełnił wtedy błąd, bo powinien był przyłączyć się do większego bloku, w którym można by było zachować tożsamość środowiska.

Do kogo mieliście się przyłączyć?

Później taką formacją, do której się przyłączyliśmy, była Unia Demokratyczna, z czego powstała Unia Wolności.

To było już po przegranych wyborach 1993 roku.

Nie tylko my je przegraliśmy, kilka innych środowisk prawicowych również wypadło z parlamentu, na czym skorzystali postkomuniści. Najpierw przejęli władzę, a potem jeszcze obsadzili urząd prezydenta.

Pamiętam kampanię KLD z 1993 roku, gdy przez Warszawę przeszła parada w amerykańskim stylu, z orkiestrą i skąpo odzianymi dziewczynami w fikuśnych kapelusikach. Na tle ówczesnej rzeczywistości wyglądało to na całkowite oderwanie się od rzeczywistości.

Nasze hasło tamtej kampanii brzmiało „Milion nowych miejsc pracy”.

Wyborcy odebrali to jak szyderstwo. Dopisywali np. „milion nowych miejsc pracy dla swoich” albo „milion gruszek na wierzbie”.

Nie byłem już wtedy rzecznikiem KLD, szykowałem się do odejścia z polityki i dystansowałem się od tej formuły kampanii. Prowadził ją Jacek Merkel, który miał zachodnich doradców. Rzeczywiście ich pomysły nie przystawały do naszych realiów. Zarazem jednak mieliśmy komplet dobrze przygotowanych ustaw.

Czytaj więcej

Mirosław Czech: Wybory puściłem na żywioł

Na pewno pamięta pan noc lustracyjną i obalenie rządu Jana Olszewskiego w Sejmie I kadencji?

Uważam, że lustracja była niezbędna, ale to, co się wydarzyło w Sejmie, było zaprzeczeniem skutecznej lustracji. Wygenerowało to tylko późniejsze konflikty i kłopoty, których można było uniknąć. Nigdy nie została dokonana rzetelna lustracja, komuniści nie zostali należycie rozliczeni. To też był efekt słabości naszego obozu solidarnościowego.

Był pan zwolennikiem rozliczeń, np. dekomunizacji?

Tak. Na pewno nie byłem zwolennikiem braku rozliczeń. W czasach PRL należałem do radykalnego nurtu NZS. Byłem jednym z pomysłodawców akcji odzyskiwania majątków od komunistycznych organizacji młodzieżowych, ale także od PZPR. Przeprowadziliśmy szereg akcji i okupacji budynków należących do postkomunistów.

Pamięta pan film „Nocna zmiana” i widoczne zaangażowanie Donalda Tuska w obalenie rządu Olszewskiego? Lecha Wałęsę, który mówił, że trzeba to zrobić szybko? Jak pan to oceniał?

Pierwszym inicjatorem odwołania rządu Olszewskiego był Jarosław Kaczyński. Mówił o tym na spotkaniu w hotelu Marriott na przełomie stycznia i lutego 1992 roku. Warto to przypomnieć.

Ale do odwołania rządu doszło w czerwcu 1992 roku. Czy ocenia pan ówczesne działania za słuszne?

Tak. Rząd nie miał stabilnej większości w Sejmie, stąd te rozmowy formacji solidarnościowych, by zbudować zaplecze parlamentarne. Rząd Olszewskiego nie był skuteczny, pojawiały się napięcia społeczne i nie miał większości w Sejmie, zatem musiał upaść.

Gdy odszedł pan z polityki, to powrócił dopiero po 12 latach.

W 2005 roku.

Rządzić miał wtedy PO–PiS.

Pozytywnie odbierałem tę inicjatywę. Rządy SLD nie były zbyt sympatyczne, panowała m.in. korupcja. Dlatego ten PO–PiS mi odpowiadał.

A dlaczego do niego nie doszło?

Negocjacje nie potoczyły się właściwie. Ale nie uczestniczyłem w nich. Mandat objąłem jakiś czas po wyborach, gdy Hanna Gronkiewicz-Waltz z niego zrezygnowała. W 2006 roku włączyłem się w kampanię samorządową, a w 2007 roku zostałem posłem zawodowym, rezygnując z własnej działalności gospodarczej.

Przed wyborami w 2005 roku był taki projekt PO referendum w sprawie ujednolicenia trzech stawek podatkowych PIT, CIT i VAT. „Trzy razy 15” – tak to się nazywało.

Pamiętam doskonale. Jestem zwolennikiem jak najprostszych i niskich podatków, bo uważam, że pieniądze należy uwolnić na inwestycje i tworzenie miejsc pracy.

Ale nigdy tego nie wdrożyliście, choć rządziliście przez osiem lat. Dlaczego?

Dla wprowadzenia takiej reformy trzeba mieć dużą i stabilną większość, a my nie byliśmy w rządzie sami. Mieliśmy koalicjanta, który nie podzielał naszych poglądów na podatki. Ale ogólnie rozwiązań proinwestycyjnych było sporo. Przypomnę np. dużą ulgę budowlaną, dzięki której wybudowano sporo mieszkań, także na wynajem. Takich mechanizmów było więcej. Trzeba też pamiętać, że kilka miesięcy po wygranych wyborach upadł bank Lehman Brothers. To zmieniło wszystko. Mieliśmy głęboki kryzys ekonomiczny w Europie.

A pamięta pan wojnę z prezydentem Lechem Kaczyńskim? Wojnę o samolot, o miejsce przy stole w Brukseli?

Nie pamiętam, żeby był to istotny problem. Jakieś emocje się pojawiały, ale zasadnicza polityka zagraniczna była prowadzona wspólnie i nie mam wątpliwości co do tego, że tak powinno być i teraz.

W rządzie Ewy Kopacz był pan ministrem administracji i cyfryzacji. Przeprowadził pan aukcję internetu LTE, dzięki czemu PiS miało pieniądze na sfinansowanie programu 500+. Dlaczego wy nie wpadliście na ten pomysł?

Te 9,5 mld zł uzyskane z aukcji rzeczywiście stanowiło podwaliny projektu 500+. Szkoda, że tak późno udało się doprowadzić do sprzedaży, dopiero na przełomie września i października. Nie mieliśmy już szans na wydanie tych pieniędzy.

PiS też nie miało tych pieniędzy przed wyborami. A mimo to obiecywało wydać je na pomoc rodzinom z dziećmi.

Wyborcy zdecydowali o tym, w jaki sposób i kto te pieniądze rozdysponuje. Chcę podkreślić, że tamta decyzja była nie tylko ważna z powodów finansowych, ale także mocno popchnęła Polskę technologicznie do przodu. Mieliśmy wówczas bardzo konkurencyjny rynek telefonii komórkowej, działały na nim cztery firmy, a pasma LTE zostały objęte przez wszystkich uczestników aukcji. I wszyscy zaoferowali bardzo dobre warunki dla klientów. A straszono mnie wtedy, że zostanę wywieziony na taczkach z powodu wzrostu kosztów dla klientów. Nic takiego się nie stało. Pojawiał się też argument, że będziemy płacić kary nałożone przez UE za przeprowadzenie tej aukcji. W obawie przed politycznymi konsekwencjami wstrzymywano się przez kilka lat z decyzją o przeprowadzeniu aukcji. Ja ją przeprowadziłem szybko i konsekwentnie.

Dlaczego Unia Europejska miałaby karać Polskę?

Sam jestem ciekaw dlaczego. Moim zdaniem to były ataki lobbingowe. Przewijały się takie pomysły, żeby podjąć decyzję arbitralnie. Nawet były takie osoby w PiS, które publicznie mówiły, że wyniki aukcji zostaną anulowane.

Przecież PiS chciało wydać pieniądze.

Oczywiście. Na końcu zwyciężyła chęć wydania pieniędzy, ale były osoby, które forsowały koncepcję jednego podmiotu, kontrolowanego przez państwo.

Jakie błędy popełniliście, że w 2015 roku przegraliście wybory?

Zabrakło nam słuchu społecznego.

Donald Tusk słynął ze swojego słuchu społecznego.

Ale on już wtedy był przewodniczącym Rady Europejskiej, z czego oczywiście byliśmy bardzo dumni. Był bardzo ważnym, charyzmatycznym liderem. Funkcja w Unii Europejskiej to był rodzaj uznania jego dokonań w Polsce. Jednak ta zmiana na pewno spowodowała nową konfigurację polityczną i to ta nowa konfiguracja podlegała ocenie wyborców.

PiS w 2015 roku przekonywał w kampanii, że 25 lat naszej transformacji nie było takim cudownym okresem, jak opowiadał np. Bronisław Komorowski w swojej kampanii prezydenckiej.

Dodam, że PiS lansowało hasło „Polska w ruinie”. Co było zadziwiające, bo lider PiS Jarosław Kaczyński od początku uczestniczył w przemianach, począwszy od Okrągłego Stołu, w obradach którego uczestniczył. Był szefem Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, uczestniczył w różnych rządach. Zatem Kaczyński wymazywał gumką własne uczestnictwo w tych przemianach, żeby uprawiać propagandę klęski. Była to agresywna, negatywna kampania, która pogłębiła podziały społeczne.

Dlaczego nie potrafiliście odpowiedzieć na hasło „Polska w ruinie”? Każdy widział, że Polska nie była w ruinie.

A jednak część osób dała wiarę tej propagandzie albo ludzie chcieli zmian za wszelką cenę. Wydaje mi się, że dzisiaj ci wyborcy mogliby czuć się oszukani, gdy widzą, jak bardzo wydrenowane są portfele Polaków, zrujnowane budżety samorządów itd. Ale z naszych błędów powinniśmy wyciągnąć wnioski. Wydawało nam się, że wszyscy widzą absurdalność i nieprawdziwość hasła „Polska w ruinie”, tymczasem część wyborców podzielała ten punkt widzenia. Nie można bagatelizować żadnych sygnałów płynących ze społeczeństwa ani czarnej propagandy. Takie jest doświadczenie kampanii wyborczej 2015 roku.

A może krytycy skutków transformacji mieli rację, że trzeba było ją inaczej poprowadzić?

Bardzo łatwo jest krytykować innych i mówić, że to wszystko ich wina. Problemy były autentyczne i trzeba się było nad nimi dużo szybciej i dużo bardziej troskliwie pochylić. Ludzie skonfrontowani z bardzo trudną sytuacją dnia codziennego chcieli uzyskać receptę na życie, a może tylko dostać nadzieję, że będzie lepiej. PiS im to zaoferowało, choć jakoś nie widzę, żeby hasła o umiarze, pokorze i pracy, powtarzane przez Beatę Szydło, były realizowane.

Czytaj więcej

Marek Jurek: Nastrój epoki zaślepia

Czy socjalna oferta Donalda Tuska jest postulatem liberalnym? Wydaje się, że liberałowie nigdy nie proponowali babciowego.

Idea jest z gruntu liberalna i zakłada powrót młodych kobiet na rynek pracy oraz ich aktywność zawodową i rozwój. Ich przychody oraz dodatkowe świadczenia, które te osoby zapłacą, mogą służyć społecznym celom. W ostatnich latach ok. 300 tys. kobiet przestało pracować, zatem jest to bardzo poważna wyrwa na rynku pracy. W Polsce widać rosnącą bierność zawodową kobiet, spowodowaną transferami społecznymi (500+), a następnie pandemią Covid-19. Zależy nam na powrocie kobiet na rynek pracy.

Czyli nie zgadza się pan z krytyką tego pomysłu przez Leszka Balcerowicza, waszego dawnego lidera?

Nie zgadzam się. Dobrze, że pani zaznaczyła, iż to jest nasz były lider. A Leszek Balcerowicz po doświadczeniach transformacji powinien być podwójnie uważny, gdy feruje takie wyroki. Bardzo cenię prof. Balcerowicza, pamiętam debaty, jeszcze w czasach PRL, poświęcone tematowi „Co po komunizmie”. Wtedy był wizjonerem, ale uważam, że dzisiaj powinien więcej słuchać. Bo dzisiaj mechanizmy społeczne są dużo bardziej skomplikowane, a nie ma przyzwolenia społecznego, tak jak kiedyś pod parasolem Solidarności, na przeprowadzanie trudnych reform. Zatem sytuacja jest dzisiaj bardziej skomplikowana niż na początku lat 90.

Czy zatem polski liberalizm, przez niektórych nazywany dzikim neoliberalizmem, został skompromitowany?

Po pierwsze, są na naszej scenie politycznej prawdziwie twardzi neoliberałowie, ale nie należą do naszego środowiska, tylko założyli Unię Polityki Realnej. To oni proponowali zero procent podatku dochodowego i minimum udziału państwa, które opłacałoby tylko wojsko, policję i służby mundurowe. Za resztę obywatele płaciliby sobie sami. Dzisiaj ten nurt polityczny notuje rosnące poparcie. A nasz liberalizm to jest odpowiedzialność. Zawsze mieliśmy dwie myśli przewodnie: „nie ma wolności bez solidarności” i „liberalizm to pełna odpowiedzialność”. Nawet skrót PO rozwijaliśmy czasami w ten właśnie sposób.

Plus Minus: Czy jest pan ciągle liberałem? Bo liberalizm chyba przestał być modny?

Nie uważam tak i nie zmieniłem poglądów. Byłem, jestem i będę liberałem, choć w czasach PRL, gdy szukałem swojej identyfikacji, nikt nie wiedział, co to znaczy. Była PZPR i jej przybudówki, a o liberalizmie nikt nie słyszał. Szukałem tej identyfikacji w klubach dyskusyjnych.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi