Andrzej Janikowski: Trzysta procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL

W czasach PRL poczucie humoru nie było mocną stroną władzy, a niewinny żart obywatela z przodowników pracy często prowadził wprost do… obozu pracy.

Publikacja: 24.03.2023 17:00

Przodownicy pracy byli pod szczególną ochroną władz z Urzędem Bezpieczeństwa włącznie. Na zdjęciu: w

Przodownicy pracy byli pod szczególną ochroną władz z Urzędem Bezpieczeństwa włącznie. Na zdjęciu: wiec na Politechnice Warszawskiej, październik 1951 r.

Foto: PAP/Jan Tymiński

Uważa się, że śmiech jest korzystny dla zdrowia – dotlenia organizm, rozładowuje napięcie i wprawia w dobry nastrój. Trzeba jednak wiedzieć, z czego, a zwłaszcza z kogo się śmiać.

W minionej epoce pewne sprawy stanowiły tabu. Nie wolno było żartować z władzy i jej przedstawicieli, czyli również z przodowników. A w każdym razie publicznie – szacunek dla przodowników gwarantowała przecież konstytucja.

Dokumenty zgromadzone w Instytucie Pamięci Narodowej pokazują stosunek władz do osób, które o tym nie wiedziały. Wystarczyło kilka nieostrożnych słów pod adresem przodowników, aby poczuć siłę pięści socjalistycznej praworządności. W tamtym czasie żarty były traktowane jak sprawy polityczne, dlatego interesował się nimi Urząd Bezpieczeństwa, a sądzeniem oskarżonych niejednokrotnie zajmowały się sądy wojskowe. Czasami udało się ujść spod bata komunistycznych sędziów, czasami oskarżeni otrzymywali wyroki bezwzględnego pozbawienia wolności.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Cywilizacje rodzą się i umierają

Cień Pstrowskiego

O złotej regule milczenia najwyraźniej zapomniał – a może nigdy jej nie znał – Jan Skowron. Był to chłop przyuczony do zawodu ślusarza i niewykluczone, że nie do końca zdawał sobie sprawę z reguł obowiązujących w komunistycznym państwie. W styczniu 1953 roku na terenie Północno-Łódzkich Zakładów Przemysłu Jedwabniczego pozwolił sobie zażartować ze słynnego przodownika pracy. Jednak władze poczucie humoru miały drętwe i stwierdziły, że robotnik „wyszydził ustrój i wyraził się krytycznie o górniku Wincentym Pstrowskim”.

Już kilka dni później Skowron został aresztowany, a sprawa trafiła do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi. O co właściwie poszło? W krytycznym dniu Skowron przyszedł do pracy przed siódmą rano. Tak się złożyło, że właśnie wtedy strażnik Marian Tonkiel, porządkując teren zakładu, usypał niewielki kopczyk ze śniegu, który wyglądał trochę jak mogiła. Ślusarz spojrzał na kopiec i powiedział, że to grób i że tu leży robotnik ubogi, co przekroczył normę i wyciągnął nogi. Podobne powiedzonko krążyło po kraju po śmierci Wincentego Pstrowskiego z taką różnicą, że mówiło się o górniku ubogim. Ale odniesienie było oczywiste. Skowron przez jakiś czas stał przy kopczyku i namawiał przechodzących obok pracowników zakładów do napisania tego hasła na śniegu. Skończyło się tym, że ktoś rzeczywiście to zrobił. Hasełko wywoływało śmiech i wesołe komentarze idących do pracy robotników.

Kilka godzin później kopczyk śniegu zniknął, ale prawdziwe problemy Sko- wrona dopiero się rozpoczęły. Najgorsze było to, że przez pewien czas te „słowa wyszydzające ustrój Polski Ludowej” były widoczne dla innych pracowników idących do pracy. Ciekawe, że w toku śledztwa nie udało się ustalić nazwiska robotnika, który wykonał napis. Strażak Tonkiel w tych zakładach odbywał służbę po raz pierwszy i nikogo nie znał z widzenia, ale jak napisano w aktach: „fakt ten jednak nie osłabia winy Skowrona Jana, który z całą świadomością wypowiadając się wrogo w tej czy innej formie o normach produkcyjnych wyszydzał ustrój Państwa Polskiego”.

Oficer śledczy UB Wiesław Teodorczyk, który podpisał się pod wnioskiem, uznał, że: „ponieważ wyszydzanie w tej formie systemu produkcji mogło niewątpliwie mieć demoralizujący wpływ na załogi robotnicze, wniesiona kara obozu pracy całkowicie odpowiada winie Skowrona”.

Prokuratura zażądała kary sześciu miesięcy pozbawienia wolności. Finał tej sprawy nie był zbyt miły. Komisja Specjalna z Warszawy na posiedzeniu wyjazdowym w Łodzi orzekła skierowanie Jana Skowrona do obozu pracy na trzy miesiące, z zaliczeniem okresu pobytu w areszcie.

Ciężki żart Wesołka

Wiemy już, że poczucie humoru zdecydowanie nie było mocną stroną władzy – sprawa z Dolnego Śląska tylko nas w tym przeświadczeniu utwierdzi. Pewnego styczniowego dnia roku 1953 obywatel Henryk Derlikowski, kierownik garażu Wrocławskich Zakładów Włókien Sztucznych, zobaczył na burcie samochodu Star 20, którym w przedsiębiorstwie jeździł przodownik pracy Cezary Januszkiewicz, metalowy krzyż z napisem „Za sumienną pracę”, a obok niego tabliczkę z napisem „śp. Cezary Januszkiewicz”, trupią główką, wizerunkiem ciężarówki i butelki z napisem „95%”. Kierownik szybko namierzył żartownisia. Był to, nomen omen, Henryk Wesołek – kierowca zatrudniony w tym zakładzie. Dodajmy, że same WZWS należały do przedsiębiorstw, które przekraczały normy. Jeszcze w tym samym 1953 roku wręczono mu sztandar przechodni za dobre wyniki produkcyjne.

Kierowca samodzielnie wykonał wspomniane przedmioty z ołowiu. Potem pokazał je tym pracownikom WZWS, którzy akurat znajdowali się w garażu. Wesołek przytwierdził je do ciężarówki, ale tak, aby nikt go przy tej czynności nie zobaczył. Żart był wtedy, jak u Kundery, sprawą decydującą o losach człowieka. Dlatego w połowie marca prokuratura wniosła o areszt tymczasowy. W uzasadnieniu podano, że Wesołek napisał słowa i wykonał znaki ośmieszające przodowników pracy oraz rozpowszechniał fałszywe wiadomości mogące wywołać niepokój społeczny. Przeszukano także jego mieszkanie, w którym zarekwirowano dwa bagnety, tabliczki i wiertła.

Jak to w takich sprawach bywało, żartujący i obiekt żartu bardzo się od siebie różnili. Jeśli chodzi o kwestie zawodowe, to oskarżony nie był wysoko oceniany przez przełożonych. Wesołek na Ziemie Odzyskane przyjechał w 1946 roku i we Wrocławiu zatrudnił się jako kierowca. Potem powołano go do wojska, a po odbyciu służby pracował w WZWS jako szofer. W 1950 roku odsiedział cztery miesiące za jakieś przewinienia. W przeciwieństwie do niego Januszkiewicz był przez kierownictwo zakładu oceniany wysoko – podejmował zobowiązania, które realizował.

Oskarżony przyznał się do tego, że zażartował z przodownika, ale odrzucił zarzut, że zrobił to złośliwie. Jak się tłumaczył, nie wiedział, że dowcip zostanie potraktowany jako czyn polityczny, a użyte słowa będą zinterpretowane jako wrogie w stosunku do przodowników pracy. UB miało jednak własny pogląd na tę sprawę – uznano, że była to próba zastraszenia przodownika pracy. Prosta jak działanie cepa komunistyczna logika kazała skierować Henryka Wesołka do jednego z obozów pracy przymusowej.

Czytaj więcej

Moda na starość. Ciuchy, kremy i superfarma

Szydercze uśmiechy

W zasobach IPN-u znajdują się dokumenty dotyczące sprawy prowadzonej przez sąd wojskowy w Gdańsku przeciwko Stanisławowi Babulewiczowi. Mężczyzna ten został w połowie września 1950 roku zatrzymany przez Urząd Bezpieczeństwa. Lista zarzutów była długa: rozpowszechnianie fałszywych wiadomości na temat współzawodnictwa pracy, wychwalanie ustroju kapitalistycznego i uderzenie milicjanta. Podejrzany był strażnikiem więzienia w Sztumie. Był bezpartyjny, a w więziennictwie pracował od 1948 roku. Jak pisano w aktach, w 1949 roku na urządzonej przez straż więzienia prasówce, której tematem było współzawodnictwo, wyraził się krytycznie o górnikach oraz „prowadził szydercze uśmiechy”.

Oprócz tego Babulewicz dość odważnie, choć jak już wiemy, niezupełnie zgodnie z prawdą, głosił tezy, że towarzysz Pstrowski umarł przez to, że brał udział w wyścigu pracy. Kwestionował też publicznie wysokość nagród wypłacanych górnikom rekordzistom. Według zeznania świadków prowadzący prasówkę podał w wątpliwość to, że górnicy polscy dostają za rekordy 60–70 tysięcy złotych. Kiedy rozwiązywał mu się język, opowiadał, że we Francji miał znacznie lepsze warunki. Do tych w Polsce najwyraźniej nie mógł się przyzwyczaić. Było to o tyle zrozumiałe, że urodził się we Francji i do 1947 roku mieszkał w tym kraju z rodzicami. Był repatriantem, co czasem wykorzystywał w rozmowach z władzami. Ogólnie nie przepadał za komunizmem i jego symboliką. W przypływie szczerości powiedział, że ze sztandaru pracy może zrobić onuce. Z akt wynika, że Babulewicz był pracownikiem raczej niesfornym – karano go parę razy kilkudniowym aresztem za naruszenia regulaminu więziennego. Choć przyznano też, że w życiu prywatnym prowadził się nienagannie. Mimo tych kar nie zmienił zdania o władzy ludowej, a nawet jeszcze bardziej jej nie lubił. Cóż, wiele wskazuje na to, że Stanisław Babulewicz oberwał za tak zwany całokształt twórczości. W IPN-ie znajduje się zeznanie milicjantów, którzy zatrzymali go kilka lat później, w lipcu 1950 roku. Będąc w towarzystwie kolegi, zachowywał się dość głośno przed jakimś hotelem w Sztumie. Obaj byli nieco podchmieleni i zaczepiali kobiety. Być może zachowywali się arogancko, bo zwrócili uwagę patrolujących teren milicjantów. Ci usiłowali przywołać ich do porządku, ale bezskutecznie. Funkcjonariusze MO poprosili o podanie nazwisk, na co usłyszeli, że „takim hojom nazwisk nie potrzebuje dawać”.

Mężczyźni stawali się agresywni, atmosfera gęstniała z każdą sekundą. Babulewicz ciągle ubliżał stróżom porządku. Od słowa do słowa doszło do szarpaniny, więc milicjanci aresztowali obu strażników i zaprowadzili ich najpierw na posterunek MO, a potem do ich miejsca pracy, czyli do więzienia. Z notatki wynika, że takich konfliktowych sytuacji między służbą więzienną a milicją było więcej. Po krótkim procesie wyrok w tej sprawie zapadł 7 grudnia 1950 roku. Wojskowy Sąd Rejonowy skazał Babulewicza na rok więzienia za wywołanie burdy i znieważenie milicjantów, ale uniewinnił go od zarzutu rozpowszechniania fałszywych informacji na temat górników rekordzistów. W uzasadnieniu napisano, że krytyka wyrażana półgłosem nie zawierała w sobie cech przestępstwa, tym bardziej że – co podkreślono – oskarżony był repatriantem z Francji i mógł nie znać stawek płaconych górnikom w Polsce. Babulewicz składał apelacje, a także wnosił o warunkowe zwolnienie, ale odsiedział swoje. Wypuszczono go 2 października 1951 roku.

Egzekutor przodownikiem

W dniu 16 grudnia 1950 roku pewien oficer UB sporządził następującą notkę: „W dniu 14 grudnia 1950 Stasiaczek, który pracuje na ślusarni, wieszał krzyże po warsztacie ludziom pracującym na warsztacie – obywatelowi Słani Stanisławowi i innym przodownikom pracy. Krzyż ten został zrobiony na warsztacie ślusarskim, ale w który dzień to nie jest ustalone”.

Potem okazało się, że te krzyże wykonano z drewna, a na niektórych znajdowała się pięcioramienna gwiazda, a na innych napisy „Za trudy i znoje” i „Za dobrą pracę”. Przyczepiano je różnym pracownikom – dla kawału. Sam Stanisław Słania zeznał, że przytwierdzono mu do pleców krzyż za to, że był przodownikiem pracy. Sytuacja wywołała wesołość wśród innych pracowników. Krzyże wyrabiano w Zakładach Materiałów Ogniotrwałych w Skawinie, a potem sprzedawano Kościołowi. Niektórzy świadkowie zeznali, że wywieszanie tych krzyży to zwykły żart pracowników. Jedno było pewne – takie żarty robiono w zakładzie od dłuższego czasu. Niekiedy przypinano krzyże papierowe, a czasem drewniane – niewielkie, długości 5 centymetrów. O psikusy podejrzewano uczniów Szkoły Przysposobienia Przemysłowego, czyli SPP. Wytypowano kilku podejrzanych, których „profilaktycznie” aresztowano. Równocześnie określono priorytety dla ubeckiej sieci agenturalnej, która miała rozpracowywać środowiska pracy w stolarni i ślusarni. Wytypowano też kandydatów do werbunku. W toku dochodzenia stwierdzono, że rzeczywiście – krzyże wykonywali uczniowie SPP. Udało się też ustalić, że robiono je, aby ośmieszyć przodowników.

Jednak w styczniu następnego roku nastąpił zadziwiający zwrot w tej sprawie. Aresztowano pięciu podejrzanych – w tym Stanisława Słanię, od którego sprawa się zaczęła, a nie zatrzymano Stasiaczka. W trakcie przesłuchania okazało się, że Słania, odznaczony medalem Zwycięstwa i Wolności 1945 oraz Odznaką Grunwaldzką, w czasie wojny był łącznikiem organizacji WRN, czyli Polskiej Partii Socjalistycznej – Wolność Równość Niepodległość. Po wojnie wstąpił do milicji, ale zaraz z niej go wyrzucono za… wrogość wobec MO i pijaństwo. Inny podejrzany, Szymon Piszczyk, również w czasie wojny miał kontakty z AK i WRN, a poza tym był aktywnym członkiem PSL Stanisława Mikołajczyka. Po aresztowaniu wyżej wymienionych rada zakładowa, POP i dyrekcja zakładów w Skawinie wysmażyły wspólnie niezły elaborat: „Oświadczenie. Załoga Skawińskich Zakładów Materiałów Ogniotrwałych wykonała plan roczny na dzień 13 grudnia 1950 roku o godzinie 12 w południe, na 17 dni przed terminem, o czym syrena fabryczna oznajmiła pracującej załodze. Ten radosny fakt, ów sukces, wieńczący wysiłek całej załogi, świadomej ważności Planu sześcioletniego, został zakłócony przez poderwanie autorytetu władzy ludowej i przodownikom pracy na tutejszym zakładzie przez powieszenie krzyży na plecach przodowników pracy, a (byli) to: Gancarz Michał wyrabiający 140 proc. normy, Wasyl Piotr 135 proc., Wodniak Włodzimierz 177 proc. oraz szeregu innym przodownikom. Załoga fabryki wstrząśnięta takowym faktem prosi o surowy wymiar kary dla winnych”.

Ostatecznie akt oskarżenia skierowano przeciwko trzem osobom: Kazimierzowi Grzywaczowi, Szymonowi Piszczykowi i Stanisławowi Słani. Zarzucano im, że „w grudniu 1950 roku na terenie Fabryki Materiałów Ogniotrwałych w Skawinie, w sposób złośliwy i obniżający powagę Organów Władzy Ludowej, sporządzali z drzewa lub papieru Krzyże Zasługi dla przodowników pracy (…), które bądź to rozwieszali na transparentach Wart Pokoju, bądź przypinali na plecach przodownikom pracy tego Zakładu”.

W czasie rozprawy udało się wykazać, że oskarżeni rzeczywiście przypięli krzyże kilku przodownikom – nie udało się natomiast ustalić, kto przyczepił krzyż do sztandaru Warty Pokoju. Spośród oskarżonych tylko jeden przyznał się do winy. Piszczek się nie przyznał, a Słania twierdził, że nic nie pamięta. Jak to często bywa w takich sprawach, dojście do prawdy było trudne – zeznania różniły się od siebie. Bo w ściśle tajnych – wtedy – raportach wysłanych do MBP pisano, że to jednak Wilhelm Stasiaczek przypiął krzyż Stanisławowi Słani, przodownikowi pracy. Oczywiście sprawę zinterpretowano jako wrogą robotę „elementów reakcyjnych zatrudnionych na obiekcie”.

Słania zeznał, że krzyż przypiął mu… Mieczysław Godzik, pracownik ślusarni. O co chodziło? Ze ściśle tajnego meldunku do naczelnika wydziału IV w Krakowie wynika, że UB wzięło na cel Słanię z zupełnie innych powodów: „W sprawie podejrzanego Słani mamy podejrzenie, że mógł on być inspiratorem, bo był to nieujawniony członek WRN. Według WRN to mógł on być w plutonie egzekucyjnym, brał udział w rozstrzelaniu ludzi na terenie Świdnicy”.

Czytaj więcej

50 lat „The Dark Side of the Moon”. Wciąż wzbudza bicie serca

UB w kwietniu 1951 przyznało, że sprawa nadawała się do umorzenia, bo przytwierdzanie krzyży było formą żartu mającą na celu ośmieszenie kolegów z pracy i dokuczenie im. Urząd przyznawał, że poziom inteligencji i wyrobienie polityczne oskarżonych były niskie. Zalecano, aby sprawę potraktować jako wykroczenie i skierować ją na drogę administracyjną. Ostatecznie uznano, że nie kwalifikuje się ona do rozpatrywania przez sąd. Z końcem maja oskarżeni zostali zwolnieni z aresztu, a sprawa dalej toczyła się na drodze administracyjnej. Nie udało się udowodnić, że wspomniane trzy osoby działały w zmowie. Jednak 16 lipca 1951 roku zostały one zatrzymane ponownie. Prokuratura powiatowa zwróciła się z wnioskiem do Komisji Specjalnej o skierowanie oskarżonych do obozu pracy: Grzywacza na rok, Słanię na dziewięć miesięcy, a Piszczyka na pół roku. I to jest przedostatni dokument w tej sprawie. Ostatni, z 1964 roku, to pismo dotyczące brakowania i niszczenia materiałów archiwalnych. Notka dotyczy Kazimierza Grzywacza.

Fragment książki Andrzeja Janikowskiego „Trzysta procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL”, wydanej przez Prószyński i S-ka

Uważa się, że śmiech jest korzystny dla zdrowia – dotlenia organizm, rozładowuje napięcie i wprawia w dobry nastrój. Trzeba jednak wiedzieć, z czego, a zwłaszcza z kogo się śmiać.

W minionej epoce pewne sprawy stanowiły tabu. Nie wolno było żartować z władzy i jej przedstawicieli, czyli również z przodowników. A w każdym razie publicznie – szacunek dla przodowników gwarantowała przecież konstytucja.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich