Maciej Makselon: Byłem językowym terrorystą

Feminatywy to żadna nowomowa, ani wymysł współczesnych feministek, ani na pewno niepotrzebna komplikacja języka. A równocześnie stały się kwestią ideologiczną, zupełnie niepotrzebnie, i budzą ogromne emocje - mówi Maciej Makselon, polonista.

Publikacja: 03.02.2023 10:00

Maciej Makselon: Byłem językowym terrorystą

Foto: Mirosław Stelmach

Plus Minus: Jeden głośny wykład i od razu Jana Miodka chcą z ciebie zrobić.

Do prof. Miodka jest mi bardzo daleko pod każdym względem. O feminatywach i języku opowiadam od dłuższego czasu, między innymi w mediach społecznościowych, ale wykład na konferencji TED faktycznie poniósł się daleko i respons był zaskakujący. Oczywiście głosy są nie tylko pozytywne, bo z jednej strony te porównania do prof. Miodka, które przyjmuję jako najwyższy komplement, ale z drugiej strony czytam o sobie, że jestem „pizdusiem w rurkach” i „soyboyem”.

Kim?

Też nie miałem pojęcia. Myślałem, że chodzi o taką kliszę. Człowieka z warszawki pijącego latte na sojowym. A okazuje się, że to zupełnie inne uniwersum – to chłopiec pozbawiony wszelkich cech męskich, co podobno wynika ze zbyt dużego spożycia soi, która ma wpływać na zaburzenia gospodarki hormonalnej u mężczyzn.

Ale czy facet opowiadający o tym, jak nazywać kobiety, to nie jest właśnie ten słynny mansplaining – protekcjonalne wyjaśnianie świata przez mężczyzn?

Ale ja nie opowiadam o kobietach, tylko o języku. Absolutnie nie chcę mówić paniom, jak mają się określać, bo to ich prywatna sprawa. Przedstawiam tylko merytoryczne argumenty, którymi chcę demontować agresywną retorykę przeciw feminatywom. To trochę walka o prawo do korzystania z języka wedle uznania i potrzeb. Dodajmy – z poprawnego języka. Bo jak ktoś powie „chirurżka”, a ma do tego pełne prawo, to od razu wybucha feminatogeddon i milion ludzi się oburza, że coś im się narzuca. Przepraszam, ale w jaki sposób używanie jakiegoś słowa jest narzucaniem? A dodajmy, że ten milion osób oburzonych tym, że ktoś miał czelność powiedzieć „chirurżka”, jednocześnie krzyczy o neomarksizmie, nowomowie, brakach w znajomości języka polskiego… Te argumenty tak mocno przykleiły się do feminatywów, że mamy dziś do czynienia z poważną dezinformacją.

I myślisz, że w swoim słynnym już wykładzie, dostępnym choćby na YouTubie, rozbroiłeś tę dezinformację?

Wykład TED ma określoną 18-minutową formułę, więc nie da się powiedzieć wszystkiego i wiele nieprawdziwych argumentów będzie jeszcze długo wracać. Jako osobę zajmującą się językiem bardzo drażni mnie, kiedy powtarza się na temat języka głupoty. A feminatywy to żadna nowomowa, ani wymysł współczesnych feministek, ani na pewno niepotrzebna komplikacja języka. Te wszystkie argumenty są dość proste do obalenia. A równocześnie feminatywy stały się kwestią ideologiczną, zupełnie niepotrzebnie, i budzą ogromne emocje.

Czytaj więcej

Mateusz „Exen” Wodziński: Dostarczyłem do Ukrainy już 44 terenówki

A ty widzisz tę ideologię po jednej czy po obu stronach tego sporu?

Gdybym powiedział, że tylko po jednej, byłoby to kłamstwo. Ale widzę na pewno dużą dysproporcje w sięganiu po takie ideologiczne argumenty. Feminatywy pojawiają się w przestrzeni publicznej nie dlatego, że ktoś je chce komuś narzucać, ale dlatego, że po prostu chce ich używać. Jak kiedyś jedna pani mi narzekała, że ktoś jej narzucił feminatyw, bo zwrócił się do niej per „biolożko”, to spytałem, czy jakby użył maskulatywu, to też by uznała, że jej coś narzucił. I okazało się, że jednak nie. „Biologa” już nie zinterpretowała jako narzucenia, a „biolożkę” tak. I od razu połączyła to sobie z polityką.

I ty uważasz, że to nie jest wybór polityczny?

A wiesz, kto zupełnie naturalnie korzysta z feminatywów? Dzieci. Wątpię, by wynikało to z ich preferencji politycznych. One po prostu podążają za logiką języka. Kwestię polityczną robią z feminatywów przeciwnicy ich używania. Nie widziałem sytuacji, by naprawdę ktoś komuś narzucał feminatyw, a widziałem mnóstwo, gdy ktoś komuś odmawiał prawa do korzystania z tej poprawnej formy językowej. Cały ten spór wynika więc z postawy jednej strony.

Co więc postulujesz?

Nie chcesz używać feminatywów – nie używaj. Ale tak jak tobie nikt nie narzuca feminatywów, tak ty nie narzucaj innym form, które sam preferujesz. Jeśli chcesz być „panią doktor” i informujesz o tym rozmówców, to gdy ktoś będzie konsekwentnie zwracał się do ciebie „doktorko”, to będzie to strasznie niekulturalne. Bo masz pełne prawo do tego, by ludzie zwracali się do ciebie „pani doktor”, ale szanuj też potrzebę tych, które chcą być „doktorkami” i zwracaj się do nich właśnie taką formą. Bo one też mają prawo do językowego samostanowienia. To są podstawy kindersztuby.

Ale przecież ty twierdzisz, że „pani doktor” to peerelowska nowomowa.

Twierdzę, że jeżeli już koniecznie chcemy upierać się przy stosowaniu terminu „nowomowa” w kontekście form rodzajowych, to zdecydowanie bliżej prawdy będzie nazywanie nowomową braku feminatywów. Nie twierdzę jednak, że nie można mówić „pani doktor”. Język funkcjonuje na zasadzie uzusu, a ten zwrot już się w nim osadził. Zatem tak – z pewnością jest poprawny. Ale inna sprawa, że jest on niezgodny z logiką języka i bardzo niezgrabny. Słuchanie takich zwrotów sprawia mi podobną przyjemność, jak ciągnięcie gołą dupą po nieheblowanej desce. Równie dobrze możemy mówić „pan niania” – bo tutaj też nic się nie zgadza. Ale jeżeli ktoś chce z tego korzystać, niech sobie korzysta. Moje odczucia estetyczne nie są powodem do ograniczania czyjejkolwiek swobody językowej.

Tyle że to nie jest wcale wymysł czasów PRL.

To prawda, takie zwroty pojawiały się już przed wojną, ale językoznawcy się oburzali, że to gwałt na języku. I normą było wtedy, że chodziło się do „doktorki”, a nie do „pani doktor”. Zobaczmy, w kontekście jakich zawodów pojawiały się te potworki językowe. Wiadomo, że kobiety nie do wszystkich funkcji miały wcześniej dostęp. Do opisu tych funkcji, które panie mogły pełnić wcześniej, feminatywy były właściwie od zawsze, bo one są naturalne dla języka polskiego i istniały w nim od samego początku. A w stosunku do funkcji, do których dostęp kobiety sobie dopiero musiały wywalczyć, feminatywy trzeba było dopiero utworzyć. Bo język odpowiada na realne potrzeby. I ci, którzy dobrze czuli zasady języka, wiedzieli, że kobieta, która zdobywała tytuł magistra, naturalnie zostawała magisterką, ale przecież niektórzy mogli mieć wątpliwości, jak ją nazwać. Dlatego pojawiały się formy błędne czy niezbyt zgrabne. Powiem więcej, zdarzył się przed wojną nawet jakiś protest niewielkiej grupy feministek przeciw feminatywom, bo doszły one do wniosku, że chcą być nazywane tak, jak byli nazywani mężczyźni. Ale to raczej jedynie ciekawostka.

Był to odprysk postulatów feministek z innych krajów, np. ze Szwecji.

Bo chodziło właśnie o kwestie ideologiczne, a nie językowe. Tyle że porównywanie języka polskiego ze szwedzkim w tej materii nie miało żadnego sensu. Tak samo jak dzisiaj porównywanie polskiego z angielskim, który zasadniczą arodzajowość osiągnął setki lat temu, na długo przed Szekspirem, a w tym momencie znikają z niego ostatnie wyjątki, jak słowo „waitress”, czyli kelnerka. To jest język niefleksyjny, polszczyzna z kolei jest językiem fleksyjnym.

To idźmy za progresywnym ciosem: jak ktoś określa się jako osoba niebinarna, to jak powiemy po polsku w rodzaju neutralnym?

To jest bardziej skomplikowane. O ile o feminatywach mogę mówić jasno i konkretnie, w oparciu o gramatykę opisową i dane historyczne, o tyle jeśli chodzi o formy neutralne, język polski nie ma gotowych rozwiązań – to dla niego zagadnienie nowe. Pojawiają się więc różne propozycje, które ze sobą konkurują. Możemy sięgać po rodzaj nijaki i powiedzieć na przykład „ono powiedziało”, możemy sięgnąć po osobatyw i powiedzieć „osoba powiedziała”. Niektórzy postulują korzystanie z dukaizmów, przy użyciu których powiedzielibyśmy „onu powiedziału”. W piśmie moglibyśmy użyć formy z „x”, czyli „onx powiedziałx”. Tych koncepcji jest wiele i trudno przesądzać, która z nich osadzi się w języku.

Może żadna…

Rolą językoznawców nie jest projektowanie języka. Projektować to można programy komputerowe. Język się obserwuje i potem opisuje. Jeżeli będziemy mieć otwarte głowy i trzymać się założenia, że język jest dla wszystkich, to pewnie coś się w nim wypracuje.

Dobra, ale ja gazetę przygotowuję dla czytelnika – to on ma zrozumieć, o czym piszemy. I jeżeli mój rozmówca życzy sobie być traktowanym w niezrozumiały dla mojego czytelnika sposób, to co mam zrobić?

To nie są łatwe decyzje. I dlatego właśnie powinniśmy o tym więcej rozmawiać. Nie twierdzę, że trzeba automatycznie przyjmować wszystkie innowacje językowe. Wychodzę jednak z założenia, że jakoś się wszyscy w tym języku pomieścimy. Ale jeśli pytasz, która z tych nowych dróg będzie najlepsza, to nie wiem. Wiem za to, że w normalnym codziennym kontakcie warto pytać ludzi, jak się do nich zwracać. I że to naturalne, że jak nie jesteśmy do czegoś przyzwyczajeni, to na początku tego bardzo nie lubimy. Ja np. długo jako dziecko myślałem, że się mówi „kołudra”. I jak się w końcu dowiedziałem, że to „kołdra”, to ta forma brzmiała mi tragicznie (śmiech). Ale to wyłącznie kwestia osłuchania się z pewnymi słowami. Podobnie jest przecież z feminatywami.

Czy to PRL popsuł nam język?

Na pewno w wielu miejscach go powykrzywiał. Jak każdy ustrój totalitarny stosował nowomowę w celach ideologicznych i fakty są takie, że to w czasach PRL porzuciliśmy naturalne wcześniej dla Polaków i Polek feminatywy. Ale trudno jest mi odpowiedzieć na pytanie, czy celowa ingerencja polityczna w język, o jakiej świadczy szereg dokumentów, była tego jedynym powodem. Bo pamiętajmy, że tuż po wojnie kobiety zostały bardzo mocno zaangażowane do pracy. I do końca PRL-u władze chętnie korzystały z form „Polki i Polacy”, „towarzysze i towarzyszki”. Bardzo chętnie też stosowały feminatywy, ale tylko w kontekście mniej prestiżowych prac fizycznych, jak „traktorzystki”. A jeśli chodzi o zawody prestiżowe, to już absolutnie nie.

Niestosowanie feminatywów wobec takich zawodów postulował językoznawca prof. Zenon Klemensiewicz w swojej rekomendacji z 1957 r. Ciekawe, że o ile tuż po wojnie kobiety były potrzebne do odbudowy Polski, o tyle właśnie pod koniec lat 50. wysyłano już je do domu. Nie jestem ekspertem od spraw społecznych, nie wiem, na ile silna była korelacja między tymi dwoma faktami, ale widać, że realia się zmieniały. Prof. Klemensiewicz postulował dalsze używanie, a nawet tworzenie nowych feminatywów, ale… jedynie w kontekście zawodów uznawanych za niższe.

Skąd u ciebie w ogóle ta pasja do języka polskiego?

Od dziecka cholernie dużo czytałem. Przyznam, że czasem nawet kosztem nauki przedmiotów, które mniej mnie interesowały. Na początku liceum zrobiłem fantastyczną rzecz: wystartowałem w olimpiadzie filozoficznej. I jak na pierwszoroczniaka jakoś nawet mi poszło. Jak przygotowywałem się do kolejnych etapów, nauczyciele traktowali mnie ulgowo. To znaczy – mogłem na biologii czy fizyce siedzieć w ostatniej ławce i czytać sobie, co tylko chciałem, bo „Makselon przygotowuje się do olimpiady”. I potem trzy lata na tym jechałem (śmiech). Oczywiście trochę przesadzam, ale faktycznie część przedmiotów ścisłych traktowałem po macoszemu. A w język i literaturę wpadłem do końca.

Czytaj więcej

Katarzyna Przepiórka: W Stanach to piłkarki są prawdziwymi idolkami

A skąd zajawka akurat na feminatywy?

Jak rozgorzał wokół nich spór ideologiczny i zaczęły padać te wszystkie zarzuty, że to koszmarna nowomowa i nikt normalny tak nigdy nie mówił, to pomyślałem sobie: „Cholera, przecież u Orzeszkowej były feminatywy… u Mickiewicza też”. Pamiętałem np. „zbójczynie”. I zacząłem grzebać. A później poświęciłem na to dobre trzy i pół roku, przekopując się przez wszystko i dokopując się np. do „prorokini Anny” z Biblii w tłumaczeniu Jakuba Wujka, rok 1593. Ktoś zarzucił temu odkryciu potem, że to błąd w tłumaczeniu, bo Wujek przełożył z oryginału formę bezrodzajową na rodzajową. Ale to przecież właśnie dowód na to, że dla XVI-wiecznego tłumacza było oczywiste, że jeśli z języka niefleksyjnego przekładamy na język fleksyjny, to dobieramy odpowiedni słowu rodzaj. I do dzisiaj przecież w Biblii mamy prorokinię Annę. W każdym tłumaczeniu.

Albo to dowód na to, że Biblię zawsze tłumaczyła banda lewaków.

Trzeba więc sprawdzić, czy Jakub Wujek z wyglądu nie przypominał przypadkiem Karola Marksa (śmiech). A tak serio, to działam tak, że jak coś mnie w języku zainteresuje, to wpadam w widzenie tunelowe: drążę ten temat i drążę, aż mi jest od niego niedobrze. Mam wrażenie, że w kwestii feminatywów do niczego więcej już się nie dokopię. Poza wszystkim jestem też tym już trochę zmęczony. I marzy mi się po prostu, by feminatywy przestały stanowić temat. Chcesz korzystać? Korzystaj. Nie chcesz? Nie korzystaj. Ale nie opowiadaj na ich temat głupot. Teraz wróciłem do nowej-starej językowej zajawki.

I od czego będzie ci teraz niedobrze?

Uwaga, rzecz pasjonująca: poprawność językowa. A właściwie to, jak osobliwie ją postrzegamy. Oczywiście, nie dałoby się nauczać języka bez narzucania twardych reguł, dlatego w szkole ciągle się mówi o tym, co jest poprawne, a co nie. Ale to, jak ten podział jest u nas bezwzględny i jak mocno w polskiej szkole nauczyciele skupiają się na poprawiactwie, skutkuje na przykład tym, że w internecie mamy plagę ortoterroryzmu. Przecież jak ktoś znany popełni w sieci jakiś błąd, to od razu w komentarzach zaczyna się piekło: „Jak osoba publiczna może być takim tłukiem?!”.

To źle, że kogoś poprawiamy?

To zależy. Poprawianie ludzi publicznie jest wykroczeniem przeciwko zasadom savoir-vivre’u. A poza wszystkim, jak się atakuje kogoś za to, że mówi „włanczać” albo „wziąść”, to warto jednak dowiedzieć się, czemu te formy w ogóle uznajemy za błędne. Bo jeżeli już kogoś poprawiamy, to powinniśmy chyba wiedzieć, dlaczego. A jak pytam o to poprawiaczy i poprawiaczki, to okazuje się, że praktycznie nikt nie wie. Co więcej, ludzie nie wiedzą nawet, czym w zasadzie jest błąd. Pamiętają tylko, że pani od polskiego im mówiła, że to i to jest be. A potem już się nad tym nie zastanawiają. Ale bardzo chętnie wchodzą w jej buty i poprawiają innych.

I to cię fascynuje?

Tak, bo „włanczać” na przykład systemowo ma sens, a „wziąść” spokojnie mogłoby być formą wariantywną, bo zawsze było używane przez mniej więcej połowę Polaków. Nawet Mickiewicz i Słowacki tak pisali. Czytam oczywiście, że jak „wziąść” wejdzie do normy wysokiej, to polszczyzna się skończy. A przepraszam, jak zrobiłeś sobie coś z plecami, to je nad…?

Nadwyrężyłem.

No, a przecież to była forma absolutnie niepoprawna. Prawidłowo należało mówić „nadwerężyłem” i, oczywiście, też byli tacy, którzy krzyczeli, że jak „nadwyrężyłem” wejdzie do języka, to polszczyzna się skończy. To jest jednak naturalne, że słowa się zmieniają, że język ewoluuje. Czytam też ciągle o tym, jak to anglicyzmy niszczą nam język i że nie powinniśmy z nich korzystać. Ale przecież co najmniej 25 proc. naszego języka stanowią zapożyczenia. Słyszę, że zamiast „dedlajn” należy sięgać po rodzimy „ostateczny termin”. OK. Ale „termin” też jest zapożyczeniem. Nie chcesz używać „dedlajnu”? Nie używaj. Ale wiedz, że jego używanie nie jest degradowaniem polszczyzny.

A jak ci się podoba „szampon dedykowany włosom zniszczonym”.

Coś we mnie trochę umiera, jak to czytam, ale wiem, że jeśli bardzo duża grupa ludzi używa słowa „dedykowany” w takim kontekście, to znaczy, że istnieje taka potrzeba. Słowa się neosemantyzują. „Bydło” nie znaczy dzisiaj dobytku, tylko krówki, a „kobieta” nie znaczy już osoby, która czyści chlew. I czy polszczyzna się skończyła dlatego, że używamy tych słów w nowym znaczeniu? Nie. I tak samo nie skończy się przez to, że zneosemantyzuje się „dedykowany”. Mnie to nowe znaczenie może irytować, boleć, ale to jest kwestia moich prywatnych językowych standardów estetycznych. I nie mam żadnego prawa, by narzucać je innym. A walka z takimi zmianami jest walką z wiatrakami. Zresztą… nie znam żadnego języka, który zginął przez to, że jego użytkownicy i użytkowniczki popełniali błędy, że słowa zmieniały znaczenie czy przez rosnącą liczbę zapożyczeń. Znam za to języki, które umarły dlatego, że się nie zmieniały. Bo język musi odpowiadać potrzebom użytkowników i użytkowniczek – jeżeli tego nie robi, traci rację bytu.

I twój manifest brzmi „zmieniajmy język do woli”?

Chyba nie użyłbym tak radykalnego sformułowania. Po prostu zrozummy, że nie jest to twór zero-jedynkowy, czarno-biały, to raczej różne odcienie szarości. A formy, które uznajemy za błędne, mogą nimi nie być, ich „niepoprawność” może być zależna od kontekstu, intencji. A czasami jest tak, że jak robimy błędy świadomie, to w ogóle nimi nie są. Popularne w internecie słowo „gunwo” to przecież innowacja językowa, która jest intertekstem – odsyła do konkretnych memów. Tak samo zwrot „mam horom curke”. Jak ktoś go poprawi, to raczej zapytamy, czy to jego pierwszy dzień w internecie. Bo to świadczy o nieznajomości kontekstu kulturowego. Nie mówiąc już o tym, że błędy za chwilę mogą w ogóle przestać być błędami, jak „nadwyrężony”. Lista najczęściej popełnianych błędów językowych, to w części lista nadchodzących w języku zmian. I nie, te zmiany nie oznaczają degradacji języka.

Słyszałeś o stand-upie polonistycznym?

Oczywiście. W tym moim wykładzie TED jest bardzo dużo merytorycznych rzeczy, terminów językoznawczych i treści, które mogą odbiorcę zanudzić. Wiem o tym doskonale, bo moja dziewczyna, jak tylko zaczynam mówić o języku, od razu zamyka drzwi. I wtedy mówię do kotów, ale one też zaczynają szukać drogi ucieczki, wolą siedzieć w kuwecie niż słuchać nawiedzonego polonisty. Elementy humorystyczne w wykładzie są więc po to, by łatwiej było przyswoić wiedzę. Są takim masełkiem, którym smaruje się chleb. Żeby konkret był zjadliwy, trzeba coś do niego dołożyć.

A ty sam byłeś kiedyś tzw. grammar nazi?

Matko, tak. Kiedy ktoś mówił „wziąść”, to pytałem: „co będziesz braść?”. Dzisiaj bardzo się tego wstydzę. Po części wynikało to oczywiście z naiwno-szkolnego pojmowania języka. Ale przede wszystkim chyba musiałem nauczyć się trochę empatii. I czym innym jest edukowanie ludzi, uczenie tego, jak ładnie mówić po polsku, a czym innym stosowanie wobec nich opresji językowej. Ortoterroryzm naprawdę niczemu nie służy. Wiele osób przyznawało mi, że boi się wypowiadać publicznie, bo w przeszłości wytykano im błędy. I boją się nawet odezwać w towarzystwie. Zresztą zobacz, ile jest filmików w internecie, na których ludzie się wyśmiewają z tego, jak ktoś mówi. Np. z tego, że zamiast „ą” mówi „om”, np. „przyniosom”, „zobaczom” itd. Ale to przecież jest kwestia regionalna. Co więcej, jeśli ktoś mówi bardzo wyraźne „ą” na końcu tych słów, to też jest błąd – błąd hiperpoprawności. Nie mówimy w ten sposób, tak jak nie mówimy wyraźnego „b” i „ł” w słowie „jabłko”. Mówimy raczej „japłko” czy nawet „japko”.

To dlaczego piszemy „jabłko”?

Szok, niedowierzanie, ale zapis graficzny słowa nie zawsze odpowiada jego brzmieniu. W przypadku jabłka dochodzi do asymilacji fonetycznej. „B” traci dźwięczność, z kolei sonorant „ł” może w ogóle w wymowie zniknąć. Wymowa „japko” jest zupełnie naturalna. Ale czy jeśli ktoś mówi hiperpoprawnie „jabłko”, to ten błąd też powinniśmy mu wytknąć? Moim zdaniem nie. Nie wchodźmy w rolę opresora i nie poprawiajmy wszystkich wkoło. Błędy są naturalną częścią komunikacji. Mnie taka rola zdecydowanie nie odpowiada, a oczywiście często jestem w niej stawiany. Zdarza się nawet, że w mediach społecznościowych jestem oznaczany pod postami, w których ktoś popełnia jakiś rzekomo widowiskowy błąd: „Maciej Makselon, patrz”. I na co mam patrzeć? No, ktoś popełnił błąd. Zdarza się. Mnie również. I nie bardzo interesuje mnie wspólne śmianie się z tego kogoś.

Czekaj, ale ty w trakcie swojego słynnego wykładu TED też wyśmiewałeś błędy w komentarzach ludzi, którzy krytykowali feminatywy.

Wyśmiewałem poprawianie innych przy równoczesnym popełnianiu błędów. Wyśmiewałem nie niewiedzę, lecz to, że w trakcie narzucania innym swoich osobistych preferencji językowych opresorzy wyraźnie pokazywali, że sami tym językiem nie posługują się zbyt sprawnie. To jest tak, jakbym ja biegał po ulicy i krzyczał, że kwanty to bzdura, to niszczenie rzeczywistości i neomarksistowska ideologia fizyczna. A ja fizykę to miałem ostatni raz w liceum.

Nie musimy się znać na języku, to nie jest żaden powód do wstydu i obśmiewanie takiej niewiedzy byłoby rzeczą – w mojej opinii – skandaliczną. Ale jeżeli się na tym języku nie znamy, to nie atakujmy w sprawach językowych innych. Moje obśmiewanie dotyczy tych ataków. Ja wyśmiewam agresję, nie ludzi. I tak, z agresji śmieję się dość często.

Ty mi lepiej powiedz, dlaczego nie przyjęła się „ministerka”, za to wymyślono „ministrę”.

Ja też wolę ministerkę, bo jest naturalna, dużo bliższa utartym regułom języka. Dużo mówiłem o tym, że język jest płynny, a jednocześnie przecież te normy są nam bardzo potrzebne. Frekwencja tej wzorcowej formy, jaką jest „ministerka”, jest faktycznie dużo niższa, bo Izabela Jaruga-Nowacka i Joanna Mucha forsowały „ministrę”. Rzeczywiście może być tak, że feminatywy kojarzą się ludziom ze zdrobnieniami, ale z językowego punktu widzenia nie ma to za wiele sensu. W końcu „dziennikarka” nie kojarzy nam się z małym dziennikarzem, a „aktorka” z małym aktorem. Formant „ka” jest wielofunkcyjny, nie służy tylko do zdrabniania.

To inny głośny spór: w czy na Ukrainie – bo to już chyba deklaracja stricte ideologiczna?

To może być deklaracją ideologiczną, ale nie musi. Może to być po prostu deklaracja empatyczna. Jesteśmy przyzwyczajeni do formy „na”, ale nie jest prawdą, że ona obowiązywała zawsze. Słowacki pisał na przykład „Cztery świeciły słońca w Ukrainie”. Od 1991 r. rząd ukraiński prosił, by używać formy „w”. Co więcej, przez wiele lat tę prośbę respektowała nawet Moskwa – i dopiero kiedy w Rosji zaczęły się odradzać mocarstwowe zapędy, ich propagandowa machina powróciła do formy „na”.

Ale my tej prośby nigdy wcześniej nie respektowaliśmy.

To jest pytanie o nasz poziom empatii. Jakbym podczas wywiadu cię poprosił, byś zwracał się do mnie „Macieju”, a nie „Maćku”, a ty usilnie nazywałbyś mnie „Maćkiem”, to prawdopodobnie nasi czytelnicy odebraliby cię w sposób niezbyt pozytywny. Jako kogoś, kto stosuje pewnego rodzaju przemoc, chce być niemiły, ustawiać swojego rozmówcę. Moim zdaniem nie ma sensu upierać się przy formie, która nie odpowiada samym Ukraińcom. Ale to tylko moje zdanie.

To nie jest trochę sztuczna zmiana?

Gdyby zostało wydane rozporządzenie uznające starą formę za niepoprawną, a nową za jedyną obowiązującą – wbrew uzusowi, to wtedy moglibyśmy mówić o sztucznej zmianie. A jeżeli jest tak, że część ludzi po prostu zaczyna używać innej formy, bo dowiaduje się o prośbie Ukraińców, jak i ja się o niej dowiedziałem parę lat temu od znajomej Ukrainki, to nie rozumiem, dlaczego miałoby to być sztuczne.

Czytaj więcej

Dominika Lasota: Same sobie dajemy głos

Jak traktujesz tę swoją edukacyjną pasję – to hobby czy praca?

Hobby, zacząłem to robić trochę przypadkiem. Wrzucałem na Instagrama quasi-felietony i pojawili się ludzie, którzy chcieli o nich dyskutować. Automatycznie wytworzyła się fajna grupa odbiorców i odbiorczyń, bardzo zróżnicowana – tak językoznawcy i językoznawczynie, jak i amatorzy i amatorki zainteresowani poznawaniem języka. Trochę mnie to nadal stresuje, wrzucenie każdego wpisu sporo mnie kosztuje emocjonalnie, bo mimo to, o czym rozmawialiśmy, bardzo nie lubię wrzucać rzeczy z błędami, a jako redaktor doskonale wiem, że swoich błędów się nie widzi.

A co ci sprawia największą frajdę?

Na pewno to, jak pod postem ktoś pisze, że zmieniłem jego sposób postrzegania języka, że udało mi się ten język trochę odczarować. Ale nie piszę jedynie o samym języku, ale też o budowaniu historii, bo tym się zajmuję jako redaktor w wydawnictwie i tego uczę na uczelni: jak tworzyć konstrukcje fabularne, jak planować pisanie, jak budować postaci. I jeśli dostaję wiadomości, że ktoś dzięki mnie ruszył z książką, to też mnie bardzo cieszy. Ale nadal to jest hobby, a nie żadna misja.

Sam dużo piszesz?

Głównie piszę innymi. Redagowanie książek to specyficzny rodzaj pisania, bo pracuje się czyimś tekstem, wchodzi się w skórę autora czy autorki i poprawia jego myśli w jego stylu. Naszą rolą jest stać w cieniu. A swoje rzeczy piszę głównie w mediach społecznościowych, czasami uprawiając nawet proste śmieszkownictwo. Gdy coś mnie irytuje, to piszę pastę czy felieton. Ale robię to rzadko, nie mam czasu na własne pisanie. Dlatego że nie mam też ambicji bycia pisarzem. Może to i dobrze, bo takie ambicje potrafią redaktorowi mocno przeszkadzać. Nie mówię, że zawsze tak jest, bo mamy przecież fantastycznego redaktora Pawła Goźlińskiego, który równocześnie jest świetnym pisarzem. Ale zdarza się, że za redagowanie biorą się niespełnieni albo nawet i czasem spełnieni pisarze, którzy te swoje ambicje pisarskie próbują realizować w czyichś tekstach. Udowadniać, że potrafią pisać lepiej od autora lub autorki. Jestem o tyle szczęśliwym człowiekiem, że nie mam tego problemu

Nie masz takich ambicji?

Jestem z Knurowa, w dodatku po polonistyce. Ja w ogóle nie mam ambicji.

Maciej Makselon (ur. 1990)

Redaktor wydawnictwa W.A.B. i nauczyciel akademicki na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. @maciejmakselon na Instagramie.

Plus Minus: Jeden głośny wykład i od razu Jana Miodka chcą z ciebie zrobić.

Do prof. Miodka jest mi bardzo daleko pod każdym względem. O feminatywach i języku opowiadam od dłuższego czasu, między innymi w mediach społecznościowych, ale wykład na konferencji TED faktycznie poniósł się daleko i respons był zaskakujący. Oczywiście głosy są nie tylko pozytywne, bo z jednej strony te porównania do prof. Miodka, które przyjmuję jako najwyższy komplement, ale z drugiej strony czytam o sobie, że jestem „pizdusiem w rurkach” i „soyboyem”.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi