To była słynna sprawa. Dotację, o ile dobrze pamiętam, obcięto o połowę. Oszczędności w skali budżetu były groszowe, a dla barów to stanowiło być albo nie być.
Próbowaliśmy się dostać do Kancelarii Premiera, bo wiedzieliśmy, że ta sprawa wśród studentów wywoływała bardzo dużo negatywnych emocji. Zresztą w całym społeczeństwie była źle odbierana. Wiedziałem, że szykują się protesty w obronie barów mlecznych, i przez tydzień walczyłem, żeby doprowadzić do spotkania rządu z przedstawicielami uczelni. Za każdym razem słyszałem, żebym się do tego nie mieszał, bo ta sprawa się rozmyje i sama ucichnie. Tydzień później doszło do olbrzymiego protestu wkurzonych młodych ludzi przed Kancelarią Premiera. Delegacja protestujących została przyjęta w Kancelarii Premiera i zaczęto wycofywać się rakiem z tych głupich pomysłów. Tylko nas, jako młodzież związaną z lewicą, kompletnie w tym wszystkim pominięto. SLD miał bardzo wysokie poparcie wśród młodych i zrobił wszystko, żeby je stracić. A te bary mleczne po 20 latach ciągle się mszczą na lewicy. Do dzisiaj jest mi to wyciągane przy różnych okazjach. I wie pani, nawet się nie dziwię. Posunięcie było nielogiczne i bezsensowne, a próby rozmów na ten temat nic nie dawały, bo rząd był zamknięty na argumenty.
Równie bulwersujące było obcięcie zniżek komunikacyjnych dla studentów.
Oczywiście. O tym się bardzo dużo mówiło na uczelniach. Studenci przychodzili do nas i pytali, o co chodzi. Było mnóstwo pomysłów, jak zniechęcić młodzież do SLD i przegrać kolejne wybory. Jak mówiłem, rozmawiać na ten temat się nie dało, bo w kółko słyszeliśmy, że nie ma pieniędzy. Tymczasem na koniec rządów lewica zostawiła w budżecie ok. 5 mld zł rezerwy. Nikt jej nie ruszał, bo zawsze wisiała nad nami ta groźba, że zabraknie pieniędzy, a sprawy społeczne zostały kompletnie zignorowane. Michał Boni kiedyś wspominał, że gdy przychodził do rządu z programem społecznym, to Donald Tusk z Jackiem Rostowskim go spławiali, bo oni robili wielką politykę. Ja miałem dokładnie tak samo. Za każdym razem słyszałem „nie”. W pewnym momencie zobaczyłem, że tracę mnóstwo czasu na działania, które nic nie wnoszą do rzeczywistości, nic mi nie dają i nie pomagają ludziom. Dlatego postanowiłem zaangażować się w samorząd, bo tu jednak jest ta sprawczość.
Ale zanim do tego doszło, to jeszcze była kampania 2005 roku, w której pan uczestniczył.
Tak, ale już nie kandydowałem na posła. Pomagałem Ryszardowi Kaliszowi i Wojtkowi Olejniczakowi w kampanii. To była walka o polityczne życie. Sondaże dawały nam 3, 4, 5 proc. poparcia.
Skończyło się na 12 proc. głosów.
Wtedy sporo osób się nie przyznawało, że chcą głosować na lewicę, stąd te zaniżone sondaże. Po aferze Rywina i po aferze starachowickiej, które ludziom bardzo utkwiły w pamięci, panowało takie przeświadczenie, że kara dla formacji, która brała w tym udział, musi być. Dlatego nawet w SLD obawialiśmy się, czy zdołamy przekroczyć próg wyborczy. Z tego powodu wymieniono starych liderów na duet Wojtek Olejniczak–Grzegorz Napieralski. Wojtek był szefem, a Grzegorz sekretarzem generalnym. To nam na pewno bardzo pomogło. Ludzie w partii uwierzyli, że jeszcze da się coś zmienić, jeszcze możemy powalczyć, jeszcze nie złożono nas do politycznej trumny. Jednak emocje społeczne były po stronie PO–PiS-u, który obiecywał sanację życia publicznego po rządach lewicy. Jan Rokita miał być premierem, inni politycy też już czekali w blokach startowych, żeby zająć upatrzone stanowiska. Tymczasem wybory wygrało PiS, a my zdobyliśmy prawie 12 proc. głosów – 56 mandatów. Dostało się wtedy do Sejmu trochę nowych fajnych twarzy, takich jak Jola Szymanek- -Deresz. Dostaliśmy czas na odbudowanie się i go zmarnowaliśmy.
Dlaczego tak się to wszystko potoczyło?
Moim zdaniem momentem przełomowym były lata 2002–2003, kiedy formację ogarnęła dystrofia. Kiedy SdRP przekształciła się w SLD, przyszły do nas tysiące ludzi, których nikt nie znał. Część z nich miała tylko jeden cel – zrobienie osobistej kariery. Najgorszy był ten moment, który przypadł na 2003 rok, kiedy wiele osób zdało sobie sprawę, że ludzie w SLD się nie lubią. Nie da się pracować z ludźmi, którzy nawet nie są wobec siebie uprzejmi.
Dlaczego ludzie nagle przestali się lubić?
W 2002 roku startowałem na radnego Sejmiku Województwa Mazowieckiego, dzięki uprzejmości starszych kolegów ponownie z Płocka. Znowu nie zdobyłem wtedy mandatu, ale pamiętam przełomowe wydarzenie, które miało miejsce. Otóż lewica z PSL współrządziła na Mazowszu, a po wyborach w 2002 roku Adam Struzik, marszałek sejmiku, wykonał woltę i przeszedł na stronę prawicy. To było o tyle zaskakujące, że przecież ciągle mieliśmy rządową koalicję z PSL. Ale z kierownictwa SLD nikt nie zareagował na akcję Struzika. Nie było spotkania w tej sprawie z kierownictwem PSL, żeby tę decyzję odkręcić. To prawda, że Sojusz zdobył w 2002 roku mniej mandatów niż w poprzednich wyborach, ale nadal był liczącą się siłą. Tymczasem na zerwanie koalicji przez Struzika nikt nie zareagował. SLD po prostu przeszedł do opozycji w Sejmiku Województwa Mazowieckiego. Na kolejne 20 lat.
Dlaczego tak się stało? Czy Leszek Miller nie panował już nad wydarzeniami? Czy może zlekceważono tę sprawę?
Z całą pewnością zlekceważono. Pozas tym to był efekt wewnętrznych rozgrywek w SLD. Ileś osób z Sojuszu cieszyło się, że wypadliśmy z koalicji w sejmiku.
Taka bezinteresowna zawiść?
No właśnie. I krok po kroku traciliśmy możliwości działania. Na własne życzenie. Przecież można było rozmawiać, ale tego nie robiono. To było bardzo złe i stanowiło jeden z czynników, które pogrążyły lewicę. Gdy ludzie nie współpracują, a lider nie jest dość silny, żeby swoim autorytetem wymusić współdziałanie, formacja znajduje się na równi pochyłej.
Uczestniczył pan w wielu kampaniach – rządowych i samorządowych. Jak one się zmieniały na przestrzeni czasów? Czy były rzeczy, których w przeszłości nie wypadało robić, a teraz już można?
Kampanię zasadniczo zmienił rozwój mediów społecznościowych. Na dobre, bo ten kontakt z wyborcą jest bardziej bezpośredni. Można lepiej informować mieszkańców o naszych działaniach. A z drugiej strony nie ma granic, jeżeli chodzi o wyzywanie, obrażanie, znieważanie. Z kampanii na kampanię jest pod tym względem coraz gorzej. Brudna kampania, powielanie fałszywych informacji – to jest na porządku dziennym. I do tego dochodzą farmy trolli opłacane przez partie, które obsługują dziesiątki tysięcy kont i atakują się zajadle nawzajem.
Zatem od takiego symbolicznego obrzucania się błotem w reklamówce Kwaśniewskiego przeszliśmy do permanentnego obrzucania się błotem w mediach społecznościowych.
Dokładnie tak. Obrzućmy kogoś błotem tak bardzo, że na pewno coś się do niego przyczepi. Kiedyś jako burmistrz nie pozwoliłem na przejęcie obiektu sportowego przez jedną spółkę. Próbowano na mnie wymusić rekomendację, żebym wprowadził to na posiedzenie zarządu dzielnicy i żebym nowoczesny obiekt sportowy wydzierżawił na 20 lat prywatnej spółce, w której udziały można by sprzedawać. Ponieważ się na to nie zgodziłem, do dzisiaj jestem z tego powodu obrzucany błotem. Samorządowcy nieustannie borykają się z takimi sprawami. Po doświadczeniach naszej transformacji jestem zdecydowanym przeciwnikiem prywatyzacji usług publicznych. Trudno znaleźć mi przykład takiej prywatyzacji, która by przyniosła społecznie pozytywny efekt.
Piotr Żak: Kredyt zaufania dla Wałęsy wyparował
Spora część społeczeństwa pewnie do dzisiaj myśli, że Solidarność wspiera PiS i wpływa na decyzje rządu. A przecież Solidarność po 1989 roku wielokrotnie stawiała się tzw. swoim rządom, bo musiała przede wszystkim dbać o interesy pracowników - mówi Piotr Żak, rzecznik NSZZ Solidarność w latach 90.
Ma pan ciągle żal o rządy Sojuszu.
Szkoda mi zaprzepaszczenia ogromnej szansy na zmianę Polski. Uważam, że niektórzy politycy powinni już odejść na emeryturę, bo swoją szansę mieli i nic nie zrobili. Wielu moich znajomych porzuciło działalność publiczną, gdy zobaczyli z bliska, jak działa polityka – że można się starać, a na koniec i tak ktoś podejmuje irracjonalną decyzję. Dziś na Twitterze wrzuca swoje bon moty, poucza wszystkich dookoła, uważając, że wszystko jest OK.
Czuję, że ma pan na myśli Leszka Millera.
Tak, bo uważam, że w dużej mierze to, co się stało z lewicą, to jest jego odpowiedzialność. Miał wszystkie narzędzia do tego, żeby zrobić dużo dobrych rzeczy. Tymczasem kolejne pokolenia ludzi o socjaldemokratycznych poglądach tłumaczą się z jego decyzji, choć z ich podejmowaniem nie miały nic wspólnego. Odbudowanie utraconego zaufania jest bardzo trudne. PiS przejęło sprawy społeczne i jest w tym wiarygodne – czy się to komuś podoba czy nie. Transfery społeczne pomogły wielu rodzinom. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że programy 500+ i 300+ zrobiły dużo dobrego. Prowadziliśmy analizę, jak te środki są wydawane, i okazało się, że gigantyczna ich część została wydana na dzieci – na sprzęt komputerowy, na wyposażenie pokojów czy na dodatkowe zajęcia.
To ludzie nie przepijają tych pieniędzy, jak niektórzy z opozycji sugerowali?
To jest nieprawda. Takie wypowiedzi jedynie wzmacniają PiS i otwierają drogę do trzeciej kadencji. Będąc wśród ludzi, widzę rosnące zniechęcenie do polityki i zmęczenie wojną polsko-polską. Wydaje się, że na tę chwilę PiS może przegrać tylko samo ze sobą.
Foto: Krzysztof Żuczkowski / Forum