Grzegorz Pietruczuk: Bary mleczne się mszczą na lewicy

PiS przejęło sprawy społeczne i jest w tym wiarygodne – czy się to komuś podoba czy nie. Transfery społeczne pomogły wielu rodzinom. Programy 500+ i 300+ zrobiły dużo dobrego - mówi Grzegorz Pietruczuk, burmistrz Bielan.

Publikacja: 27.01.2023 17:00

– Uważam, że w dużej mierze to, co się stało z lewicą, to jest jego odpowiedzialność (Leszka Millera

– Uważam, że w dużej mierze to, co się stało z lewicą, to jest jego odpowiedzialność (Leszka Millera – red.) – mówi Grzegorz Pietruczuk, w tamtym czasie działacz SLD. – Miał wszystkie narzędzia do tego, żeby zrobić dużo dobrych rzeczy. Tymczasem kolejne pokolenia ludzi o socjaldemokratycznych poglądach tłumaczą się z jego decyzji, choć z ich podejmowaniem nie miały nic wspólnego. Odbudowanie utraconego zaufania jest bardzo trudne. Na zdjęciu Leszek Miller jako premier, 2003 rok

Foto: Maciej Macierzyński/Reporter

Plus Minus: Czy wie pan, co się czuje, gdy jest się obrzuconym błotem? Pamiętam taką reklamówkę polityczną sprzed lat wyprodukowaną na potrzeby kampanii Aleksandra Kwaśniewskiego – dwójka młodych ludzi dostaje w twarz jakąś szarą mazią i mówi: „i znowu obrzucono nas błotem”.

Pamiętam doskonale tę kampanię i ten spot. To były wybory prezydenckie 2000 roku. Pracowałem wtedy w sztabie wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i miałem wystąpić w tym spocie, ale – o ile dobrze pamiętam – wysłano mnie na kilka dni za granicę. W tej reklamówce wystąpił mój kolega. Drugą osobą była Karolina Zioło, dzisiaj zastępca szefa Kancelarii Senatu.

A co pan robił w tamtej kampanii?

Odpowiadałem za grupę młodzieżowych wolontariuszy, którzy jeździli z prezydentem Kwaśniewskim po całym kraju. Byliśmy odpowiedzialni za bezpośredni kontakt z wyborcami, m.in. obsługiwaliśmy infolinię. Wtedy toczyła się ostra walka polityczna, różne rzeczy się wydarzały, stąd pomysł na ten spot. W naszą kampanię było zaangażowanych bardzo dużo młodych ludzi. Pracowaliśmy całymi miesiącami, m.in. przygotowywaliśmy prawybory w Nysie, bo wtedy to był ważny element kampanii. Dla mnie osobiście, wówczas jeszcze studenta politologii i świeżo upieczonego radnego gminnego, była to niesamowita przygoda polityczna.

Co na panu zrobiło takie duże wrażenie?

Perfekcyjna organizacja kampanii, na sposób amerykański. Wszystko było precyzyjnie rozpisane – gdzie będzie prezydent, kto ma gdzie być i czym się zajmować. Na tamte czasy to były najwyższe standardy. W sztabie czuło się mnóstwo pozytywnej energii. Przychodziła masa młodych ludzi, którzy chcieli pracować jako wolontariusze. Dużo przyjaźni zostało po tej kampanii, a nawet kilka małżeństw.

Dlaczego młodzi ludzie chcieli pracować przy kampanii wyborczej Kwaśniewskiego, wówczas jeszcze uważanego za przedstawiciela postkomuny?

Oglądanie wtedy takiej kampanii od zaplecza to jest jak dzisiaj oglądanie „House of cards”. Jako bardzo młody człowiek przez kilkanaście miesięcy mieszkałem w Szwecji, przywiozłem stamtąd marzenie o nowoczesnym państwie socjaldemokratycznym. Dodatkowo obserwowałem rządy AWS i widziałem, jaki chaos panował w kraju. Dlatego skrzyknąłem grupę kolegów i poszliśmy pomagać przy kampanii Kwaśniewskiego. Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby Marian Krzaklewski, ówczesny lider AWS, wygrał te wybory.

Czytaj więcej

Bogusław Grabowski: Dzisiejsze długi będą spłacać nasze dzieci i wnuki

Co panu zapadło w pamięć z tamtej kampanii?

Prawybory w Nysie. Na początku ta impreza była trochę lekceważona przez naszych przeciwników, ale później AWS rzuciła na te prawybory wszystkie możliwe siły. Spotykaliśmy się ze sporą agresją prawicowych grup, które się z nami szarpały w tej Nysie. Bardzo nam zależało na dobrym wyniku prezydenta Kwaśniewskiego w prawyborach. Nie chcieliśmy dopuścić, żeby w Polskę poszedł sygnał, iż pozycja naszego kandydata słabnie, bo wiadomo, że przeciwnicy by to wykorzystali. Sztab Krzaklewskiego też chciał odnieść sukces. Najwyraźniej oznaczyli sobie te prawybory jako ważny element kampanii. Chcieli pokazać, że Krzaklewski może nawiązać równorzędną walkę z Kwaśniewskim. Temperatura kampanii rosła z dnia na dzień. Spotykaliśmy się z krzykami, groźbami i próbami zmuszenia nas do różnych zachowań.

Nie udało się Krzaklewskiemu odnieść sukcesu w Nysie?

No nie. Lewica wtedy była bardzo dobrze zorganizowana, jeszcze nie było widać szorstkiej przyjaźni między prezydentem Kwaśniewskim a premierem Leszkiem Millerem, choć pewne symptomy już się pojawiały.

Podczas zaprzysiężenia w 2000 roku Aleksander Kwaśniewski wygłosił w Sejmie mowę, w której dziękował wszystkim za pomoc w kampanii, tylko o SLD zapomniał wspomnieć.

W SLD bardzo mocno to przeżywano. Zresztą uważam, że było to niesprawiedliwe wobec Sojuszu. Część struktur partyjnych intensywnie pracowała na powodzenie Kwaśniewskiego. Na wygranej szczególnie mocno zależało ówczesnemu szefowi kampanii prezydenta Ryszardowi Kaliszowi oraz Krzysztofowi Janikowi, jego zastępcy. Obaj byli bardzo zaangażowani w to, żeby prezydent wygrał w pierwszej turze. Podobnej determinacji nie widziałem u Leszka Millera.

I to był ten zwiastun przyszłych stosunków między nim a prezydentem?

Dokładnie. Widać też było rozpoczynającą się rywalizację w samym SLD. Wielu tzw. baronów SLD-owskich budowało się przy okazji tej kampanii i często byli bardziej zajęci rozgrywaniem sztabów wojewódzkich i ustawianiem swoich działaczy partyjnych na funkcjach wykonawczych niż realnym przebiegiem kampanii. To był przedsmak naszych późniejszych problemów jako formacji, bo wtedy tworzyła się elita, która rok później przejęła zarządzanie państwem, a o niektórych z nich do dziś nie mam dobrego mniemania.

Chce pan powiedzieć, że przy okazji kampanii prezydenckiej ci działacze bardziej budowali swoją pozycję, niż pracowali na rzecz Kwaśniewskiego?

To było oczywiste nawet dla takiego młodego człowieka jak ja. W części województw było widać, że toczy się walka o ministerstwa, o to, kto będzie kim w przyszłym rządzie, a nie o wynik Kwaśniewskiego. W rezultacie takich zachowań lewica na własne życzenie zniknęła z parlamentu.

No, ale najpierw wygrała wybory w 2001 roku, i to z imponującym wynikiem.

Była szansa na samodzielne rządy. Niestety, została przekreślona niefortunną konferencją Marka Belki na kilkadziesiąt godzin przed ciszą wyborczą.

Mówi pan o konferencji, podczas której Marek Belka ogłosił planowane cięcia wydatków socjalnych oraz wprowadzenie podatku od dochodów kapitałowych. Uważa pan, że odebrało to trochę głosów Sojuszowi?

Oczywiście. Ta konferencja była bardzo kosztowna i skazała nas na trwanie w rządzie mniejszościowym po odejściu PSL z koalicji. To była po prostu katastrofa.

Kto pana zdaniem to zaplanował?

Często o tym rozmawialiśmy z koleżankami i kolegami. Nie wiem, kto stał za pomysłem, żeby zwołać tę konferencję na finiszu wygranej kampanii i samemu sobie rzucić kłodę pod nogi. Wystraszyć sporą grupę wyborców, którzy postanowili zostać w domu albo nie głosować na lewicę. Z całą pewnością natomiast nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek w jakiejkolwiek kampanii postąpił w podobny sposób.

Uczestniczył pan w kampanii SLD w 2001 roku?

Byłem nawet kandydatem na posła, po raz pierwszy w życiu. Niestety, z racji zaangażowania w kampanię Kwaśniewskiego miałem już łatkę stronnika frakcji prezydenckiej w SLD. Za karę wysłano mnie do kandydowania z Płocka, z dziesiątego miejsca, żebym przypadkiem nie zdobył mandatu. No i nie zdobyłem, choć ciężko pracowałem z moim zespołem. Wiele osób, które mnie na miejscu wspierały, dostawało sygnały z centrali mazowieckiego SLD, żeby się za bardzo nie angażowały.

Zwalczał pana ówczesny lider SLD na Mazowszu Andrzej Piłat?

Pilnował, żebym nie osiągnął zbyt dobrego wyniku. Kampanie wyborcze wiele człowieka uczą. Można wierzyć w pewne rzeczy, mieć wspólnotę poglądów, a jak przychodzi co do czego, to ktoś bierze za telefon i zaczyna zniechęcać. Mieliśmy w tym okręgu szansę na sześć mandatów. Wychodziło nam to z sondaży. Skończyło się na pięciu. Taki sposób działania musiał doprowadzić do katastrofy i doprowadził.

Czytaj więcej

Jacek Piechota: Zwycięstwo Zełenskiego było przełomem

W kampanii 2001 roku SLD był chyba dobrze przyjmowany przez wyborców po rządach AWS?

Jak najbardziej. Ludzie wierzyli, że rząd Leszka Millera, po pierwsze, posprząta po AWS, a po drugie, będzie mocny społecznie, że będzie walczył z wykluczeniem. Pamiętam moje rozmowy ze starszymi osobami z obszarów wiejskich, bo okręg płocki obejmuje tereny wiejskie, które zostały mocno doświadczone przemianami lat 90. Ci ludzie powtarzali jedno: „naprawcie to, co nam zrobiono”. Dlatego tym większe było rozczarowanie, gdy tego nie zrobiono. To było zaprzeczenie wszystkich naszych obietnic. W tamtej kadencji Sejmu byłem szefem młodzieżówki SLD. Starałem się m.in. interweniować w sprawie dotacji dla barów mlecznych. 


To była słynna sprawa. Dotację, o ile dobrze pamiętam, obcięto o połowę. Oszczędności w skali budżetu były groszowe, a dla barów to stanowiło być albo nie być.

Próbowaliśmy się dostać do Kancelarii Premiera, bo wiedzieliśmy, że ta sprawa wśród studentów wywoływała bardzo dużo negatywnych emocji. Zresztą w całym społeczeństwie była źle odbierana. Wiedziałem, że szykują się protesty w obronie barów mlecznych, i przez tydzień walczyłem, żeby doprowadzić do spotkania rządu z przedstawicielami uczelni. Za każdym razem słyszałem, żebym się do tego nie mieszał, bo ta sprawa się rozmyje i sama ucichnie. Tydzień później doszło do olbrzymiego protestu wkurzonych młodych ludzi przed Kancelarią Premiera. Delegacja protestujących została przyjęta w Kancelarii Premiera i zaczęto wycofywać się rakiem z tych głupich pomysłów. Tylko nas, jako młodzież związaną z lewicą, kompletnie w tym wszystkim pominięto. SLD miał bardzo wysokie poparcie wśród młodych i zrobił wszystko, żeby je stracić. A te bary mleczne po 20 latach ciągle się mszczą na lewicy. Do dzisiaj jest mi to wyciągane przy różnych okazjach. I wie pani, nawet się nie dziwię. Posunięcie było nielogiczne i bezsensowne, a próby rozmów na ten temat nic nie dawały, bo rząd był zamknięty na argumenty.

Równie bulwersujące było obcięcie zniżek komunikacyjnych dla studentów.

Oczywiście. O tym się bardzo dużo mówiło na uczelniach. Studenci przychodzili do nas i pytali, o co chodzi. Było mnóstwo pomysłów, jak zniechęcić młodzież do SLD i przegrać kolejne wybory. Jak mówiłem, rozmawiać na ten temat się nie dało, bo w kółko słyszeliśmy, że nie ma pieniędzy. Tymczasem na koniec rządów lewica zostawiła w budżecie ok. 5 mld zł rezerwy. Nikt jej nie ruszał, bo zawsze wisiała nad nami ta groźba, że zabraknie pieniędzy, a sprawy społeczne zostały kompletnie zignorowane. Michał Boni kiedyś wspominał, że gdy przychodził do rządu z programem społecznym, to Donald Tusk z Jackiem Rostowskim go spławiali, bo oni robili wielką politykę. Ja miałem dokładnie tak samo. Za każdym razem słyszałem „nie”. W pewnym momencie zobaczyłem, że tracę mnóstwo czasu na działania, które nic nie wnoszą do rzeczywistości, nic mi nie dają i nie pomagają ludziom. Dlatego postanowiłem zaangażować się w samorząd, bo tu jednak jest ta sprawczość.

Ale zanim do tego doszło, to jeszcze była kampania 2005 roku, w której pan uczestniczył.

Tak, ale już nie kandydowałem na posła. Pomagałem Ryszardowi Kaliszowi i Wojtkowi Olejniczakowi w kampanii. To była walka o polityczne życie. Sondaże dawały nam 3, 4, 5 proc. poparcia.

Skończyło się na 12 proc. głosów.

Wtedy sporo osób się nie przyznawało, że chcą głosować na lewicę, stąd te zaniżone sondaże. Po aferze Rywina i po aferze starachowickiej, które ludziom bardzo utkwiły w pamięci, panowało takie przeświadczenie, że kara dla formacji, która brała w tym udział, musi być. Dlatego nawet w SLD obawialiśmy się, czy zdołamy przekroczyć próg wyborczy. Z tego powodu wymieniono starych liderów na duet Wojtek Olejniczak–Grzegorz Napieralski. Wojtek był szefem, a Grzegorz sekretarzem generalnym. To nam na pewno bardzo pomogło. Ludzie w partii uwierzyli, że jeszcze da się coś zmienić, jeszcze możemy powalczyć, jeszcze nie złożono nas do politycznej trumny. Jednak emocje społeczne były po stronie PO–PiS-u, który obiecywał sanację życia publicznego po rządach lewicy. Jan Rokita miał być premierem, inni politycy też już czekali w blokach startowych, żeby zająć upatrzone stanowiska. Tymczasem wybory wygrało PiS, a my zdobyliśmy prawie 12 proc. głosów – 56 mandatów. Dostało się wtedy do Sejmu trochę nowych fajnych twarzy, takich jak Jola Szymanek- -Deresz. Dostaliśmy czas na odbudowanie się i go zmarnowaliśmy.

Dlaczego tak się to wszystko potoczyło?

Moim zdaniem momentem przełomowym były lata 2002–2003, kiedy formację ogarnęła dystrofia. Kiedy SdRP przekształciła się w SLD, przyszły do nas tysiące ludzi, których nikt nie znał. Część z nich miała tylko jeden cel – zrobienie osobistej kariery. Najgorszy był ten moment, który przypadł na 2003 rok, kiedy wiele osób zdało sobie sprawę, że ludzie w SLD się nie lubią. Nie da się pracować z ludźmi, którzy nawet nie są wobec siebie uprzejmi.

Dlaczego ludzie nagle przestali się lubić?

W 2002 roku startowałem na radnego Sejmiku Województwa Mazowieckiego, dzięki uprzejmości starszych kolegów ponownie z Płocka. Znowu nie zdobyłem wtedy mandatu, ale pamiętam przełomowe wydarzenie, które miało miejsce. Otóż lewica z PSL współrządziła na Mazowszu, a po wyborach w 2002 roku Adam Struzik, marszałek sejmiku, wykonał woltę i przeszedł na stronę prawicy. To było o tyle zaskakujące, że przecież ciągle mieliśmy rządową koalicję z PSL. Ale z kierownictwa SLD nikt nie zareagował na akcję Struzika. Nie było spotkania w tej sprawie z kierownictwem PSL, żeby tę decyzję odkręcić. To prawda, że Sojusz zdobył w 2002 roku mniej mandatów niż w poprzednich wyborach, ale nadal był liczącą się siłą. Tymczasem na zerwanie koalicji przez Struzika nikt nie zareagował. SLD po prostu przeszedł do opozycji w Sejmiku Województwa Mazowieckiego. Na kolejne 20 lat.

Dlaczego tak się stało? Czy Leszek Miller nie panował już nad wydarzeniami? Czy może zlekceważono tę sprawę?

Z całą pewnością zlekceważono. Pozas tym to był efekt wewnętrznych rozgrywek w SLD. Ileś osób z Sojuszu cieszyło się, że wypadliśmy z koalicji w sejmiku.

Taka bezinteresowna zawiść?

No właśnie. I krok po kroku traciliśmy możliwości działania. Na własne życzenie. Przecież można było rozmawiać, ale tego nie robiono. To było bardzo złe i stanowiło jeden z czynników, które pogrążyły lewicę. Gdy ludzie nie współpracują, a lider nie jest dość silny, żeby swoim autorytetem wymusić współdziałanie, formacja znajduje się na równi pochyłej.

Uczestniczył pan w wielu kampaniach – rządowych i samorządowych. Jak one się zmieniały na przestrzeni czasów? Czy były rzeczy, których w przeszłości nie wypadało robić, a teraz już można?

Kampanię zasadniczo zmienił rozwój mediów społecznościowych. Na dobre, bo ten kontakt z wyborcą jest bardziej bezpośredni. Można lepiej informować mieszkańców o naszych działaniach. A z drugiej strony nie ma granic, jeżeli chodzi o wyzywanie, obrażanie, znieważanie. Z kampanii na kampanię jest pod tym względem coraz gorzej. Brudna kampania, powielanie fałszywych informacji – to jest na porządku dziennym. I do tego dochodzą farmy trolli opłacane przez partie, które obsługują dziesiątki tysięcy kont i atakują się zajadle nawzajem.

Zatem od takiego symbolicznego obrzucania się błotem w reklamówce Kwaśniewskiego przeszliśmy do permanentnego obrzucania się błotem w mediach społecznościowych.

Dokładnie tak. Obrzućmy kogoś błotem tak bardzo, że na pewno coś się do niego przyczepi. Kiedyś jako burmistrz nie pozwoliłem na przejęcie obiektu sportowego przez jedną spółkę. Próbowano na mnie wymusić rekomendację, żebym wprowadził to na posiedzenie zarządu dzielnicy i żebym nowoczesny obiekt sportowy wydzierżawił na 20 lat prywatnej spółce, w której udziały można by sprzedawać. Ponieważ się na to nie zgodziłem, do dzisiaj jestem z tego powodu obrzucany błotem. Samorządowcy nieustannie borykają się z takimi sprawami. Po doświadczeniach naszej transformacji jestem zdecydowanym przeciwnikiem prywatyzacji usług publicznych. Trudno znaleźć mi przykład takiej prywatyzacji, która by przyniosła społecznie pozytywny efekt.

Czytaj więcej

Piotr Żak: Kredyt zaufania dla Wałęsy wyparował

Ma pan ciągle żal o rządy Sojuszu.

Szkoda mi zaprzepaszczenia ogromnej szansy na zmianę Polski. Uważam, że niektórzy politycy powinni już odejść na emeryturę, bo swoją szansę mieli i nic nie zrobili. Wielu moich znajomych porzuciło działalność publiczną, gdy zobaczyli z bliska, jak działa polityka – że można się starać, a na koniec i tak ktoś podejmuje irracjonalną decyzję. Dziś na Twitterze wrzuca swoje bon moty, poucza wszystkich dookoła, uważając, że wszystko jest OK.

Czuję, że ma pan na myśli Leszka Millera.

Tak, bo uważam, że w dużej mierze to, co się stało z lewicą, to jest jego odpowiedzialność. Miał wszystkie narzędzia do tego, żeby zrobić dużo dobrych rzeczy. Tymczasem kolejne pokolenia ludzi o socjaldemokratycznych poglądach tłumaczą się z jego decyzji, choć z ich podejmowaniem nie miały nic wspólnego. Odbudowanie utraconego zaufania jest bardzo trudne. PiS przejęło sprawy społeczne i jest w tym wiarygodne – czy się to komuś podoba czy nie. Transfery społeczne pomogły wielu rodzinom. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że programy 500+ i 300+ zrobiły dużo dobrego. Prowadziliśmy analizę, jak te środki są wydawane, i okazało się, że gigantyczna ich część została wydana na dzieci – na sprzęt komputerowy, na wyposażenie pokojów czy na dodatkowe zajęcia.

To ludzie nie przepijają tych pieniędzy, jak niektórzy z opozycji sugerowali?

To jest nieprawda. Takie wypowiedzi jedynie wzmacniają PiS i otwierają drogę do trzeciej kadencji. Będąc wśród ludzi, widzę rosnące zniechęcenie do polityki i zmęczenie wojną polsko-polską. Wydaje się, że na tę chwilę PiS może przegrać tylko samo ze sobą.

Krzysztof Żuczkowski / Forum

Plus Minus: Czy wie pan, co się czuje, gdy jest się obrzuconym błotem? Pamiętam taką reklamówkę polityczną sprzed lat wyprodukowaną na potrzeby kampanii Aleksandra Kwaśniewskiego – dwójka młodych ludzi dostaje w twarz jakąś szarą mazią i mówi: „i znowu obrzucono nas błotem”.

Pamiętam doskonale tę kampanię i ten spot. To były wybory prezydenckie 2000 roku. Pracowałem wtedy w sztabie wyborczym Aleksandra Kwaśniewskiego i miałem wystąpić w tym spocie, ale – o ile dobrze pamiętam – wysłano mnie na kilka dni za granicę. W tej reklamówce wystąpił mój kolega. Drugą osobą była Karolina Zioło, dzisiaj zastępca szefa Kancelarii Senatu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi